Wielka majówka

NATURA WŁÓCZYKIJA | W ogłoszeniu było coś uderzającego. Chyba chodziło o sformułowanie: „do pracy i na wypoczynek”. Kusząco brzmiała też nazwa: Mazury.

19.04.2019

Czyta się kilka minut

 / Okładka: Anna Prusiewicz, Renata Surowiec / Do lasu
/ Okładka: Anna Prusiewicz, Renata Surowiec / Do lasu

Słuchanie radia jeszcze raz przyniosło ze sobą coś dobrego. W owych czasach zasadniczo nie było reklam. Były gdzieś jakieś pojedyncze, na stadionach, może na etykietach zapałczanych, ale na pewno nie były wszechobecne. Nie było ich także w radiu, za to w Trójce wpadli na pomysł, który miał ułatwić młodym słuchaczom odnalezienie się w rzeczywistości wakacyjnej. Czytali na antenie, chyba nieodpłatnie, ogłoszenia z propozycjami na lato, jakie świat miał dla młodzieży. Nie było tych propozycji wiele, akcja stanowiła pewne novum. Ale były.

Chłopiec miał uszy i oczy otwarte. Przeszedł szybki, ale i gruntowny kurs życia włóczęgi. Był już trochę zmęczony. Nie dosypiał. Nie dojadał. Powiedzmy szczerze: od dwóch miesięcy nie spał jak człowiek i głodował. Kiedy nie leniuchował, pracował ponad siły. Na prawym ramieniu, na którym nosił pseudożeglarski woreczek, porobiły mu się jakieś ni to odparzenia, ni to owrzodzenia. Zachwycony, trwał w niekończącym się uniesieniu, ale było ono związane także z tym, że walczył o życie. Najlepszym dowodem braku jakichkolwiek rezerw było to, że nie pisał wierszy. Jakieś niewydarzone, nieprawdziwe haiku jak próba przeciwstawienia się nadmiarowi, usidlenia go. Tama z siedemnastu zapałek na rzece Yodo. Elektrownia, która wytworzy jeden miliwat prądu; tyle, żeby świat nie pogrążył się w całkowitej ciemności.


CZYTAJ WIĘCEJ

NATURA WŁÓCZYKIJA – specjalny dodatek dla ruchliwych! >>>


W ogłoszeniu było coś uderzającego. Chyba chodziło o sformułowanie: „do pracy i na wypoczynek”. Kusząco brzmiała też nazwa: Mazury. Wśród opowiadań Stachury było jedno zatytułowane „Jak mi było na Mazurach” i wynikało z niego, że Stachurze na Mazurach było nadzwyczaj dobrze. Nie licząc złych wspomnień z odbytej w dzieciństwie i szumnie nazwanej obozem wędrownym pielgrzymki dzieci pracowników Spółdzielni Transportu Mleczarskiego w Ostrowcu Świętokrzyskim do kwatery Hitlera, całe dotychczasowe doświadczenie mazurskie chłopca zamykało się w tej właśnie lekturze. „Zapraszam młodzież uczącą się i studiującą do pracy i na wypoczynek w gospodarstwie rolnym na Mazurach”, jakoś tak. Potem pewnie jeszcze z jedno okrągłe zdanko... O tak, chyba coś o wikcie i opierunku! I to, co najważniejsze: adres. Witold Pietraszewski, Nowe Kawkowo 13, Wołowno. Być może w nadawanej po południu, od 16 do 19, audycji flagowej „Zapraszamy do Trójki” powtarzano te ogłoszenia co godzinę i chłopiec dostał czas, żeby się przygotować i zapamiętać, pewnie nawet zanotować.

