Węzeł ratowniczy

Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe ma sto lat. Połączyło w jedną opowieść 677 ratowników i 58 tysięcy ratowanych.

25.11.2009

Czyta się kilka minut

O codziennej pracy ratowników przypominamy sobie w obliczu tatrzańskich tragedii. 28 stycznia 2003 r.: jedenastu uczniów liceum w Tychach z dwójką opiekunów wchodzi na Rysy. Lawina porywa dziewięcioro. Ratownikom udaje się wydobyć spod śniegu tylko częściowo zasypaną dziewczynę. I jeszcze dwóch chłopaków. Jeden nie żyje, drugi umiera po paru miesiącach. Pozostałą szóstkę spod topniejących lodów na Czarnym Stawie wydobędą dopiero na przełomie maja i czerwca nurkowie. Największa w dziejach TOPR-u akcja ratunkowa i poszukiwawcza, w której wzięło udział w sumie kilkudziesięciu ratowników, o mały włos nie kończy się kolejną tragedią. W wyniku awarii silników rozbija się toprowski śmigłowiec.

Tyle szczęścia, co wówczas pilot Henryk Serda, nie miała w słoneczne sierpniowe południe w 1994 r. załoga innego "Sokoła", uczestnicząca w rutynowej akcji pod Kasprowym Wierchem. Podczas desantu jednego z ratowników uderza w tył głowy łopata głównego wirnika. Helikopter z rannym odlatuje w kierunku Zakopanego. Ale uszkodzona łopata zaczyna uderzać w kadłub "Sokoła", aż w końcu odcina ogon z małym wirnikiem. W katastrofie nad Doliną Olczyską ginie dwóch pilotów - Bogusław Arendarczyk i Janusz Rybicki, oraz ratownicy - Janusz Kubica i Stanisław Mateja.

Nieostatni, którzy stracili życie na służbie. 30 grudnia 2001 r. ośmiu ratowników w ciemnościach, zamieci i mgle podchodzi z Pięciu Stawów na Szpiglasową Przełęcz, by pomóc dwójce kolegów, którzy odnaleźli na lawinisku kobietę i mężczyznę. Turyści nie dają znaku życia. Kolejna lawina porywa podchodzącą ekipę. Dwaj młodzi ratownicy znajdują się pod dwumetrową warstwą śniegu. Bartek Olszański i Marek Łabunowicz dołączają do grona toprowskich świętych. Do Klimka Bachledy, Eugeniusza Strzebońskiego, naczelnika GT Gopr w latach 60., który zmarł na atak serca kierując akcją pod Mnichem, Janusza Śmiałka, który upadł w przepaść podczas patrolu.

W historii TOPR-u splatają się ratowniczym węzłem dwa mity: tragiczny i bohaterski. Ten splot nie był dziełem przypadku. Węzeł Pogotowia, który połączył ratowników i ratowanych, nie zawiązałby się bez ludzi, którzy pojawili się pod Tatrami na początku XX wieku.

Gdyby pomoc rychło nadeszła

Mariusz Zaruski przyjechał do Zakopanego w 1904 r. po ukończeniu krakowskiej ASP, aby wraz z żoną prowadzić tam pensjonat. W drodze pod Giewont przebył pół świata. Pięć lat spędził w Archangielsku na zesłaniu za działalność niepodległościową. Za młodu pływał jako marynarz po morzach Czarnym i Śródziemnym, na wielkich statkach dotarł do Indii, Chin i Japonii. Ale to góry stały się jego nową pasją. W 1907 r. poprowadził pierwszy pod Tatrami kurs narciarski i zjechał z Koziego Wierchu, zapoczątkowując narciarstwo wysokogórskie w Polsce. Pasja połączyła go z Mieczysławem Karłowiczem. Rozmawiali o potrzebie utworzenia pogotowia ratunkowego w polskich Tatrach na wzór organizacji działających już wtedy w Alpach. W najwyższych polskich górach zdarzały się już wypadki. Najpierw miejscowym: pasterzom, górnikom, polowacom, potem pierwszym turystom. Niektóre, jeszcze z końca XIX w., Zaruski odnotował w swoich pismach: upadek z Giewontu i śmierć juhasa, syn lekarza z Krakowa zabity spadającym z Nosala kamieniem. W końcu na łamach "Taternika" stwierdził, że "w Tatrach bywały nieraz wypadki, które skończyłyby się z pewnością pomyślnie, gdyby pomoc rychło nadeszła".

