Wenezuela w oparach absurdu

Od 1999 r. było tu ponad dwadzieścia różnych wyborów: prezydenckich, parlamentarnych i parę plebiscytów. Wszystko po to, żeby było tak, jak jest. Socjalistyczny reżim trzyma się mocno.

14.05.2018

Czyta się kilka minut

Prezydent Nicolás Maduro na wiecu w Caracas. Wenezuela, 4 maja 2018 r. / CARLOS GARCIA RAWLINS / REUTERS / FORUM
Prezydent Nicolás Maduro na wiecu w Caracas. Wenezuela, 4 maja 2018 r. / CARLOS GARCIA RAWLINS / REUTERS / FORUM

Samolot do stolicy Wenezueli jest pełen ludzi, ale na pokładzie panuje przejmująca cisza. Nikt nie rozmawia. Stewardesy przez cały lot siedzą z tyłu, na ich twarzach nie widać śladu uśmiechu. Wszyscy wiedzą, że wkrótce wylądujemy w najbardziej niebezpiecznym mieście świata, w epicentrum socjalistycznego reżimu.

Lecę do Wenezueli przygotowana na najczarniejsze scenariusze. Może nie być jedzenia, napaści z bronią na ulicach stołecznego Caracas to codzienność, a dziennikarze nie są tu mile widziani. Miesiąc temu porwano i zamordowano trzech, z Ekwadoru.

Na lotnisku kłamię, że przyjechałam na wakacje. Z nadzieją, że nie będę musiała tłumaczyć się z pomysłu na urlop w Wenezueli. Państwo, w którym ponad połowa mieszkańców głoduje, z którego emigrują setki tysięcy ludzi, nie wydaje się najlepszym miejscem do odpoczynku. Dostaję wizę turystyczną – przepustkę do kraju pełnego absurdów.

Oczy Hugo Cháveza

Rzeczywistość za lotniskowymi bramkami jest bardziej przerażająca, niż przypuszczałam. Poboczami, w pełnym słońcu idą wychudzeni ludzie. Inni siedzą na krawężnikach i patrzą na przejeżdżające auta. Nie słychać klaksonów. Nie widać, żeby ktoś się gdzieś śpieszył. Wydaje się, jakby wszystko trwało w próżni – bez dźwięków i w zwolnionym tempie.

Stagnacja: tak jednym słowem można by opisać Wenezuelę na dwa tygodnie przed wyborami prezydenckimi. Choć słowo „wybory” byłoby tu nadużyciem: to będzie kolejne potwierdzenie socjalistycznych rządów prezydenta Nicolása Maduro, który kontynuuje „rewolucję boliwariańską”, zainicjowaną przez swego poprzednika Hugo Cháveza.

Mijam budynki, na których namalowano postać byłego prezydenta. Na niektórych widać Cháveza w całej odsłonie: w czerwonym berecie, wojskowej kurtce i w geście uniesionej do góry zaciśniętej pięści. Na innych budynkach są tylko jego oczy. Soraya, która mi towarzyszy, mówi, że zawsze stara się odwracać wzrok. Czuje, jakby Chávez cały czas ją obserwował.

Przy wjeździe do miasta wisi wielki baner: „Gratulujemy ci, Maduro!”. Zupełnie tak, jakby wybory były już dawno rozstrzygnięte. Na ulicznych latarniach – plakaty wyborcze.

Na każdym z nich: Maduro – i tylko on. Jest kandydatem na prezydenta z ramienia dziesięciu partii. Większość z nich została stworzona przez samego Maduro. Niektóre powstały na krótko przed ogłoszeniem terminu wyborów. Wenezuelczycy nawet nie znają ich nazw.

Dla zachowania pozorów

To jeden z absurdów kampanii. Dla zachowania pozorów demokracji w wyborach biorą udział przedstawiciele opozycji. Opozycja ta jest jednak opozycją tylko z nazwy.

Henri Falcón, który podaje się za przeciwnika prezydenta, jest jednocześnie finansowany przez rząd. Inny kontrkandydat Maduro, Javier Bertucci – pastor Kościoła ewangelickiego – to jak się zdaje prawdziwy fenomen, ale w żaden sposób nie zagraża wygranej Maduro. Pozostali dwaj kandydaci, Reinaldo Quijada i Luis Alejandro Ratti, pozostają w cieniu tego teatru.