Na miejscu

Miał mapę. Nie znalazł na niej Nowego Kawkowa. Ale było Wołowno. Gdyby nie placówka pocztowa i stacja kolejowa, Wołowna mogłoby nie być. Ale ono było i pociąg z Olsztyna do Morąga zatrzymywał się tam. Koniec języka za przewodnika i okazało się, że Wołowno od Nowego Kawkowa dzieliło z osiem kilometrów. Dla chłopca nie było to daleko. I dało mu okazję do kolejnych uniesień. Szedł polnymi drogami, pytając co jakiś czas, w którą skręcić. Wszystko wydawało się tu inne. Nie, nie zdawało mu się: tu naprawdę było inaczej niż wszędzie. Ludzkie osady topiły się w kipiącej zieleni. Wszystkiego było więcej, choć nie było tu niczego szczególnego: ot, lasy, słoneczne niebo, piaszczyste szlaki, morza traw, ławice krów morskich, głosy ptaków, co jakiś czas wiocha z przystankiem i sklepem spożywczym. Nowy Świat! Ziemia! Ziemia! Chłopiec był pod wrażeniem. I nie potrzebował wiedzieć, co na nim robi takie wrażenie. Dziś, poza ogólnikowym wspomnieniem cudownego stanu bycia w samym środku przygody, pamiętam tylko jeden wyrazisty szczegół z tamtego dnia. W jakiejś wsi chłopiec wszedł do spożywczaka i poprosił o piwo, a sklepowa spytała, czy je otworzyć. Znaczy się, czy będzie pił „na miejscu”. Zdębiał, bo na całym świecie trwała właśnie batalia przeciw temu szlachetnemu zwyczajowi, że o dowolnej porze człowiek może usiąść przed sklepem i wydudlić piwo z kumplami albo sam, wywieszano tabliczki z wypisanymi długopisem zakazami, sprzedawczynie dostawały mandaty, chłopstwo złowrogo sarkało, zmieniała się obyczajowość, a tutaj proszę, jak pięknie. Jakie ludzkie to było, jakie krzepiące.

Był to długi i piękny do nieznośności dzień. Mam kłopot z odtworzeniem czy może raczej opisaniem tego stanu tego uniesienia podtrzymywanego piwem, dlatego pozwolę sobie teraz na mały przeskok między tamtym dniem a dniem bardzo podobnym, ale późniejszym o pięć lat. Też była połowa lipca. Ten sam pociąg z Olsztyna do Morąga, z którego należało wysiąść w Wołownie. Chłopiec stał się wreszcie mężczyzną, w skrócie mną, ale uniesienia pozostały takie same. Chłopięce. Pociąg wyruszał z Olsztyna jeszcze przed świtem i zmęczony nocną podróżą zdrzemnąłem się. Przespałem Wołowno. Obudziłem się w jadącym pociągu dopiero, kiedy zbliżał się do stacyjki Żabi Róg, już bliżej Morąga niż Wołowna. Tym razem miałem do przejścia 20 kilometrów i znów nie było to za dużo, nawet trochę sobie wydłużyłem trasę, może dlatego, że o wczesnej porze nie było kogo spytać o Drogę.

Ówczesne uniesienie mamy podane na tacy, napisałem bowiem wtedy wiersz, który po dziś dzień lubię. „Obudziłem się w pędzącym pociągu. / Nie wiedząc, gdzie jestem. Jak zawsze. / Za oknem był las. Słońce paliło w krzakach / pierwszego papierosa. / Wyskoczyłem na pierwszej stacji. / Poszedłem. Drogą. / Ze słońcem po lewej, księżycem po prawej ręce. / Akcje słońca szły w górę, akcje księżyca spadały. / Jeziora parowały. / Anioły śpiewały, bydlęta fruwały, rodził się dzień. / Drzwi do lasu były szeroko otwarte. / W lesie czerwono świeciły zdziczałe maliny. / Palce miałem na oślep skrwawione ich sokiem. / W lesie wszystko dziczeje. / Malina, rajska jabłoń, człowiek. / Mijałem uśpione jeszcze ludzkie osady. / Żabi Róg, Kretowiny, Lusajny, Wilnowo... / Było tak, jak przed pojawieniem się człowieka na ziemi. / Chciało mi się spać i chciało mi się żyć. / Szedłem. Było cicho. / Żyłem, na pierwszej stronie gazety nieba. / Potem okryty nią spałem z nogami wystającymi na tamten świat. / Spałem w trawie jak zgubiona wstążka do włosów. / Obudził mnie deszcz. / Obudziłem się wiedząc, gdzie jestem: w trawie, blisko ziemi, w deszczu. / Jestem w deszczu i w trawie, w locie jastrzębia i pod korą drzew. / Żyję, życie jedzie na rowerze dzwoniąc w zaułkach mojego ciała. / Tak długo nie było u mnie tego listonosza”.

