Władcy seriali

Uznani twórcy kina podbijają mały ekran. On zyskuje prestiż, oni – artystyczne możliwości. Serialową rewolucją rządzą jednak ludzie z drugiego szeregu.

14.04.2014

Czyta się kilka minut

Bohaterowie serialu „Zakazane imperium” / Fot. HBO
Bohaterowie serialu „Zakazane imperium” / Fot. HBO

Ta historia wydarzyła się naprawdę w Minessocie w roku 1987. Nazwiska tych, którzy przeżyli, zostały zmienione. Ale z szacunku dla zmarłych cała reszta została opowiedziana zgodnie z prawdą” – tymi słowami zaczynało się „Fargo” Joela i Ethana Coenów z 1996 r. Po osiemnastu latach niewiele się zmieniło – serialowe „Fargo”, które zadebiutowało właśnie w amerykańskiej telewizji FX, otwierają te same zdania (tylko rok 1987 zmienia się w 2006), a jego twórcy znów zabierają widzów do śnieżnej mieściny, gdzie miejscowy nieudacznik zaprzeda duszę, by spełnić amerykański sen.

Producenci serialowego „Fargo” zapewniają, że telewizyjna wersja filmu Coenów będzie czymś więcej niż tylko dziesięcioodcinkową wersją znanej historii, a na małym ekranie uda się stworzyć nową jakość.

Coenowie, którzy są producentami wykonawczymi serii, to kolejne gwiazdy zaanektowane w ostatnich latach przez amerykańską telewizję. Tylko w tym roku serialowy remake „Od zmierzchu do świtu” zaprezentował Robert Rodríguez, a Guillermo Del Toro (autor „Labiryntu fauna”) dla stacji NBC nakręcił serial SF pt. „Believe”. Wkrótce czeka nas premiera „Dziecka Rosemary” reżyserowanego przez Agnieszkę Holland, kolejny sezon „Zakazanego imperium” sygnowanego przez Martina Scorsesego i jego nowy serial o słowach rock’n’rolla. Także na internetowej platformie Netflix swoje seriale prezentować mają gwiazdy kina: Lana i Andy Wachowscy („Matrix”).

Ósemka bez sternika

Serialowa kultura remake’u przez lata nie zdołała wytworzyć własnego systemu gwiazd. Budując markę serialu lub konkretnej stacji, zaniedbano prace nad wizerunkami telewizyjnych reżyserów i scenarzystów. Nawet najlepsi z nich pozostają dziś rozpoznawalni zaledwie dla garstki serialowych maniaków. Aby przykuć uwagę szerokiej publiczności, telewizyjni decydenci sięgają więc po gwiazdy Hollywood.

Podczas gdy w latach 90. tylko najlepsi reżyserzy i najpopularniejsze seriale znajdowały drogę z małego do dużego ekranu (serialowe „Miasteczko Twin Peaks” biło na głowę filmowe „Twin Peaks: Ogniu krocz ze mną” Davida Lyncha, a kinowe kontynuacje „Z archiwum X” nie dorównały serialowemu oryginałowi), dziś to filmowi twórcy przechodzą na stronę serialu.

Telewizyjny powrót do średniowiecza

Odkąd serialowe budżety zaczęły opiewać na kilkudziesięciomilionowe kwoty (pilot serialu „Zakazane imperium” kosztował 20 milionów, zaś drugi sezon „House of Cards” pochłonął 100 milionów dolarów), nikt nie mówi o nim, że jest ubogim krewnym X muzy. Prymat egalitaryzmu i powszechnej dostępności, które od lat 50. były fundamentem myślenia o telewizji, został zastąpiony przez elitarność. Seriale tworzone przez płatne telewizje kablowe miały nobilitować. Ich adresatami byli przedstawiciele klasy średniej: wykształceni, nieźle zarabiający telewidzowie będący łakomym kąskiem dla reklamodawców. Telewizja jakościowa, która zdobyła popularność dzięki serialom HBO z przełomu wieków, dzisiaj triumfuje.

