Wierzchowce i maszyny

Andrzej Stasiuk, pisarz: Jeżdżę i słucham Radia Maryja. Lubię sobie wyobrażać ludzi, którzy go słuchają. Lubię głosy dzwoniących do radia, kiedy patrzę na domy, w których mieszkają.

21.11.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Kuba Dąbrowski dla Esquire Polska
/ Fot. Kuba Dąbrowski dla Esquire Polska

MICHAŁ SOWIŃSKI: Ile miał Pan samochodów? 

ANDRZEJ STASIUK: Niech policzę... Trzy maluchy; gaza 69 z silnikiem od żuka; wołgę; rumuńskie aro – najgorsze auto świata; rumuńskiego muscela, czyli podróbkę gaza 69, okropny samochód; ładę niwę; kię sportage – wdzięczne auto, ale często się psuło; grand vitarę I; volkswagena polówkę z 90-konnym dieselkiem TDI, bardzo zgrabny kombiaczek...

Wymieniam i wymieniam, ale nie po to, żeby się chwalić – większość była stara i w rozpaczliwym stanie. Później miałem jeszcze volkswagena tourana, a teraz skodę yeti i toyotę hilux. Yeti 170-konny 2.0 TDI, 4X4 – niezwykle wdzięczne auteczko do codziennego przemieszczania oraz jazd po Polsce. Wyrywne, oszczędne, sprytne – w zimowych górsko-wiejskich warunkach niezastąpione. To wersja sprzed liftingu, więc ma ten uroczy rozbrajający pysk z okrągłymi światłami. Wzrusza. Zero pretensji i napinki. Hiluksa mam z trzylitrowym dieslem, ale niewyżyłowanym, bo też tylko 170 koni. Obliczony chyba na wieczność. Wersja z podwójną kabiną.

To wielkie auto... 

Właściwie ciężarówka, ale w trasie, doładowana sprzętem, kanistrami, drugą zapasówką i bańkami z wodą płynie jak stepowy żaglowiec. Do Mongolii i z powrotem jakby się amerykańskim krążownikiem z lat 70. jechało. Buja przyjaźnie i relaksacyjnie. W terenie dzielny i niezatapialny. Na miejscu, w Wołowcu, wozi drewno, bele siana, żywy inwentarz, piasek na budowę i kamienie. Ma reduktor, więc jest czymś na kształt rolniczego ciągnika. No i ta zaleta, że jedziesz sobie 80-90 na godzinę i kompletnie nie masz ochoty na więcej, chociaż możesz. W dzisiejszych czasach testosteronowej ludożerki na szosach bardzo terapeutyczny pojazd. Jedziesz 80 i masz w nosie.

Które z nich to ten tytułowy Osiołek z najnowszej książki? 

Żadne. I niech jego tożsamość pozostanie tajemnicą.

Stare się psuły, więc pojawiały się nowe? 

Zazwyczaj tak. Maluchy były dwudziestoparoletnie, oddawaliśmy je ludziom, żeby coś jeszcze z nich próbowali krzesać. Gaz po prostu się rozpadł, miał 40 lat. Jego silnik od żuka powędrował w dobre ręce i może gdzieś jeszcze jeździ. Próbuję sobie przypomnieć, czy nie przeoczyłem żadnego samochodu – dużo tego było. Bardzo wszechstronne maszyny – połączenie techniki Wschodu i Zachodu.

Nie zrobił Pan od razu prawa jazdy... 

To były inne czasy, początek lat 90., dziki Beskid Niski. Dość późno zrobiłem prawo jazdy, dlatego nie jestem najlepszym kierowcą. Miałem wtedy chyba 36 lat, ale wcześniej też jeździłem. Gazem 69, wołgą. Wyobrażałem sobie, że na takie zabytki prawo jazdy w ogóle nie jest potrzebne. Gaz nawet nie był zarejestrowany. Partyzanckie auto. Nieustannie też dłubałem w samochodach. To był czas, kiedy ludzie umieli coś jeszcze zrobić przy swoich autach. Głównie dlatego, że wtedy jeszcze się dało coś przy nich zrobić, bo były proste. Fascynujący był ten nieustanny recykling części. Silnik uaza albo żuka potrafiłem rozebrać i złożyć.