I tak dalej.

Gdzie jest gnój, tam i robota

Wracam. Czternastego lipca 1985 r. albo bardzo blisko tej daty stan ducha łazikującego chłopca był właśnie taki, może tylko nuta desperado jeszcze wyraźniej się wtedy zaznaczała. I zachwyt mógł być trochę większy, bo pierwszy. Co tu dużo gadać, nawet dzisiaj, kiedy powtarzam sobie tę trasę guglstritem, mam chęć zatrzymać się przy Szałstrach i walnąć browara do monitora. No ale dobrze. Choć chłopiec się nie spieszył, w końcu doszedł, dokąd miał dojść. Dom, ku któremu zmierzał, był duży, piętrowy. Widać go było już z Drogi, bo stał na wielkiej górze jak domy w baśniach i mitach. Chłopiec widział z dołu bocianie gniazdo na dachu i bociany w nim. Kiedy podszedł bliżej, okazało się, że gniazdo znajduje się jednak na dachu jednego z zabudowań gospodarczych. Trzeba było przejść przez podwórze między stodołą a tym budynkiem. Musiała to być obora, bo ze środka przyjaźnie waliło gnojem.

Chłopiec odnotował to, bo gdzie jest gnój, tam i robota się znajdzie. Stamtąd też, z głębokości, z tej obory, wyłonił się młodzieniec o charakterystycznej urodzie skandynawskiego albinosa. Taki bardziej elegant. Chłopiec spytał go o gospodarza i usłyszał w odpowiedzi coś, czego dziś już nie pamiętam, ale pamiętam, że chłopiec poczuł się potraktowany troszkę z góry. Nie musiało tak być naprawdę, to chłopiec był na swoim punkcie trochę przewrażliwiony. Ot, jakaś zwykła odzywka bywalca pod adresem nuworysza. Poszedł tak, jak mu albinos pokazał, nie do drzwi od podwórka, ale obszedłszy siedzibę z lewej, gdzie były drugie drzwi. Chyba zapukał i chyba nikt mu nie odpowiedział. A może odpowiedział mu dziecięcy głosik? Kiedy wszedł do środka, znalazł się w kuchni. Nie zobaczył tu nikogo prócz dwu dziewczynek, takich z początkowych klas podstawówki. Były anielsko śliczne, a zapytane o rodziców okazały się też rezolutne. Rodziców nie było, a one miały akurat pewien kłopot. Ta starsza wepchnęła paluszek do jakiegoś słoiczka czy butelki i nie mogła go wyciągnąć. Ta młodsza nie potrafiła jej pomóc. Stały przy zlewie blisko okna i, uczyniwszy z chłopca powiernika swego problemu, patrzyły na niego z nadzieją.

Chłopiec użył sposobu. Nie pamiętam dziś, jakiego. Może spytał je o olej i palec został posmarowany tuż przy wlocie butelki, żeby przy próbach wyciągnięcia odrobina oleju wniknęła do szyjki? Może butelką dało się pokręcić i to pomogło? W każdym razie paluszek został uwolniony, a dziewczynka patrzyła odtąd na przybysza jak na czarodzieja z bajki.

W swoim czasie odnalazł się i gospodarz. Inny od gospodarzy, z jakimi już imający się dorywczych zajęć chłopiec miał do czynienia. Młody, trzydziestoparoletni, wysoki, szczupły, dziarski i powolny jednocześnie. Od razu wyjaśnię, na czym to polegało, ta powolność, którą lepiej może by było nazwać ociąganiem się. Prowadził powitalną, zapoznawczą rozmowę z chłopcem, grzecznościowo podpytując o to i owo, a chłopiec grzecznie odpowiadał, z wielką dbałością o to, żeby kłamać tylko wtedy, kiedy naprawdę trzeba. Sam nie pytał prawie o nic, interesowało go tylko, czy dostanie robotę, a w konsekwencji będzie się tu mógł przespać. Nawet jeśli za dzień lub dwa, kiedy zdradzi już swą nieprzydatność do wszystkiego, będzie trzeba powędrować dalej, to taki dwudniowy postój dobrze by mu zrobił.