Odtąd robił wszystko, żeby nadeszła na czas. Nieformalnie TOPR działał już od 1908 r., kiedy to we wrześniu sprowadził spod Wielkiej Buczynowej Turni Zygmunta Dadleza, znanego później lekarza. "Blisko 40 godzin stał nad przepaścią i wystał sobie życie" - napisał Zaruski. Minął rok i na tym samym szczycie rozgrywał się pierwszy dramat polskiego taternictwa. Czterech młodych wspinaczy próbowało pokonać nieprzebytą północną ścianę turni. Spadli na półkę w stromym żlebie. Jeden zginął na miejscu. Wśród rannej trójki uratowanej następnego dnia przez TOPR był Ferdynand Goetel, późniejszy pisarz, brat wybitnego geologa, Walerego.

Zaruski nie szczędził też starań, aby pozyskać przychylność społeczeństwa i zgodę galicyjskich władz, a za tym fundusze. Z Karłowiczem opracowywał tekst odezwy do narodu, w której wzywał: "musimy stworzyć instytucję - na wzór ochotniczych straży ogniowych, pogotowia ratunkowego w miastach". Ostateczną wersję kompozytor miał podpisać po powrocie z wycieczki narciarskiej do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Ale 8 lutego 1909 r. Karłowicz z Tatr nie wrócił (więcej w "TP" nr 7/2009).

"Odezwa" ukazała się w marcu w "Taterniku", gdy społeczeństwo było jeszcze w szoku po śmierci młodego kompozytora.

Kilka miesięcy później wypadkowi uległa znowu osoba znana, młoda, zakochana w górach. 13 października podczas samotnej próby wejścia na jeden z Kominów w Dolinie Strążyskiej od ściany odpadła Helena Dłuska, córka dyrektora zakopiańskiego sanatorium Kazimierza Dłuskiego i siostrzenica Marii Skłodowskiej-Curie. Stan poszkodowanej był poważny (złamanie podstawy czaszki, otwarte złamanie prawej stopy) i tylko dzięki szybkiej akcji Pogotowia udało się utrzymać ją przy życiu. Była to jedna z siedmiu akcji przeprowadzanych przez TOPR, zanim Zaruski zarejestrował we Lwowie tę wówczas czwartą na świecie tego typu organizację. Tego dnia, 29 października 1909 r.,

Wysokie C.K. Namiestnictwo wydało reskrypt oświadczający, że "nie zakazuje zawiązania Stowarzyszenia". Datę tę uważa się za początek ratownictwa górskiego w Polsce, chociaż formalności dopełniło dopiero Walne Zgromadzenie z 11 grudnia 1909 r.

Prezesem Zarządu został wybrany Dłuski. Zaruskiego mianowano naczelnikiem Straży Ratunkowej, jego zastępcą został zaś Klimek Bachleda. Pierwszą drużynę ratowniczą uzupełniali doświadczeni przewodnicy-górale: Jędrzej Marusarz Jarząbek, Jan Pęksa, Szymon Tatar młodszy, Wojciech Tylka-Suleja, Jakub Wawrytko-Krzeptowski i młody Stanisław Gąsienica-Byrcyn oraz taternicy i narciarze: Henryk Bednarski, Józef Lesiecki, Stanisław Zdyb. Zatwierdzono też symbol TOPR-u - błękitny krzyż na białym tle.

Ostrożnie, tam przepaść

Już w sierpniu 1910 r. ratownicy musieli się sprawdzić w dramatycznej akcji, która rozegrała się na północnej ścianie Małego Jaworowego Szczytu. Była ona opisywana w "Tragediach tatrzańskich" Wawrzyńca Żuławskiego, "Księdze Tatr" Jalu Kurka, "Wołaniu w górach" Michała Jagiełły i stała się podwaliną stuletniego ratowniczego mitu.

Dwóch wspinaczy odpada od ściany. Jarzyna przywiązuje ciężko rannego towarzysza i spieszy po pomoc. Ratownicy ruszają w fatalnej pogodzie. Jeden z nich kontynuuje akcję mimo wezwań Zaruskiego do odwrotu.

Naczelnik napisał potem w "Księdze wypraw": "Deszcz lał zmieszany z gradem i śniegiem. Stanisław Szulakiewicz zginął wskutek zamarznięcia i rozerwania kręgosłupa. Klimek Bachleda spadł ze ściany i poniósł śmierć na miejscu".