Autentyczni przeciwnicy reżimu Nicolása Maduro, przedstawiciele koalicji partii demokratycznych – La Mesa de la Unidad Democrática (MUD) – nie uczestniczą w wyborach i uważają je za nieważne. Politycy MUD nakłaniają obywateli do bojkotu głosowania.

Wenezuelczycy nie potrzebują jednak opinii opozycjonistów z MUD, aby wiedzieć, że głosowanie jest na nic. Już od czasów Cháveza udział w jakichkolwiek wyborach w Wenezueli stracił sens. Od 1999 r. w kraju było ponad dwadzieścia wyborów: prezydenckich, parlamentarnych, parę plebiscytów – i wszystko po to, żeby było tak, jak jest. Wydaje się, że nic nie jest w stanie odebrać obecnej ekipie władzy.

Przed i po

Brak nadziei na zmianę i niechęć do udziału w wyborach – to także rezultat zeszłorocznych protestów. W kwietniu 2017 r. Wenezuelczycy podjęli próbę obalenia Maduro. Zmęczeni nieustannym kryzysem, inflacją (tylko w pierwszym kwartale tego roku ceny wzrosły o prawie 900 proc.!), niekończącymi się kolejkami w celu zdobycia czegokolwiek do zjedzenia – wyszli na ulice.

Cały kraj został sparaliżowany. Przez kilka tygodni stolica stała się miejscem jednej wielkiej permanentnej manifestacji. Uzbrojeni w butelki z benzyną i tarcze z dykty obywatele stawali naprzeciw wojska. Siły rządowe nie miały litości. Protestujących atakowano gazem łzawiącym i armatkami wodnymi (zwanymi przez protestujących „wielorybami”). Padło ponad stu zabitych i setki rannych. – Jeden z protestujących został przejechany przez czołg. Jak już leżał i nie mógł się ruszyć, czołg przejechał po nim jeszcze raz – twierdzi Johan Mujica, profesor Universidad Central de Venezuela.

Johan Mujica podkreśla, że protesty – choć nie obaliły reżimu – były jednak przełomowym wydarzeniem na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Że można mówić o Wenezueli w kategoriach „przed” i „po” tych protestów. Bo w historii Ameryki Łacińskiej rzadko się zdarzało, aby wśród głębokiej recesji i kryzysu obywatele zdecydowali się na tak długą i otwartą walkę przeciwko reżimowi.

To była wojna

W tamtych tygodniach roku 2017 nie działały urzędy, szkoły, uczelnie. Przemieszczanie się po mieście przypominało bieg przez przeszkody. Główne aleje i ulice były zablokowane. Trzeba było wiedzieć, którędy będzie przechodzić manifestacja i gdzie będzie przebiegać front walk z siłami rządowymi.

– To była wojna – mówią mi Wenezuelczycy, którzy wciąż przeżywają tamte wydarzenia. Gdy opowiadają o udziale w walkach, na ich twarzach wciąż widać emocje: strach i zaangażowanie.

Ludzie młodzi tworzyli trzon protestów. Rozmawiam z dwiema dziewczynami, które w kwietniu 2017 r. brały w nich udział.

María José wspomina, że na początku była sceptyczna. Chciała żyć spokojnie, jak wcześniej. Ale przebieg protestów był tak dynamiczny, że wszechogarniająca mobilizacja nie zostawiła przestrzeni na zwykłe funkcjonowanie. – Zrozumiałam, że się już nie da normalnie żyć. Moi rówieśnicy narażali życie za kraj. Wielu zginęło. Nie mogłam po prostu iść na uczelnię i wracać spokojnie do domu, jak gdyby nic się nie działo – wspomina María José.

Angela Luis Florenea, dwudziestoparoletnia studentka, też brała udział w walkach. Gdy o tym opowiada, zaciska nerwowo dłonie. Ma łzy w oczach.

– Nagle wystrzelili w nas pociski gazowe – wspomina Angela. – Zrobiło się totalne zamieszanie. Nie wiedziałam, co robić. Każdy biegł w innym kierunku. Trzymałam koleżankę za rękę. Nagle w tej panice zobaczyłyśmy deputowanego z opozycji z naszego stanu, z Vargas. Wykrzyczałam do niego: co robić? Pokazał, dokąd uciekać. To była, masa emocji i stresu.