Reżyserzy, którzy w podupadłym Hollywood z coraz większym trudem zdobywają środki na filmowe produkcje, stają się specjalistami od miniseriali i filmów telewizyjnych. Tylko w ciągu kilku ostatnich lat tworzyli je tak znakomici artyści jak Todd Haynes („Mildred Pierce”) czy Barry Levinson („Jack, jakiego nie znacie”). W rozmowie z „The Hollywood Reporter” Neil Jordan stwierdził nawet, że do telewizji przechodzą dziś wszyscy ci, którzy „zainteresowani są robieniem filmów dla dorosłej publiczności”.

Eksodus hollywoodzkich sław pokazują nominacje do nagród Emmy. W gronie twórców nominowanych w tym roku za reżyserię miniserialu znalazło się aż trzech reżyserów nominowanych wcześniej do Oscarów: Steven Soderbergh, Jane Campion oraz David Mamet.

Martin Scorsese prezentuje

Magia kinowych gwiazd działa także w przypadku wieloodcinkowych seriali zaplanowanych na kilka sezonów. Także tutaj liczy się artystyczna renoma reżysera pozwalająca sprzedać serial wyrobionym widzom.

Nie było dziełem przypadku, że włodarze HBO powierzyli ekranizację „Zakazanego imperium” Martinowi Scorsesemu. Twórca „Chłopców z ferajny” był wymarzonym ambasadorem opowieści o mafiosach z Atlantic City ery prohibicji. Zapewniał zarówno medialny szum, jak i artystyczną jakość. I choć Scorsese wyreżyserował zaledwie jeden odcinek serialu, „Zakazane imperium” wciąż przedstawiane jest w mediach jako serial Martina Scorsesego.

Wypożyczając z kina słynnych reżyserów, telewizja kupuje wypracowane przez nich gatunkowe konwencje. Przekonali się o tym widzowie historycznych seriali HBO – „Kompanii braci” oraz „Pacyfiku”. Sygnowane nazwiskiem Stevena Spielberga, odwoływały się one do realistycznego stylu wypracowanego przez Spielberga i Janusza Kamińskiego w „Szeregowcu Ryanie”. Monochromatyczne kadry, drgająca kamera, pompatyczna muzyka – wszystko to sprawiało, że „Pacyfik” i „Kompania...” stały się serialami Stevena Spielberga. Nie miało znaczenia, że twórca „Listy Schindlera” nie wyreżyserował żadnego odcinka, ani też nie był autorem serialowego scenariusza – jako producent zostawiał na serialu swój odcisk palca. Czarną reżyserską robotę wykonywali inni.

Gwiazdy z cienia

Kto w takim razie rządzi serialami? Reżyserzy z drugiego szeregu – mniej znani, ale nie mniej zdolni od kolegów z Hollywood. Wśród pięciu twórców nominowanych w tym roku do nagrody Emmy dla najlepszego reżysera serialu dramatycznego tylko David Fincher („House of Cards”) był twórcą rozpoznawalnym dla kinomanów.

Ale we wspomnianej piątce znalazł się jeszcze jeden wielki reżyser – Timothy Van Patten. Amerykanin już po raz dziewiąty nominowany był do Emmy, a lista serialowych tytułów, które zrealizował, składa się niemal wyłącznie z wybitnych produkcji. „Rodzina Soprano”, „Seks w wielkim mieście”, „Rzym”, „Pacyfik”, „Gra o tron” i „Zakazane imperium” to kamienie milowe w najnowszej historii telewizji. Jego konkurentkami do Emmy były Lesli Linka Glatter, reżyserka 38 seriali, w tym „Miasteczka Twin Peaks”, „Homeland” i „Mad Men”, oraz Michelle MacLaren odpowiadająca za takie serie jak „Żywe trupy”, „Z Archiwum X” oraz „Breaking Bad”. Gdyby zsumować publiczność wszystkich serii wyreżyserowanych przez wymienionych twórców, przebiliby oni popularnością zarówno Martina Scorsesego, jak i samego Stevena Spielberga.