Rok później kolejna tragedia w tatrzańskiej ścianie. Tym razem depesza z Zabrza: Zaginęli dwaj śląscy Niemcy - Ludwik Koziczyński i Karol Jenne. Podczas próby przejścia kruchej północnej ściany Rohacza Ostrego, spadli 400 metrów w dół. Zaruski w przeciwieństwie do kontynuatorów nie szczędził drastycznych opisów w założonej przez siebie "Księdze wypraw": "Ciało Koziczińskiego strzaskane i poszarpane, ciało Jennego nie mniej: lewa noga i stopa oderwane zupełnie, wnętrzności i mózg wypadły".

Wiele akcji, które zapisały się w historii Pogotowia ograniczało się już tylko do zniesienia zwłok. I złożenia na nich symbolicznej gałązki kosodrzewiny. Jak w przypadku Jana Drége’a, który w 1911 r. wybrał się na wycieczkę z siostrami na Orlą Perć. Zgubiwszy szlak, postanowili zejść żlebem opadającym z Granatów wprost do Czarnego Stawu. W urwistym terenie 21-letni student kazał siostrom zaczekać, a sam ruszył w dół. Siostry następnego dnia odnalazły szlak, a zwłoki Jana znaleziono u wylotu żlebu. Ochrzczona nazwiskiem nieszczęśnika formacja stała się wkrótce areną kolejnego dramatu. Sierpniowego dnia 1914 r. zaczęło nią schodzić rodzeństwo Bandrowskich i Anna Hackbeilówna. Ta ostatnia, szukając wyjścia z pułapki pionowego niemal komina, runęła ze stu metrów na piargi. Załamany Bronisław rzucił się w przepaść. Ratownicy TOPR-u wypatrzyli w kominie Marię i okrzykami powstrzymali ją przed podobną desperacją. Zaruski w zupełnych ciemnościach z latarką w zębach i w strugach wody zjechał do skrajnie wyczerpanej turystki i wraz z Jędrzejem Marusarzem wyciągnął ją ze śmiertelnej pułapki. W sporządzonym po latach opisie uderza w literacki ton: "I kiedym przenosił nogę ponad ciałem, z bezwładnie leżącej masy doleciał mię głos ledwo słyszalny: - Ostrożnie, tam przepaść...".

Kroniki TOPR-u notują jednak przypadki do dziś nierozwiązane. Choćby tajemnica dwóch żydowskich gimnazjalistów, którzy dwa lata później wyszli na wycieczkę do Doliny Kościeliskiej. Ich los pozostał zagadką.

Mit Zamarłej

Zaruski po wybuchu I wojny światowej udał się do Krakowa na wezwanie Piłsudskiego. Na swego zastępcę w Pogotowiu wyznaczył Józefa Oppenheima. Ten Żyd z Warszawy, więzień carski, socjalista, pojawił się w Tatrach w 1910 r. z grupą narciarzy z krakowskiego AZS-u i pozostał na stałe. Pasjonowały go przede wszystkim narty. O jego słynnych "wyrypach", czyli długich, czasem wielodniowych turach narciarskich krążyły legendy, spisane potem przez towarzyszkę jego przygód - "Rudą", Wandę Gentil-Tippenhauer i Stanisława Zielińskiego w książce "W stronę Pysznej". "Opcio", jak go zwano, zajmował się także fotografią, a ukoronowaniem tej pasji był album z jego zdjęciami ofiarowany przez Zakopane papieżowi-alpiniście Piusowi XI.

W 1914 r. miał zaledwie dwuletnie doświadczenie ratownicze, ale Zdyb, Bednarski i wielu górali poszło na wojnę. Na czele TOPR-u pozostał aż do wybuchu II wojny światowej, a od 1926 r. formalnie kierował Pogotowiem. Za jego kadencji szczególny mit otoczył południową ścianę Zamarłej Turni. 23 września 1917 r. próbę szóstego przejścia tej ściany podjęli Stanisław Bronikowski i Rafał Malczewski. Byli już wysoko. Pierwszy prowadził. W trudnej rysie niespodziewanie runął w dół. Lina nie wytrzymała. Malczewski, cudem niewyrwany ze stanowiska, pozostał w ścianie sam. Na szczęście młodych wspinaczy obserwował pierwszy zdobywca ściany Henryk Bednarski. Napotkanego turystę posłał po TOPR, a sam spędził noc, podtrzymując na duchu Malczewskiego, którego dramat opisał Michał Choromański: "W ten sposób stał przez osiemnaście godzin. W głowie jego była pustka, o koncepcjach artystycznych, malarskich nie było po raz pierwszy w życiu mowy, były natomiast myśli i zacięte, niezłomne postanowienie: wytrzymać do końca i nie zasnąć". Z pomocą przyszła wyprawa pod kierownictwem Oppenheima. Malczewskiemu rzucono linę, wciągnięto na górę i sprowadzono do Zakopanego. Młody wspinacz, literat, malarz, syn Jacka wstąpił rok później w szeregi organizacji. Ta sama ściana w 1927 r. odebrała życie awangardowego artysty Mieczysława Szczuki, a dwa lata później rozbiła o swoje piargi ciała nastoletnich taterniczek: 18-letniej Marzeny i 16-letniej Lidy Skotnicówien. Echo dramatu znalazło odbicie w wierszu Juliana Przybosia "Z Tatr". TOPR ściągał ze ściany nawet asów wspinaczki: najlepszego taternika międzywojnia Wiesława Stanisławskiego i późniejszego naczelnika Pogotowia Zbigniewa Korosadowicza. Bronisław Czech, słynny narciarz, olimpijczyk, naoczny świadek dramatu Skotnicówien, zjeżdżał nawet na linie Rysą Bronikowskiego do rannego taternika. Opuszczał go inny sportowiec, wioślarz, późniejszy brązowy medalista olimpijski z Berlina - Jerzy Ustupski.