Był Pan jednym z tych, którzy cały czas grzebali pod maską, ubrudzeni smarem po łokcie? 

Robiłem to z konieczności, nie jestem pasjonatem dłubania pod maską. Ja lubię jeździć, a nie dłubać. No ale gdy ma się 40-letniego gaza, to można go tylko naprawiać. Choć było to nawet przyjemne – leżenie w śniegu, rozbieranie, składanie samochodu i niepewność – odpali czy nie?

W toyocie hilux otwiera się maskę i tam wszystko jest plastikowe, bez programisty trudno...

To prawda – współczesnych aut nie da się już samemu zreperować. Jak coś się dzieje, to potrzebna jest laweta. Ale akurat toyota pod tym względem jest dość wdzięcznym samochodem, bo ma w sobie mało elektroniki. No i słowo „plastikowe” pasuje bardziej do tak zwanych współczesnych terenówek, którymi jeżdżą faceci w garniturach. Krążą w kółko pod swoimi korporacjami, żeby to wielkie bydlę gdzieś zaparkować, potem prują im się spodnie w kroku, gdy wysiadają, bo to wysokie jednak jest.

Czy tęsknię do tamtych samochodów? „Osiołkiem” to książka poniekąd o tym. Porządne książki są na ogół o przemijaniu epok, ludzi czy samochodów. No i na rozbieranie silnika w hilu bym się raczej nie porywał.

Lubię takie auta, którymi można jeździć, aż przerdzewieją i rozpadną się ze starości. 

A czym pan jeździ?

Toyotą corollą. 

No to się proszę nie martwić. Legendarne auta, mój kolega miał dwudziestoparoletnią i dalej jeździła. Corolla jest prawie nieśmiertelna. Im starsza, tym dłużej żyje.

„Osiołkiem” jest o tęsknocie, ale też o lęku, że nasz świat zalewa morze jednorazowych rzeczy – samochodów, które po trzech latach gwarancji w irytujący sposób zaczynają się psuć. 

To jest dwoiste. Oczywiście że mam w sobie tęsknotę do mechanizmów niezniszczalnych albo takich, które dadzą się rewitalizować. Ale z drugiej strony jeżdżenie dziś jest dla mnie koniecznością i potrzebny jest mi niezawodny samochód, zwłaszcza że mieszkam na wsi. Jak się panu corolla rozkraczy w mieście, to może pan dalej pojechać tramwajem. Jak nam się rozkraczy, to nie mamy jak wrócić do domu.

Raz rozbiłem samochód. Zagapiłem się i wjechałem w starego fiata palio. Nikomu nic się nie stało, ale to było straszne. Gdy wysiadłem i obejrzałem przód mojego tourana, to zabolało serce. Czułem, jakbym stracił rękę. Fiat lepiej z tego wyszedł, a pan kierowca jeszcze mnie pocieszał, że „zdarza się”... W warsztacie miałem wrażenie, jakbym odwiedzał kogoś bliskiego w szpitalu. A potem jeszcze to upokorzenie u ubezpieczyciela, gdy dostajesz jakieś komediowe autko, co ma 60 koni i trzeba nim jechać z Gorzowa do Gdańska...

Ale wracając do pana pytania – „Osiołkiem” to oczywiście książka nostalgiczna, ale ta nostalgia jest wzięta w nawias ironii. To są trochę jaja z naszej bezradności wobec postępu cywilizacyjnego. Musimy się przystosować, żeby przetrwać. Czyli: przesiadaj się na plastikową hybrydę albo giń. Wyobrażam sobie, że fani starej motoryzacji zejdą do podziemia i konspiracyjnie będą przemykać się na Wschód, na przykład do Rosji, by jeszcze przez jakiś czas korzystać z nieodnawialnych źródeł energii.