– Widziałam, jak idzie na nas wojsko – opowiada dalej Angela. – Dobiegliśmy do Las Mercedes, do placu, gdzie stały namioty Czerwonego Krzyża. Myślałam, że tam jesteśmy bezpieczne. Ale rodzice koleżanki chcieli nas koniecznie stamtąd zabrać. Pojechaliśmy do niej do domu. Tam był już jej brat, który w czasie głównego starcia z wojskiem był na przodzie walk. Powiedział, że parę minut po tym, jak poszłyśmy z Las Mercedes, przyjechał oddział wojska i ostrzelał gazem namioty Czerwonego Krzyża. Zaatakowali nawet takie neutralne miejsce.

Idealiści i zobojętniali

Caracas nie jest już tym samym miastem, jakim było rok temu. Każdy plac, każda ulica naznaczona jest zeszłoroczną walką.

Las Mercedes, o którym mówiła Angela, to jedna z lepszych i bardziej bezpiecznych dzielnic. Gdyby ktoś znalazł się tu przypadkowo, bez wiedzy o protestach, mógłby pomyśleć, że to zwykła dzielnica. Wysokie budynki i domy handlowe sprawiają wrażenie normalności. Tylko na murze naprzeciw galerii handlowej wiszą czarno-białe zdjęcia ofiar starć.

Mieszkańcy pokazują swoje miasto z perspektywy protestów. Nie trzeba pytać, co i gdzie się stało. Wenezuelscy znajomi sami zaczynają opowiadać. Gdy przejeżdżamy obok jednej z głównych ulic, Soraya wskazuje na wiadukt nad nami i mówi: – W tamtym roku tędy przebiegał główny protest. Tu wszyscy się zbierali i sparaliżowali miasto.

Gdy wsiadamy do metra, wspomina: – Ta stacja była kluczowa. Tu wszyscy się spotykaliśmy w czasie protestów. To było jakby centrum, z którego później rozchodziliśmy się do różnych części miasta.

Ale mimo mobilizacji i trwających parę tygodni protestów, nie udało się obalić rządów Maduro. Doszło co prawda do negocjacji między przedstawicielami rządu a opozycją, na neutralnym gruncie – w Republice Dominikany, jednak żaden z kluczowych postulatów nie został spełniony. Opozycja poszła na ugodę z rządem.

Nie o to chodziło obywatelom. Oni walczyli i umierali za coś innego. Chcieli zmiany rządów. Innej rzeczywistości. Rozczarowanie wynikiem negocjacji przełożyło się na brak zaufania Wenezuelczyków do opozycji. – Tu nie ma żadnej opozycji – mówią dziś.

Wielu z tych rozczarowanych wyjechało z kraju. Pozostali najbardziej wytrwali: idealiści. Oraz ci, którym już wszystko jest obojętne. Dziś Wenezuelczycy nie widzą żadnej szansy na ponowną próbę podjęcia walki.

– Ludzie skupiają się na tym, by znaleźć coś do jedzenia. Jeśli głód nie jest wystarczającym powodem do walki, to walka z pobudek ideologicznych tym bardziej jest niemożliwa – podsumowuje postawy rodaków Johan Mujica.

Angela Florenea dodaje: – Jechałam ostatnio metrem, pierwszy raz od kilku miesięcy. Zmiana, jaka nastąpiła w ludziach, jest ciężka do opowiedzenia. Jadą w metrze tacy chudzi, smutni. Wiszą na tych uchwytach jak trupy. Dokładnie tak wyglądają: jak trupy. Jakby ktoś w metrze krzyknął przez megafon, żeby się rzucili na tory, to jestem pewna, że by się rzucili.

Estetyka rewolucji

W kampanii Maduro przeważają takie hasła jak „Razem wszystko jest możliwe” i slogany przeciw „zachodniej dominacji”. Trudno doszukać się tu jakichś obietnic. Zresztą w tak dramatycznej sytuacji gospodarczej rząd nie ma wiele do zaoferowania. Robi wszystko, by utrzymać pozory normalności.

Gdy pytam byłego wiceministra sportu, jak przebiegł niedawno pochód pierwszomajowy, odpowiada: – Pięknie. Było bardzo wesoło. Ludzie śpiewali i tańczyli.

Pokazuje mi zdjęcia z pochodu. Były wiceminister pozuje na nich ze swoją dziewczyną na tle ubranego na czerwono tłumu. Nie widać, aby ktoś tańczył.

Oficjalne pochody i wiece wyborcze to kwintesencja wenezuelskiego absurdu.