Triumfalny pochód telewizji kablowych, który rozpoczął się pod koniec lat 90., wyniósł do roli gwiazd telewizyjnych showrunnerów, scenarzystów odpowiedzialnych za kształt gotowych produkcji.

Kinowy porządek, w którym głównymi autorami są reżyserzy, w telewizji zamieniony został w dyktaturę scenarzystów. Tymi, którzy ukształtowali współczesny serial, były zaś gwiazdy ostatniego piętnastolecia: Allan Ball odpowiedzialny za „Sześć stóp pod ziemią”, David Milch sygnujący swym nazwiskiem westernowe „Deadwood”, David Simon znany dzięki „Prawu ulicy” oraz David Chase, któremu zawdzięczamy „Rodzinę Soprano”. To dzięki nim scenarzyści stali się gwarantem rynkowego sukcesu, a telewizja wykształciła dla nich serialowe specjalizacje.

Niewola liczb bezwzględnych

„To, co wydarzyło się w telewizji w ciągu ostatnich 10 lat, to spełnienie naszych marzeń z połowy lat 60. Kiedy po raz pierwszy realizowano filmy dla telewizji, marzyliśmy o tym rodzaju twórczej wolności, ale nikt nie chciał nam go dać” – mówił Martin Scorsese serwisowi Collider przed premierą „Zakazanego imperium”.

Tym samym potwierdzał mit założycielski nowej telewizji jakościowej, która samą siebie przedstawia jako krainę wolności, gdzie artystyczna jakość ważniejsza jest niż pieniądze, a komercja ustępuje miejsca powadze. Rynek telewizyjny jest jednak równie okrutny jak ten kinowy, a słupki oglądalności liczą się bardziej niż renoma twórcy. Kiedy w trzecim sezonie historycznej „Rodziny Borgiów” stworzonej przez Neila Jordana oglądalność serialu spadła z poziomu 3 mln widzów do 600 tys., bez żalu rozstano się z irlandzkim reżyserem. Autor „Wywiadu z wampirem” i „Michaela Collinsa” próbował jeszcze przekonać włodarzy Showtime’a, by sfinansowali dwugodzinny film pozwalający domknąć wszystkie fabularne wątki, ale producenci byli głusi na jego prośby. Karawana poszła dalej.

Telewizja docenia kinowych twórców, jednak stara się ich nie przeinwestowywać. Gdy Ted Sarandos, jeden z szefów Netfliksa, zatrudniał Davida Finchera do realizacji „House of Cards”, mówił: „To nie Fincher ma się dostosować do telewizji, ale telewizja dostosowuje się do Finchera”. Zdanie efektowne, ale nie do końca prawdziwe. Opowieści o tym, że to wielcy twórcy kina zmienili współczesny serial, są bowiem mocno przesadzone.

Ciche dzieci rewolucji

Widzowie dzierżą w rękach władzę, czyli pilota. Aby nie zmienili kanału na konkurencyjny, serial musi być czymś więcej niż filmem podzielonym na części. Utrzymanie uwagi widzów wymaga od twórców budowania napięcia równolegle na dwóch poziomach: pojedynczego odcinka i całego sezonu. To potrafią jedynie najlepsi spośród telewizyjnych showrunnerów.

Serial stał się przystanią dla filmowców rozczarowanych merkantylizacją współczesnego Hollywood. Twórcy, którzy w kinie nie mogliby liczyć na wielkie budżety produkcyjne, w telewizji otrzymują środki pozwalające zrealizować najśmielsze artystyczne wizje. Neil Jordan, który w 2010 r. nakręcił fabularne „Ondine” za 12 mln dolarów, rok później za 50 mln dolarów zrealizował serialową „Rodzinę Borgiów”.

Filmowe gwiazdy więcej zawdzięczają dziś telewizji aniżeli ona im. I choć Timothy Van Patten czy Lesli Linka Glatter pozostają najmniej znanymi spośród najlepszych amerykańskich reżyserów, to na ich produkcje głosuje światowa publiczność – gdy sięga po pilota.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2014