Wątek tęsknoty za solidnymi rzeczami powraca w Pana prozie – choćby we „Wschodzie”, gdzie pojawia się lęk przed zalewem chińskiej tandety.

Nie nazwałbym tego lękiem, po prostu staram się opisywać rzeczywistość. Świat robi się jednorazowy. Ale musimy produkować. Jak przestaniemy, to umrzemy. To jest pułapka mechanizmu produkcji – jeśli go zatrzymamy, to miliard ludzi ruszy w świat, żeby zdobyć środki do przetrwania. Podoba mi się idea wyzbycia się konsumpcyjnych potrzeb, ale jak namówić biednych tego świata, żeby porzucili chęć bogacenia się? Jak do tego namówić Chińczyków?

Pisze Pan: „Trzeba było chińskiego kapitalizmu, żeby ubrać środkowo- europejskich biedaków”.

Trzeba było chińskiego kapitalizmu, żeby ubrać nagich – jeszcze 50 lat temu Afryka chodziła boso – teraz nosi plastikowe klapki. Trzeba było do tego symbolicznych Chińczyków. Europejski komunizm nie dał rady. Nie potrafił masowo produkować klapek. Robił za to dobre buty – paskudne, ale długo się trzymały. Pamiętam – buty kupowało się raz na parę lat i było to ważne wydarzenie.

Podróżując przez Polskę, często zjeżdża Pan z głównych dróg?

Jak mnie czas nie goni, to oczywiście. Zawsze wolę te wszystkie żółte drogi. Lubię ten kraj, lubię na niego patrzeć, lubię w nim być. Autostrada to konieczność.

Nudzą Pana te „tuskówki”? 

Gdy dopada mnie znużenie, to trochę przyspieszam na autostradzie, trochę się pościgam, ale nie jestem agresywnym kierowcą. Mam 56 lat, jak widzę wariatów, to po prostu zjeżdżam, niech sobie jadą. Tak, jest coś takiego jak nuda autostrady, ale ja też lubię samą czynność prowadzenia. Cała ta przyjemność panowania nad maszyną, współpraca z nią, jej reakcje...

Zjeżdża Pan, tak jak to robią inni opisujący polską rzeczywistość, na te podlejsze stacje benzynowe, wypatruje Pan przydrożnych dziwactw i osobliwości? 

Nie zjeżdżam na podłe stacje benzynowe, bo cenię sobie moje auta i nie chcę ich krzywdzić. Szczególnie jak się ma delikatnego diesla, a im dalej na wchód, tym dziwniejsze zdarzają się paliwa. Ale jak tylko mogę, to się zatrzymuję. Lubię życie stacji benzynowych, ich tymczasowość. Lubię patrzeć na numery rejestracyjne, zgadywać, skąd są. Sama jazda jest dla mnie wydarzeniem, nie uciążliwą koniecznością. A postoje to nieodłączny element podróżowania. Wie pan, hot dogi, kawa w plastikowym kubku, bezimienni przejezdni, kierowcy tirów drepczący w tych swoich dresach, jakby byli u siebie w domu, rumuńscy albo bułgarscy handlarze złotych zegarków... Poezja.

Zepsuło się Panu kiedyś auto w jakimś azjatyckim stepie? 

Osiołkowi raz się sworzeń zaczął sypać, potwornie piszczało i luz się zrobił. Musiałem zjechać do jakiegoś warsztatu. Napchaliśmy smaru i jakoś wróciłem do ojczyzny. Poważniejszej sytuacji nigdy nie miałem. Trochę żałuję, bo to też jest przygoda – szuka się pomocy, poznaje się ludzi. Samochodziarze są solidarni. Mi też zdarzyło się pomagać. Kiedyś w Kazachstanie ciągnąłem ładę z zatartym silnikiem. Człowiek poprosił o holowanie do pierwszego skrzyżowania. Dopiero jak go zapiąłem i spojrzałem na mapę, to okazało się, że najbliższe skrzyżowanie jest za 150 kilometrów.

