Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Z równie mizernym skutkiem mógłbym dziś napominać: strzeżcie się PSL-u, nawet gdy zgłasza pozornie pożyteczne prawo. Kiedy widzę podpisy plejady ludowych tuzów, od Burego Jana po Żelichowskiego Stanisława, to choć ustawa dotyczy ochrony dzieci przed szkodliwą żywnością w szkołach, nie umiem się uwolnić od natrętnego sceptycyzmu.
I nie zmieni tu nic fakt, że obecnie uchwalone zmiany mogą realnie popsuć biznes handlarzom jadalnych śmieci; sądzę raczej, że chipsy, które dotknie zapewne zakaz sprzedaży w szkolnym sklepiku, są chłopcem do bicia, przydatnym, by umocnić pozycję dostawców rzeczy tylko trochę mniej szkodliwych. Będą takimi nowymi frajerami, by rzecz ująć w retoryce ministra rolnictwa.
Troska o wykarmienie dzieci jest naznaczona w najwyższym stopniu moralnie i uczuciowo, wszystko wydaje się tu proste i święte. Sam gotując dla obcych, stosowałem zasadę, która była dla mnie ważniejsza niż wszelkie normy jakościowo-sanitarne: to samo, co klienci, jadło na co dzień moje potomstwo. Widok dzieci kucharza przy stoliku będzie zawsze dla gości lepszą gwarancją niż certyfikaty, że nie pluje do zupy. Ale właśnie z powodu siły tabu nakazującego chronić dzieci i dawać wszystko, co najlepsze, łatwo tu o manipulacje i pełno dróg do piekła wybrukowanych dobrymi intencjami.
Dzieci potrzebują paliwa, żeby działać i rosnąć, nieprzypadkowo dziecięce pożądanie łakoci jest trwałym archetypem kultury w różnych wariantach klasowych: cukiereczek zawsze będzie kojarzył się z nagrodą lub przekupstwem, a niespełnione marzenia ze smutną buzią przyklejoną do szyby cukierni. Nic dziwnego, że kiedy państwo próbuje regulować przemożny popęd i na dodatek nie działa konsekwentnie, bo zawsze jakaś branża wyżebrze parę wyjątków, wychodzi z tego groteska. Pierwotny projekt PSL-u zawierał przynajmniej prostą listę zakazanych składników, limitów cukru, tłuszczów trans oraz sodu. Faktycznie uchwalone przez Sejm prawo deleguje na ministra sporządzenie wykazu i wolę nie wiedzieć, jak będą wyglądały stosowne podchody i przepychanki; zresztą czasami racje mogą być podzielone – jak tu np. odmówić dzieciom czekolady, skoro to dobre źródło magnezu, jakoby potrzebnego, jeśli mają zdawać coraz więcej testów ku chwale ministry oświaty.
Fantazja lobbystów w biurokratycznej dżungli nie zna granic; kiedy w zeszłym roku amerykański Kongres przymierzał się do rozluźnienia norm dotyczących szkolnych stołówek, doszło do próby zakwalifikowania sosu pomidorowego na pizzy jako „warzywa”. Amerykański przemysł spożywczy ma teraz pod górkę, bo w program uzdrowienia żywności obywateli zaangażowała się Michelle Obama, tłumacząc np., że również ziemniak nie jest warzywem – czy ściślej: nie jest warzywem w rozumieniu przepisów o dotowaniu posiłków dla biednych rodzin.
Ziemniak ma w ogóle pecha. Francuzi wprowadzili w tym roku przepisy regulujące używanie terminu fait maison (przygotowane na miejscu) w gastronomii. Chodzi o skłonienie restauracji, by unikały stosowania gotowych półproduktów. Do kategorii „świeżych” składników udało się jednak przemycić mrożonki warzywne, także te fabrycznie pokrojone – ale znów: z wyjątkiem ziemniaka. Powód jest prosty: gdyby nie to, frytki również miałyby prawo do zaszczytnego fait maison. Kiedy raz się zrobi logiczny wyłom, dalsza legislacja będzie już tylko łataniem wyskakujących absurdów.
„Dzieci i młodzież, jeśli będą chciały kupić produkty objęte zakazem sprzedaży, będą mogły je nabyć poza placówką oświatową” – napisał w przypływie rozsądku nasz rząd, opiniując ustawę. Wie to każdy rodzic, który szykując pranie, wyciąga z kieszeni dziecięcych spodni papierki po batonikach, kupowanych ukradkiem za kieszonkowe. Amerykańscy licealiści obdarzeni, z inicjatywy Michelle Obamy, codzienną porcją obowiązkowego surowego warzywa i owocu, wyrzucają je masowo do kosza. Tam, gdzie kęs marchewki w wieku lat 15 jest szokiem kulturowym, odgórne układanie jadłospisu donikąd nie zaprowadzi.
Zresztą Pierwsza Dama chyba jest tego świadoma. Posadziła warzywnik w ogrodach Białego Domu i urządza w nim szeroko propagowane pokazy dla dziatwy, jak wyrwać sałatę i co z niej przyrządzić. Moje doświadczenie jest takie, że nie całkiem jeszcze zepsute przez fast food dzieci uwielbiają się babrać w kuchni, byle im na to pozwolić. Byleby mieć w szkołach odpowiednie warunki i czas na lekcje gotowania: nie chodzi o mistrzowskie kursy, starczy wpoić, że każdy potrafi się nakarmić. Może niedoskonale i brzydko, ale po swojemu. Przed Władcą Batonów obronimy się tylko sami.
Zamiast walczyć z wiatrakami, można dziecku podsunąć domowe, ale nie całkiem zdrowe ciastko z dużą zawartością tłuszczu trans: zasmakuje jak zakazany przez ministra owoc, ale i tak będzie mniej szkodliwe od kupionego w sklepiku. 200 g trzcinowego cukru mieszamy łyżką (nie mikserem!) z 230 g margaryny (nie można zastąpić jej masłem); dodajemy po łyżeczce ekstraktu z wanilii, soli i sody i dwa roztrzepane jajka. Dodajemy 210 g mąki (z czego 1/3 może być pełnoziarnista), 300 g płatków owsianych, 340 g drobno pokrojonej gorzkiej czekolady i ewentualnie garść orzechów lub suszonej żurawiny. Odkładamy masę na godzinę do lodówki. Lepimy kulki o objętości ok. dwóch łyżek i rozpłaszczamy je na blasze pokrytej papierem do pieczenia. Pomiędzy ciastkami trzeba zachować odstęp. Pieczemy 10–12 minut w 170 stopniach, przed zdjęciem z blachy kilka minut studzimy.