Na wezwanie i na rozkaz

Do lat 20. informacje o wypadkach w rejonie Hali Gąsienicowej przekazywano za pomocą postawionego przez Zaruskiego na szczycie Kopy Magury słupa z latarnią. Zastąpił go dopiero telefon w budowanym wówczas schronisku "Murowaniec".

Za Oppenheima zaczęto korzystać z nowych środków transportu. Dotychczasowe bryczki zaczęły zastępować w dolinach pojazdy mechaniczne. "Opcio" podwoził czasem ratowników w przyczepce swojego harleya. Od początku lat 20. do Morskiego Oka ratownicy dojeżdżali już samochodami, ale pierwsza wyprawa automobilowa w głąb gór zdarzyła się w 1925 r. Z Doliny Jaworowej zwieziono zwłoki trójki turystów. Ojciec i syn oraz ich młody towarzysz zmarli w przeciągu zaledwie piętnastu minut po tym, jak zeszli z Lodowej Przełęczy. Żona Wacława Kasznicy spędziła 37 godzin przy zwłokach, zanim zeszła po TOPR. Przyczyny dramatu pozostały największą z zagadek w dziejach tatrzańskich wypadków.

Działalność Pogotowia przerwał wybuch II wojny światowej. Toprowcy dzielili los narodu na frontach i w obozach koncentracyjnych. Tym, którzy pozostali w Tatrach, zimą 1940 r. władze okupacyjne zleciły reaktywację Pogotowia pod nazwą "Freiwillige Tatra Bergwacht". Na czele stanął znakomity taternik Zbigniew Korosadowicz. Ratownicy nieśli pomoc zgodnie ze statutem, wszystkim, którzy jej potrzebowali, zarówno Niemcom, jak i Polakom. Ale w najgłośniejszej akcji u schyłku wojny w lutym 1945 r.

ratowali rannych radzieckich partyzantów, którzy tkwili w szałasie po kontrolowanej jeszcze przez Niemców słowackiej stronie Tatr. Bohaterską akcję przedstawił w swoim paradokumentalnym "Błękitnym krzyżu" Andrzej Munk. Wielu ratowników-górali zagrało samych siebie. Prawda była jednak inna. - Władze radzieckie przyszły do Pogotowia, napisały rozkaz, że pod karą śmierci zobowiązuje się ratowników do pójścia na akcję i oni poszli - mówi Adam Marasek, znany ratownik, autor "Kronik TOPR".

W powojennym Pogotowiu z początku często zmieniały się władze. Oppenheim, który powrócił do Zakopanego (przez miesiąc pełnił znów funkcję kierownika),

został oskarżony o defraudację mienia TOPR-u przed wojną. Oskarżał Korosadowicz. Mimo że wyrok koleżeńskiego sądu był uniewinniający, "Opcio" do Pogotowia nie chciał już wrócić. 28 stycznia 1946 r. został zastrzelony w swoim domu na Krzeptówkach. Motywy zbrodni pozostały nieznane.

Na Grammingerze i w helikopterze

W 1945 r. w szeregi TOPR-u przyjęto pierwszą kobietę, botaniczkę i pisarkę Zofię Radwańską-Paryską. W całej historii Pogotowia było jeszcze tylko kilka ratowniczek (opowieść jednej z nich zamieszczamy na ostatniej stronie dodatku).

