Wielki nieobecny

Wrogiem Jacka Podsiadły jest wszystko, co nie zostało sprawdzone na własnej skórze, każda odczłowieczona abstrakcja, każdy język niesłużący komunikacji między konkretnymi żywymi istotami.

03.03.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Elżbieta Lempp
/ Fot. Elżbieta Lempp

Niektórzy poeci nie powinni się starzeć. Metryki niektórych poetów powinno się skrzętnie ukrywać. Jacek Podsiadło z młodością żegnał się stosunkowo wcześnie, a chłodny oddech zbliżającej się śmierci czuł na karku jeszcze przed trzydziestką. Nic nie wskazuje na to, żeby to była romantyczna czy młodopolska poza, gdyż napuszonych kreacji tego typu konsekwentnie unikał – jeśli się zapożyczał, to albo w służbie autentyzmu, albo w służbie języka.


RYMOZAUR


W wieku dwudziestu czterech lat pisał: „Żyję. Tyle już lat / nie ma tu miejsca dla mnie”. Jako dwudziestosześcio­latek, z nieukrywanym żalem: „Nie jestem już taki wolny, jak byłem kiedyś”. Dwa lata później i dwa razy mocniej: „Jesteśmy rymozaurami. Rosną nam papierowe ogony. / (...) Jesteśmy ­futurohomami. Skóra stwardniała nam jak blacha”. W wierszu „Sobie na 33. urodziny” sytuacja przedstawiała się już całkiem dramatycznie: oto najlepszy moment, by „oblać się benzyną / i ostatni raz stanąć w ogniu samego siebie, w imię idei, zanim przestanie być ważna”.

Wiernym czytelnikom Jacka Podsiadły pewnie trudno będzie uwierzyć, że poeta przeciwstawiający się kulturze tworzonej przez wyrachowanych starców, tęskniący za dzieciństwem i zżyty z młodością, skończył niedawno pięćdziesiąt lat. Niełatwo też będzie wyobrazić sobie, jak mógł na ten problematyczny jubileusz zareagować. Wrocławskie wydawnictwo Biuro Literackie uczciło pięćdziesiątkę Podsiadły w jedyny sensowny sposób – wydając obszerny zbiór wierszy „Być może należało mówić. 1984–2012” w wyborze Piotra Śliwińskiego.

Wciąż zachowują żywotność rozmaite mity, które poezję utożsamiają z witalizmem, a poetom, którzy nie chcą stać się żałosną karykaturą własnych młodzieńczych porywów, oferują możliwie szybkie zakończenie życia i przemianę w nienaruszalną legendę. Owe mity z Jackiem Podsiadłą tyle mają wspólnego, że w czasach największej twórczej aktywności, na przełomie lat 80. i 90., ucieleśniał on je najintensywniej, najżarliwiej z całego pokolenia, następnie popełnił drobny nietakt – nie umarł przed trzydziestką, później zaś przytrafił mu się nietakt o wiele poważniejszy – mimo przyboru lat nie przekreślił swoich porywów.

Chyba żadna inna współczesna biografia, żadna twórczość nie daje się objąć linią tak prostą, biegnącą bez większych wahań, nieprzerwanie, od pierwszego do ostatniego, na razie, tomu, od wyjścia z rodzinnego domu przed niemal trzydziestu laty po całkiem niedawne zerwania z kulturalnymi instytucjami różnej maści.


W DRODZE


W maju 1985 r. opuszcza dom w Szewnej i wyrusza w Drogę. Przez następnych siedem lat włóczy się po Polsce, podejmując się najrozmaitszych prac. Noce spędza u przyjaciół, pod namiotem, na klatkach schodowych. Budzi się i zasypia w rozpędzonych pociągach. Przede wszystkim pisze wiersze. W ogromnych ilościach. Publikuje w trzecioobiegowych wydawnictwach. „Wtedy zestaliła się moja osobowość – wspomina po latach – i ustalił się mój język. Dziś widzę ten okres jako czas spóźnionej, ale wszechstronnej inicjacji”.