Ostatnio powiedział Pan, że w młodości, gdy jechało się z Bieszczad do Szczecina, to miało się poczucie, jakby to była podróż przez całe Stany od oceanu do oceanu. Wszystko zależy od opowieści, jaką snuje się sobie w głowie?

Tak, w młodości umysł łatwiej radzi sobie z wyobrażeniami, łatwiej je wytwarza. Ja słuchałem dużo amerykańskiej muzyki folkowej i nie miałem nawet potrzeby, żeby jechać do Stanów, wystarczała mi Polska.
Chciałbym odtworzyć kiedyś ten mechanizm wyobraźni, dzięki któremu Polska nie do końca była Polską. Wszystko zdawało się bardzo prywatne, intymne, a jednocześnie bardzo epickie. To był mój kraj, w którym dobrze się żyło i dobrze marzyło.

Jeżdżąc dziś, jaką opowieść Pan snuje?

Teraz jadę i patrzę na świat. Sprawdzam, co robi z moimi zmysłami, jakie myśli budzi. To jest najciekawsze – obserwowanie, jak ta rzeczywistość w nas wchodzi. Wchodzi przez oczy, przez zmysły i łaskocze mózg, wywołuje myśli, przywołuje wspomnienia. Do tego właśnie służy podróż. Trzeba tego świata doświadczyć mocno, dlatego że nie zostaje się w nim na długo. Jeżdżę i słucham Radia Maryja. Lubię sobie wyobrażać ludzi, którzy go słuchają – zresztą znam lub znałem wielu osobiście. Choćby moja mama – słuchała go całe życie.

Lubię zwłaszcza głosy dzwoniących do radia, gdy patrzę na domy, w których mieszkają. Te wszystkie domy, chatki, chatynki, obejścia przy „żółtych drogach”. Słucham też dużo Dylana, wtedy wspominam przyjaciół, którzy umarli.

Dużo muzyki słucha Pan w aucie?

Muzyki słucham tylko w aucie. W samochodzie można ją mocniej podkręcić. Do tego amerykańska muzyka bardzo pomaga w jeżdżeniu. Nic dziwnego – pochodzi z kraju, w którym cały czas trzeba się przemieszczać. W Rosji próbowałem słuchać rosyjskiej muzyki, ale się nie dało. To jest w ogóle inny wymiar przestrzeni, oni nie stworzyli takiego idiomu podróżnego jak Amerykanie.

Gdy pisze Pan o zmęczeniu podróżowaniem, szczególnie na Wschód, to tylko taka zgrywa czy faktycznie ma Pan już dość?

O tym właśnie jest „Osiołkiem” – o udręce wyjeżdżania. Jak się jedzie gdzieś na dwa, trzy miesiące, to jest gehenna. Trzeba sobie cały świat poukładać: spakować się, zdobyć wszystkie dokumenty... Ale kiedy jest już 6 rano w dzień wyjazdu i przekręcasz kluczyk, ruszasz w podróż, to wszystko mija. Nie lubię się przygotowywać. Coraz trudniej mi to idzie, z wiekiem bardziej działa wyobraźnia zagrożeniowa. Kiedyś człowiek sprawdzał, czy ma kasę i fajki, i jechał. Teraz jest tysiąc rzeczy, które trzeba przygotować, przewidzieć... „Osiołkiem” jest o dwoistości i wieloznaczności podróży – o jej mękach i rozkoszach.

Jest w tym coś autoironicznego.

To, co piszę, układa się w amplitudę – książki poważne przeplatają się z ironicznymi. Żadna z tych tonacji nie bierze góry. A „Osiołkiem” jest kompromisem – bywa lirycznie, patetycznie, jajcarsko, sowizdrzalsko... Myślę, że udało mi się w nim uzyskać polifoniczność i niejednoznaczność. Jest tam też szyderstwo z własnych uczuć i wzruszeń. Tylko tak można opisać świat. Do tego służy język, do tego służy proza. Do opisu wieloznaczności istnienia, nieoczywistości bytu.

