Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
A w każdym razie na tyle niedużego, żeby warto było objąć go programem ochrony przed nieuczciwymi praktykami sieci handlowych. Kilka dni temu młyny wspólnotowej biurokracji wypuściły już prawie gotową dyrektywę opisującą realia rynku, na którym rolnik czy przetwórca płodów rolnych nie ma szans w zderzeniu z pośrednikami: na przykład odraczanie w nieskończoność zapłaty, niemające żadnego uzasadnienia w sytuacji, gdy chodzi o produkty o krótkiej trwałosci. Albo wymuszanie różnego rodzaju opłat „półkowych”, czyli haraczu za to, że coś się znajdzie w zasięgu wzroku i ręki nieuważnego klienta – poddany wystudiowanym bodźcom zachowuje się on bowiem jak otępiały automat o ograniczonym polu widzenia (że o rozsądku nie wspomnę). Albo wciskanie obowiązkowych programów promocyjnych, pozwalających przerzucić na dostawcę koszt tych obniżek i rzekomej darmochy.
Wszystko to pięknie, kto nas żywi, ten zasługuje na najwyższą ochronę. Tylko to 350 milionów euro jako kryterium wielkości brzmi kosmicznie w uszach człowieka przyzwyczajonego do tego, że „producent rolny” to dla niego zarumieniony od mrozu jegomość w kufajce na jednym z niepołkniętych przez deweloperkę targowisk. Sprzedający bulwy i korzenie prosto z paki starego lublina w nieokreślonym kolorze, idealnie kamuflującym na tle wschodnioeuropejskiego zimowego błota. Niedawno w Bibliotece Narodowej w Paryżu odkryto nieznane dotąd, pokreślone zapiski markiza de Custine; biedny autor „Listów z Rosji” próbował bezskutecznie wyrazić tę jedyną w swoim rodzaju antybarwę, czerpiącą to, co najbardziej nieokreślone, z niewymownej szarości i rozmazanego na brzegach niebytu brązu, aż w końcu poddał się, podobnie jak 30 lat wcześniej wojska Napoleona utopione po osie w rosyjskim la boue.
Albo producent kiszonej kapusty i ogórków – mam teraz w czułym wspomnieniu takich potentatów spod Hali Marymonckiej, karmiących cały Żoliborz i połowę okolicznych dzielnic niedościgłą w swoim zrównoważeniu kiszonką (rok już mija, jak szukam na małopolskich targach czegoś choćby prawie smacznego). Kolejka przed ich beczkami zaświadcza, że interes się kręci i nie jest to na pewno operacja na skalę garażową, jednak takie miliony to najwyżej mogli zobaczyć w transmisjach z komisji śledczej do spraw oszustw vatowskich – jeśli sami użerają się z bezlitosnym dla maluchów urzędem, to o źle wpisane do rubryk 30 groszy.
Ale może prawda jest po stronie dyrektywy, a ja ze swymi przyzwyczajeniami sam jestem jak te 30 groszy, nieistotny w bilansie, parę miedziaków w kieszeni dawno nieużywanych spodni. Tych przemian się nie odkręci, świat masowej i bezpiecznej konsumpcji, który realnie zapewnia przytłaczającej większości ludzi bezpieczeństwo żywnościowe i jako taką możliwość wyboru, nie przewiduje w ogóle już postaci rolnika czy przetwórcy. To znaczy oni mogą sobie nawet gdzieś fizycznie egzystować, ale w rozmowie o jedzeniu nie istnieją i nie można się nimi zajmować (podobnie jak trudno, żeby Unia regulowała tak nieistotne procesy jak uprawa ziół na balkonie – obym tego w złą godzinę nie wypowiedział).
Im bardziej grudzień zamierał w coraz krótszych dniach, z różnych stron dostawałem pytania, jakie przewiduję trendy w naszym jedzeniu na nowy rok, niektóre nawet poparte kuszącą perspektywą wynagrodzenia w brzęczącej monecie. Nie umiem jednak budzić przed czasem sowy Minerwy – rzeczywistość widzę jako ciągłe przeplatanie się procesów, których sens i nazwę nadajemy post factum. Ale gdybym jednak musiał, to poszedłbym w dwa miejsca. Podobnie jak z rynkiem mody – szukać trzeba u najbardziej odlecianych projektantów i w działach zakupów sieci H&M.
Nie mam przesadnej atencji dla awangardowych szefów kuchni, ale np. krakowski Karakter wydaje mi się frapujący w swoich poszukiwaniach. Jadać nie jadam, ale ilekroć zmieniają tam menu, to przystaję z ciekawością przed gablotą, wydaje mi się, że pewne ich intuicje z wykorzystaniem wszystkich możliwych podrobów są bardzo słuszne. Będziemy jeść mniej mięsa świadomi, jak bardzo jego masowa produkcja szkodzi Ziemi, i dociśnięci finansowo cenami jego „ekologicznej” wersji. Ale za to, jak już się tego wołu czy wieprza zabije, to będziemy go zjadać konsekwentnie. Śledziona, przepona, płucka, ozór... a do tego risotto musztardowe – to obiecuję rozgryźć sam i wam opowiedzieć, co wyszło. Ale przede wszystkim chciałbym porozmawiać z ludźmi, którzy sterują zamówieniami i dystrybucją w dwóch sieciach dyskontów. To oni są władcami naszej spożywczej wyobraźni i pociągną nas za rękę w stronę nowych smaków. Unia zadba, żeby traktowali dostawców rzetelnie – a co z nami? Wypijmy za ich łaskawą życzliwość dla naszych podniebień przy okazji sylwestrowych toastów. ©℗
O tym, co znaczy dziś dyskont, przekonałem się, gdy jeden z nich zaczął oferować prawie na stałe włoską burratę, czyli bardziej hedonistyczną, tłustszą i jedwabistą wersję mozzarelli. Tamże też kupuję jedno z podstawowych warzyw tego ponurego sezonu – fenkuła. Oprócz ożywczej sałatki z pomarańczą, którą tu kiedyś robiliśmy, fenkuł świetnie się sprawdza podsmażany na złoto w paseczkach do ryby. Albo w dobrym zimowym kremie: 2 obrane ziemniaki i 2 duże bulwy fenkuła kroimy w plasterki i wrzucamy do 3/4 litra wrzącej wody, solimy, gotujemy kilkanaście minut, aż ziemniaki zmiękną. Po przestudzeniu miksujemy, dodajemy trochę jogurtu i łyżkę kurkumy lub proszku curry, żeby ożywić kolor.