Podczas siedmioletniej włóczęgi Jacek Podsiadło uczynił z poezji czuły mechanizm zdolny zapisać doświadczenie świata zewnętrznego w zgodzie z wewnętrznymi rytmami. Gdy czyta się jego wczesne utwory, trudno oprzeć się wrażeniu, że przy wszystkich swoich warsztatowych niedostatkach są one niespotykanym w literaturze polskiej świadectwem wiary w realnie oddziaływającą moc wiersza, którego rola nie ogranicza się do utrwalenia uczucia, zatrzymania obrazu. Zupełnie jakby najprostsze czynności – otwarcie nad ranem oczu, dotknięcie kamienia, założenie nogi na nogę – urzeczywistniały się i nabierały konturów dopiero w chwili, gdy długopis zbliża się do szorstkiej kartki papieru.

Chyba dlatego obsesyjnie powracają w tej poezji autotematyczne sceny pisania i towarzyszących pisaniu cielesnych rytuałów. Stąd bierze swój początek klarująca się coraz mocniej koncepcja wiersza jako sfery sacrum, którą należy chronić przed zabrudzeniem. Bo najświętsze jest to, co istnieje, wiersz wzmacniający i poświadczający istnienie opromieniony jest więc świętością (Podsiadło miał z tego wyciągnąć daleko idące wnioski: lepiej nie drukować utworów w ogóle, niż drukować je byle gdzie). Z doświadczenia Drogi wywieść można także formułę wiersza jako dążenia do wypełnienia wewnętrznej pustki. Cel jaśniejący na horyzoncie różne przybierał kształty i w różnych sytuował się przestrzeniach: była nim Anna Maria, konkretna dziewczyna na drugim końcu Polski, i Anna Maria jako absolut, było nim utracone dzieciństwo, od którego oddziela nieprzekraczalny rów czasu; był dom z dobrych desek i dom metafizyczny; była wreszcie nieskalana natura oraz drugi człowiek widziany na ogół w momencie rozstania, człowiek oddalający się, za którym chciałoby się skradać na palcach wiersza.


WYBÓR NIEOCZYWISTY


Wybór wierszy, jakiego dokonał Piotr Śliwiński, jest – rzecz jasna – nieoczywisty. Kryteria – oczywiście – niejasne. Wczesne tomiki reprezentowane są w ilościach śladowych. Im dalej zagłębiamy się w lata 90., tym robi się gęściej. Bardziej niż poeta ciskający gromy Śliwińskiego interesuje poeta nawiedzany zwątpieniem. Bardziej niż mocne frazy – miejsca zamazane, niejasne, wiersze rozregulowane, prowadzące w niewiadomym kierunku, jak choćby „Wielkanoc, koniec wieku. Byłem tobą”, gdzie kronikarski zapis podróży taksówką z niespodziewaną maestrią przewija czas o 2000 lat wstecz, ale kończy się bezradnym popkulturowym akcentem: „zabili go. I uciekł?”.

Autor wyboru ubolewa w „Posłowiu” nad „obrazem poezji współczesnej bez Jacka Podsiadły” i przyznaje, że podczas selekcji kierował się między innymi wrażeniem „jazdy bez asekuracji”, jakiego dostarczają niektóre teksty. Na miejscu czytelnika skromnemu tonowi „Posłowia” nie dawałbym jednak wiary, gdyż tom – opatrzony równie nieoczywistym jak wybór ­tytułem – wydaje się przedsięwzięciem zakrojonym na o wiele szerszą skalę. Poza pragnieniem przypomnienia poety niesłusznie zapomnianego upatrywałbym w nim próbę ustanowienia kanonu, który zastąpiłby naturalnie nierówne „Wiersze zebrane”, oraz akt obrony. Bezbronność jest bowiem wyjątkowo dojmującą cechą tej poezji – siła tkwi w naczyniu z bardzo cienkiego szkła.