Na początku lat 50. na bazie struktur TOPR-u zaczęto budować Górskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe. Tatrzańscy ratownicy szkolili sudeckich i beskidzkich kolegów. Pogotowie, które miało pełnić służbę

w górach na terenie całego kraju, zawiązało się ostatecznie 15 września 1952 r. Nazwę TOPR cztery lata później zastąpiła Grupa

Tatrzańska GOPR. Do oryginalnej nazwy organizacja wróciła dopiero w 1991 r. Jednak ważniejsza rewolucja niż w strukturach dokonała się w sprzęcie, technikach i metodach ratowniczych. Za pieniądze otrzymane pod koniec lat 50. w darze od małżeństwa Dewitzów ze Szwajcarii kupiono zestaw alpejski, zwany także od nazwiska niemieckiego ratownika-wynalazcy zestawem Grammingera. Ten komplet stalowych lin, winda i szelki, w których opuszczano ratownika, posłużył do ściągania ze ścian rannych taterników. Józef Uznański, jeden z pierwszych ratowników, którzy zjeżdżali w szelkach Grammingera w latach 60., pobił światowy rekord długości zjazdu za pomocą zestawu. Opuszczono go 400 m na linie.

Ten człowiek-legenda, którego skok z kolejki linowej na Kasprowy podczas okupacji przeszedł do kanonu tatrzańskiej mitologii, wprowadzał także do ratownictwa górskiego psy i został opiekunem pierwszego pod Tatrami psa lawinowego, owczarka niemieckiego, Cygana. W akcji pod Rysami uczestniczyło kilkanaście takich psów.

Powojenne Pogotowie musiało się zmierzyć także z problemem wypadków w głębokich tatrzańskich jaskiniach. Nieraz wiele dni zajmowało dotarcie do uwięzionych grotołazów, a czasem ich zwłok. Próby wydobycia ciała słoweńskiego speleologa, który utonął w nieprzebytym syfonie Jaskini Bystrej, trwały niemal miesiąc. Dopiero z pomocą wyspecjalizowanej jednostki francuskich ratowników udało się wydobyć zwłoki na powierzchnię.

Jednak prawdziwą rewolucją było wprowadzenie śmigłowca. W kwietniu 1963 r. wylądował on w Dolinie Pięciu Stawów, skąd zabrał turystę ze skomplikowanym złamaniem nogi.

- Było bardzo lawiniasto, nie było możliwości transportu. Wezwano mnie i poleciałem - wspomina Tadeusz Augustyniak. Pierwsze lądowanie śmigłowca w Tatrach nie obyło się jednak bez przygód. - SM-1 nie miał nart, koła wpadły w śnieg na tafli Wielkiego Stawu, siadłem praktycznie na brzuchu. Trzeba było odkopywać. Ale po starcie w 10 minut byliśmy w Zakopanem - mówi pilot. Potem był stacjonujący już na stałe pod Tatrami Mi-2, a w końcu "Sokół".

Jednak ani zestaw alpejski, ani helikopter nie mogły spełniać prawidłowo swoich funkcji bez łączności pomiędzy ratownikami. Ciężkie wojskowe radiostacje nie zdawały egzaminu w akcjach górskich. Dopiero skonstruowane przez Wojciecha Nietykszę radiotelefony: przenośne - "Klimki" i stacjonarne - "Wawy", nazwane na cześć Klemensa Bachledy i Wawrzyńca Żuławskiego, dopełniły największej rewolucji technicznej w Pogotowiu.

Za sprawą Piotra Malinowskiego, naczelnika TOPR-u na przełomie lat 80. i 90., do stałego wyposażenia ratowników weszły narty turowe, pomocne w zimie zarówno w podejściach, jak i zjazdach. Normą są także detektory lawinowe służące do nadawania i odbioru sygnału na wypadek przysypania śnieżną masą. A Robert Janik, lekarz, który ma na koncie aż 783 wyprawy - najwięcej w historii Pogotowia - wprowadził zasadę obecności lekarza w dużych akcjach ratunkowych.

***

Jednak siłę TOPR-u stanowią nie nowinki techniczne, lecz ludzie, którzy tworzyli i tworzą jej stuletnią historię. W rodach Krzeptowskich, Gąsieniców Byrcynów, Rojów, Józkowych

i innych węzeł ratowniczy wiąże od lat kolejne pokolenia. Gotowe do akcji "na każde wezwanie Naczelnika" i "bez względu na porę roku, dnia i stan pogody".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2009

Artykuł pochodzi z dodatku „TOPR. Sto lat w akcji (48/2009)