Najważniejsze, żeby nie musieć od razu człapać z powrotem do Wołowna i czekać nie wiadomo ile na pociąg, do którego nie wiadomo, czy da się w ogóle wsiąść, bo pieniędzy na dalszą podróż to chyba już chłopiec nie miał. A obawiał się, że może go dyskwalifikować to, że nie jest uczniem ani studentem, o których była mowa w ogłoszeniu. Kiedy więc tematy wstępne zostały przebrnięte, przy pierwszej sposobności chłopiec zadał pytanie, od którego zależał jego los.

– To co, mogę zostać na próbę?

Gospodarz popatrzył na niego i nic nie odpowiedział. Co więcej, odwrócił się na pięcie i wyszedł, po prostu wyszedł do sąsiedniego pomieszczenia. Wołał stamtąd potem coś nieważnego do córek.

Wrócił do kuchni, gdzie w powietrzu wciąż wisiało chybione pytanie chłopca, któremu powoli robiło się gorąco ze wstydu. Krzątał się, zalał sobie wrzątkiem herbatę w dużym kubku, może wziął papierosa, i po pięciu minutach niespodziewanie zaczął odpowiadać na pytanie, jakie mu zadano. Zaczął pewnie od „No wiesz...”, „No co...” lub czegoś podobnego, znamionującego, że odpowiedź jest skutkiem przemyśleń.

Pozostać bezdomnym włóczęgą

Kiedy chłopiec zadawał swoje pytanie, wiedział, że od odpowiedzi zależy jego los. Sądził jednak, że chodzi o los w najbliższych dniach, co najwyżej tygodniach. Nie wiedział jeszcze, że nie mógł trafić lepiej, że ta rodzina i to gospodarstwo są fenomenem na światową skalę, że skreślił szóstkę w totku, że trafił się ślepej kurze wór ziarna, że zgubił się w ciemnym lesie i zbłądził do raju. Że drobne zdarzenia, nawet pojedyncze gesty mające tego dnia miejsce, zaważą na całym jego długim życiu. Że właśnie zaczęła się formować idealna dla jego psychiki podwójność: będzie mógł pozostać bezdomnym włóczęgą, co było potrzebą najpierwszą i wartością najwyższą, ale w ciężkich chwilach będzie mógł myśleć o tym miejscu i o tych ludziach jak o swoim Domu i swojej rodzinie. Udzieli mu się spokój tego faceta, mimowolnie przejmie część jego sposobu bycia. Na zawsze pozostanie gwałtowny, ale jeśli za trzydzieści lat między jakimś impulsem a nieproporcjonalnie gwałtowną reakcją przez kilka sekund będzie wzdychał i przewracał oczami, a może nawet złagodzi tę reakcję, będzie to jak odcisk pieczęci imiennej ­Witolda Pietraszewskiego z Nowego Kawkowa.

Podobnie jak ja, Witek zaczął na starość pisać wspomnienia. O ile wiem, nie skończył, ale zaczął tak: „Będzie mowa o tym jak poeci, idioci, więźniowie i schizofrenicy wraz ze studentami wspierali polską wieś swą wątłą siłą roboczą”. Z dumą widzę, że załapuję się tutaj do więcej niż jednej z zakreślonych przez niego kategorii. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, prozaik, dziennikarz radiowy, tłumacz i felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Laureat licznych nagród literackich, pięciokrotnie nominowany do Nagrody Literackiej „Nike”. W 2015 r. otrzymał Wrocławską Nagrodę Poetycką „Silesius” za… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2019

Artykuł pochodzi z dodatku „Natura Włóczykija