CYTRYNA, WIZJA


Istnieją poeci, których literackie płody niewiele tracą w teorii. Gładko się o nich rozprawia uczonym językiem i czasem nawet zyskują to i owo. Z poezji Podsiadły wyciskanej jak cytryna w teoretycznym maglu zostaje kilka kwaśnych truizmów. Pisano o nim sporo, nierzadko ciekawie i wnikliwie, lecz podczas lektury tych egzegez oczy wyłażą na wierzch ze zdumienia. Weźmy erudycyjny artykuł Stanisława Stabry „Jacek Podsiadło a kontr­kultura”. Mimo dobrych chęci wyłania się z niego postać naiwnego sztubaka, co to naczytawszy się po łebkach amerykańskich transcendentalistów, bitników, recytuje bez zająknięcia ich poglądy. U schyłku XX wieku przeciwstawiać opresyjnemu państwu kołysanie traw i napięty nad głową nieboskłon? Przed konformistycznym społeczeństwem uciekać w objęcia dobrej matki natury? Wierzyć, że wolność możliwa jest zawsze wtedy, gdy na jakimś polu przytula się policzek do ciepłej ziemi lub podnosi się z niej podłużny kamyk? Wierszami pragnąć oczyszczać rzeki z przemysłowych ścieków?

Brzmi to doprawdy zabawnie i cała spuścizna Jacka Podsiadły, nafaszerowana utopiami, anarchizmem, pacyfizmem, ekologią, podlana sosem nastoletniej naiwności i nieznośnej nostalgii, na zdrowy rozum powinna przedstawiać dzisiaj wartość wyłącznie muzealną. Ponieważ tak nie jest, warto się zastanowić dlaczego.

Czytając Podsiadłę po latach dochodzę do wniosku, że źródło jego poezji bije w nieco innym niż dotychczas sądzono miejscu. Że terminy, którymi ją etykietowano, nie trafiały w sedno. Że cień na ścianie mylnie utożsamiano z przedmiotem. Z tomu „Być może należało mówić” wyłania się ktoś od samego początku wytaczający wojnę wszelkim gotowym obrazom świata. Ktoś, kto powtarza: oni tak mówią, ale ja chcę inaczej.

Nie bez powodu Podsiadło całe życie fascynował się Barańczakiem, który zaczynał od dekonstrukcji nowomowy. Nie bez przyczyny pochłaniał Białoszewskiego. Wszedł wreszcie na ścieżkę Miłosza, który, jak wiadomo, pamięcią połączoną z wyobraźnią mierzył się z gnębiącymi nas naukowymi fantomami czasu i przestrzeni.

U źródeł tej poezji, postawy, dykcji (trudno to rozdzielać) leży odmowa współudziału w rzeczywistości zbudowanej z prefabrykatów. Wrogiem Jacka Podsiadły jest wszystko to, co nie poczyna się z „ja”, co nie zostało sprawdzone na własnej skórze, co nie daje się ani zmieścić w dłoni, ani objąć wzrokiem. Wrogiem jest w równej mierze abstrakcyjne państwo, wyrozumowany anarchizm, pięknie recytowana „wolność”. Jest nim każda odczłowieczona abstrakcja, każda wypaczona czyimś widzimisię wartość, każda zinstrumentalizowana relacja, każdy język niesłużący komunikacji między konkretnymi żywymi istotami.

Język i wyobraźnia pracują na pełnych obrotach wiersza, aby móc zwrócić się do świata zaimkiem „ty”, aby ustanowić wokół rzeczywistość na miarę Jacka Podsiadły i bliskich mu osób – świt „z wielkim wysiłkiem wspina się na balkon”, słońce zamiast wschodzić wywiesza „resztki swojej jasnej, letniej bielizny”, latarnie „prostują żelazne karki”, kioski mają „oszklone uczucia”, zmrok nie zapada, ale „cicho zamyka za mną drzwi”. Pierwsze drgnięcie tej wizji odnajdziemy w bodaj najstarszym z opublikowanych wierszy: „prosiłem dziewczynkę / – narysuj mi Drogę / dom / drzwi okna / i dym z komina – // narysowała wszystko / w kreskach deszczu/ – ale ty jesteś w środku pod dwiema pierzynami – / mówiła”. W wersji najbardziej poruszającej w tych słowach skierowanych do syna:


(...) Równy deseń firanki, księżycowej woalki,
odwołuj się do tego wzorca, kiedy mnie
tu nie będzie,
masz prawo urządzić świat jak swój własny
pokój, pamiętaj,
truciznę podsuwa się najczęściej ukrytą
w słodyczy.


NIEOBECNY


Na przełomie wieków coś zaczęło iść nie tak. W 1999 r. ukazał się tomik „Wychwyt Grahama”, prawdopodobnie największe artystyczne osiągnięcie poety. Niedługo potem jednotomowe wydanie „Wierszy zebranych”. Podsumowanie Drogi. W Oficynie Agrafka można było kupić za niewielkie pieniądze czarną podkoszulkę z podobizną Podsiadły i fragmentem wiersza: „Pewnego pięknego dnia wyp... nas z pracy. (...) i znów staniemy się wolni”. Miałem taką koszulkę, nosiłem ją z dumą, choć wtedy jeszcze nie bardzo wiedziałem, czym jest praca, dlaczego warto zostać z niej wyrzuconym.

Tymczasem Podsiadło jakoś niepostrzeżenie począł odsuwać się w cień. Minęła dekada, „obraz poezji współczesnej bez Jacka Podsiadły” ustalił się na dobre.

Złożyło się na tę nieobecność wiele czynników. Najwytrwalej pracował na nią może sam poeta, który nie zwykł odrywać swoich poetyckich wizji od codziennej praktyki. Zrywał więc z wydawcami, zarzucając im manipulację i małostkowość, z hukiem opuszczał redakcje (jak „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pisał felietony), oskarżając redaktorów o cenzurowanie tekstów, niestrudzenie prostował bzdury, jakie zdarzało się wypisywać na jego temat niekompetentnym dziennikarzom, zabraniał drukowania swoich zdjęć w prasie, pokazywania twarzy w ­internecie i telewizji.

Ostatni tomik wydał własnym sumptem w postaci e-booka („Pod światło”, 2012). Jego bezkompromisowa postawa, niespotykana spójność życia i dzieła budzi szacunek, brak poezji w głównym nurcie wywołuje opór. Nie tylko z uwagi na estetyczny kunszt niektórych wierszy odciśniętych trwale w historii liryki polskiej XX wieku czy fakt, że ich „zrozumiałość”, „ciepło” i „ludzkość” wydają się świetnym lekarstwem na nudny hermetyzm poetyckich szarad rozpalających umysły kilkunastu wtajemniczonych.

Podsiadło jest poetą, od którego warto zaczynać przygodę z literaturą. I do którego warto wracać, by zdzierać z siebie warstwy cynizmu, zdejmować z oczu bielmo, podawać w wątpliwość intelektualne przyzwyczajenia, emocjonalne nawyki. Jego afirmujące jednostkę i bliski jej świat wiersze posiadają rzadką właściwość: bez wstydu i bez żenady ujmują w klarowną formę kłębiące się w czytelniku myśli, targające nim rozterki; uprzytomniają, że literatura nie jest samotnym gmachem wzniesionym ze słów, ale nieustającym działaniem, które przynosi ulgę, stwarza sens.

Przekroczenie przez autora pięćdziesiątki niewiele zmienia w tej materii. Wybór wierszy stwarza natomiast szansę przywrócenia go najmłodszym czytelnikom. Czego mu życzę. A jeszcze bardziej – im.


Jacek Podsiadło „Być może należało mówić. 1984–2012”, wiersze w wyborze Piotra Śliwińskiego, Biuro Literackie, Wrocław 2014

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk literacki, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2014