O tym, że prezydent Maduro miał przyjechać do La Guairy w środę 2 maja, dowiadujemy się tego samego dnia rano. Jeszcze poprzedniego dnia nie było komunikatów zapowiadających wiec Maduro w tym portowym mieście. Do końca nie wiadomo, czy informacja jest prawdziwa. Dopiero tłum ubranych na czerwono robotników zmierzających do fabryk potwierdza nam prawdziwość informacji o oczekiwanej wizycie prezydenta.

A skąd ten czerwony ubiór? Pytani, wyjaśniają, że gdy jest oficjalne wystąpienie Maduro, wszyscy rządowi pracownicy i robotnicy są zobowiązani ubrać się na czerwono, pod kolor rewolucji.

Ryż wyborczy

Wizyta prezydenta Maduro wzbudza niepokój w mieszkańcach La Guairy.

Wiadomym jest, że na kilkanaście godzin miasto będzie sparaliżowane. Ci, którzy wyjechali rano do Caracas, nie będą mogli wrócić na noc do domu. Całe miasto jest otoczone przez wojsko. Żołnierze uzbrojeni w karabiny są na każdej ulicy, na każdym moście, na każdej kładce. Wojsko stoi nawet po pas w wodzie, wzdłuż całej linii brzegowej.

Wszystko ze względów bezpieczeństwa. Nie naszego, lecz Maduro. Choć La Guaira jest oddalona tylko 20 minut drogi od Caracas, prezydent dociera tu helikopterem.

Wenezuelscy znajomi radzą, żebym nie szła na wiec. Mówią, że to niebezpieczne, że „nikt normalny nie chodzi na wiece” i że „zaraz się zorientują, że nie jesteś od nich”. Ostrzegają, że mogą zatrzymać i przesłuchać. Jednak decyduję się pójść.

Wiec zaczyna się z kilkugodzinnym opóźnieniem. Zmęczeni upałem ludzie przysypiają. Większość jest odwrócona tyłem do stojącego na trybunie Maduro. Przy wejściu za bramki nikt mnie nie sprawdza. Zaskakująco mało osób zebrało się wokół trybuny. W trzydzieści sekund jestem pod sceną, z której przemawia Maduro. Wygłasza standardowe hasła o zachodnim imperializmie i brutalnej interwencji obcych krajów, która doprowadziła do obecnej sytuacji.

Nagle wokół mnie zaczyna się robić gęsto. Aparat fotograficzny i moja obecność wzbudzają większe zainteresowanie niż przemówienie prezydenta.

Znajomi wyjaśnią potem, że nikt dobrowolnie nie uczestniczy w wiecach Maduro.

Jedna z nich powie: – Mój wujek był dziś na tym wiecu. Musiał iść, bo pracuje w instytucji finansowanej przez rząd. Opowiadał, że gdy rano przyjechał do zakładu, od razu poprosili go o Carnet de la Patria [Karta Ojczyzny: dokument, który uprawnia do odbioru tzn. bonusów przyznawanych przez rząd]. Musiał podpisać listę obecności, potem wsadzili ich do autobusu i zawieźli na wiec. A po wiecu dostał worek ryżu za obecność i mógł wrócić do domu.

I znów Maduro

Dzisiaj w Wenezueli nie ma planu B. Nikt nie jest w stanie zaszkodzić prezydentowi. Nawet jeśli, jak mówią Wenezuelczycy, „jedyną osobą, która autentycznie popiera dziś Maduro, jest jego własna matka”, w nadchodzących wyborach może wygrać tylko on.

A wszystko po to, żeby dalej z uporem wcielać idee „rewolucji boliwariańskiej”. I żeby przy okazji zgarnąć tyle pieniędzy z nielegalnego przemytu ropy i narkotyków, ile się tylko da.

Zmęczeni i zniechęceni, Wenezuelczycy składają broń. ©


CZYTAJ TAKŻE:

Policzone dni mesjanistycznej lewicy: Kryzys wenezuelski to nie tylko zapaść wewnętrzna. To także bankructwo rewolucyjnej lewicy w Ameryce Łacińskiej. Przy czym bankrutowała ona już wielokrotnie, i to przez ostatnich 50 lat.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Studiowała nauki polityczne na Universidad de los Andes w Bogocie. W latach 2015-16 pracowała dla Hiszpańskiego Instytutu Nauki CSIC w departamencie antropologii w Barcelonie. Mieszkała w Kolumbii, Meksyku, Peru i Argentynie. Przeprowadzała wywiady m.in. z… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 21/2018