Choćby ten fragment, w którym jeden z bohaterów wyznaje pozostałym współpasażerom w środku rosyjskiej pustki, że nigdy nie spał w namiocie. 

Chciałem, żeby było zabawnie, żeby nie nudzić czytelnika.

Woli Pan spać w hotelu czy w namiocie?

Jak się jedzie przez Rosję, gdzie są bagna i miliony komarów, to nie da się rozbić namiotu, trzeba spać pod dachem. Z kierowcami tirów, dalnobojszczikami na awtostajankach. Ciekawe historie mają do opowiedzenia. Ale jak się pojedzie trochę wyżej, gdzie jest bardziej sucho i robi się pięknie, to nawet nie namiot, tylko karimata wystarczy. Kładzie się człowiek obok swojego wierzchowca i zasypia. A w Polsce... Trudno żebym jeździł na spotkania autorskie i spał w namiocie. Choć to fajna wizja. Ale jak jestem blisko przyrody, to zachowuję się jak dziecko – bawię się w dom, tylko w wersji męskiej – czyli w obozowisko.

Nie boi się Pan, że ten Wschód się Panu znudzi, stanie się banalny?

Jak się znudzi, to trudno. Wiem, że energia kiedyś się skończy. Wtedy będę jeździł na Podlasie i rozbijał namiot nad Bugiem, gdzieś pod Drohiczynem. Albo będę siedział w domu i przypominał sobie te wszystkie drogi i miejsca, którymi jechałem i gdzie rozbijałem namiot. Albo bedę ukradkiem wsiadał do starego hila, zapalał go, żeby posłuchać, jak mruczy trzylitrowy diesel.

Zostaje jeszcze Słowacja. 

Lubię tam jeździć. Wystarczy 20 minut drogi autem i nie ma Polski, nie ma polskich problemów. Tu się buzuje, kotłuje, ludzie chcą życie oddawać, krew sobie upuszczać, a wystarczy przejechać na drugą stronę wododziału karpackiego i nagle to wszystko znika. Myślę, że po to są granice, szczególnie te najbliższe nam – żeby nabrać dystansu do siebie i świata.

Nie boję się, że podróżowanie mi się znudzi. Chcę jeszcze pojechać na Magadan, samochodem do Jakucji... To nie jest tak, że jeżdżę cały czas. Zdarza mi się raz do roku gdzieś dalej, ale na co dzień – tylko po Polsce. Po zakupy do Gorlic, przyjaciół obwiozę po górach albo do pracy. Takie życie komiwojażera kultury.

Jechanie tak po prostu, bez celu jest chyba dość trudne. 

Dla mnie nie. O tym zresztą jest niecenzuralne motto w „Osiołkiem”. Ale rozumiem, że niektórzy mają z tym problem. To wymaga pewnej odwagi. Czy też porzucenia racjonalności. Zdarza mi się, że mam kaprys, wtedy wsiadam i jadę. Na przykład w Bieszczady albo do Przemyśla. Zajmuje mi to pięć, sześć godzin. Zatrzymuję się w kilku miejscach, gadam z ludźmi i wracam. Gdy się tak jedzie, to przestrzeń na chwilę rozstępuje się pod naciskiem twojej obecności, ale tylko po to, żeby się zaraz z powrotem zasklepić. I niczego to nie zmienia, może poza ubytkiem nieodnawialnych źródeł energii i zwiększeniem ilości dwutlenku węgla w atmosferze. ©


CZYTAJ TAKŻE:

„Osiołkiem” to opowieść uszyta z ulubionych materiałów Stasiuka. Znajdziemy w niej transową podróż w bezkres, wspominanie, wypatrywanie świata obracającego się w mogiłę oraz zmianę „widzialnego w nadprzyrodzone”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2016