Wehrmacht pozdrawiamy

Już nie kombatanci w szkołach, nie izby pamięci czy muzea chwały oręża polskiego z zapleśniałymi eksponatami budują naszą świadomość historyczną.

08.09.2009

Czyta się kilka minut

Kilka dni przed 1 września tego roku stałem wśród mieszkańców wiosek Beskidu Niskiego, którzy przyjechali do Banicy, by wziąć udział w odsłonięciu pomnika. W nocy z 27 na 28 sierpnia 1944 r. bombowiec Halifax II FS z siedmioma polskimi lotnikami na pokładzie wracał znad Warszawy, gdzie dokonał zrzutów. Zestrzelony przez niemiecki myśliwiec, uderzył w ziemię tuż za miejscowością Krzywa. Cała załoga zginęła. Dzięki pracy kilku pasjonatów udało się wyjaśnić nieznane okoliczności śmierci żołnierzy, dotrzeć do ich rodzin i w końcu doprowadzić do odsłonięcia obelisku, który zastąpił wcześniejszy, mniej okazały.

Złożyli wieńce

Przy takich okazjach nieodmiennie powtarza się identyczny rytuał: łzy rodzin ofiar mieszają się z protokołem dyplomatycznym, przy czym ten drugi ma głos decydujący.

Mijają kolejne dekady, umierają świadkowie, zmieniają się ekipy rządzące, urzędnicy odchodzą na emeryturę, na ich miejsce przychodzą kolejni, a oficjalny język, jakim opowiadamy o wojnie, tkwi w okowach ustalonej dawno temu stylistyki. Westerplatte, Banica, Warszawa, Łódź, obozy koncentracyjne, pomniki okazałe mniej lub bardziej, liczba poległych mierzona w milionach bądź w dziesiątkach. Na rocznice okrągłe przyjeżdżają urzędnicy wyższego szczebla, rocznice pozostałe obsługiwane są przez drugi garnitur - takie są zasady dyplomacji. Również językowi, w którym wyrosła większość Polaków, zostało postawione zadanie karkołomne - powinien opisać to, co absolutnie niewyrażalne.

Oto miejsce zroszone męczeńską krwią.

Największa tragedia w dziejach ludzkości.

Ludzie ludziom zgotowali ten los.

Wasza męczeńska ofiara nie była daremna.

Nigdy więcej wojny.

Istnienia ludzkie starte w proch przez machinę nazizmu.

Są rany, których nie zagoi czas.

Nie dopuścimy, by zło zatriumfowało raz jeszcze.

Być może nie da się tych słów uniknąć. Coś powiedzieć trzeba, jest mikrofon, zanim przetniemy wstęgę i zapalimy znicze, powinniśmy odczytać z kartki kilka ważkich zdań.

Odwiedzając imprezy rocznicowe, słuchając prezydentów, wójtów, majorów i sekretarzy stanu, oglądając zniecierpliwionych widzów, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że język ten niesie w sobie coraz mniej siły, że słowa o hekatombie brzmią wątło jak szelest przewracanych kartek, tym wątlej, że coraz rzadziej wspierają je wygłaszane bezpośrednio słowa ofiar. Przed mikrofonami nie ma miejsca dla tych, którzy płaczą.

I rzadko, zbyt rzadko zdarzają się takie momenty, jak nieoczekiwane zburzenie protokołu podczas 60. rocznicy wyzwolenia obozu KL Auschwitz-Birkenau, kiedy w mrozie i styczniowych ciemnościach do mikrofonu przedarła się Miriam Yahav, krzycząc: "Zabraliście mi wszystko! Daliście mi numer! Stoję przed wami naga!". Nie żyją bądź nie mają już sił bohaterowie słynnego wiersza Barańczaka, ci, którzy

Złożyli wieńce

i wiązanki kwiatów;

ci z chorobą wieńcową, z wapnem

w żyłach tym,

którzy w wapienne doły twarzą w dół padali

ze związanymi z tyłu bukietami rąk;

Co w zamian? Bo przecież nie jest jednak tak, że przestajemy mówić o wojnie. Przeciwnie, w ostatnich latach stała się ona jednym z najgoręcej dyskutowanych tematów historycznych.

W komiksach, filmach, na płytach i podczas gier miejskich, w przekazach dla młodzieży, w Muzeum Powstania Warszawskiego - prezentuje się ona coraz ciekawiej, coraz większą sprawia nam frajdę. Nurt oficjalny i opowieść świadków ustępują pola nowej narracji, często dwuznacznej i przenikniętej duchem okrutnej zabawy.

Tryumf Tytusa

Przykłady tej przemiany widać coraz wyraźniej.

Najświeższy pochodzi z 1 września 2009 r. Rzecz wydarzyła się wcześnie rano, kilka godzin przed tym, jak prezydent Kaczyński zestawił zbrodnię katyńską z Holokaustem, a premier Putin ostrzegł przed wydłubywaniem rodzynek ze spleśniałego tortu. Konrad Olszewski, prowadzący poranną audycję radia ESKA Rock, wspomniał, że trudno mu wstawać o tak wczesnej porze z łóżka, inaczej niż żołnierzom niemieckim, którzy 70 lat temu o świcie siedzieli już w samolotach, czołgach, a nawet w jednym pancerniku. Na koniec dziennikarz pozdrowił ówczesnych żołnierzy niemieckich i wyraził dla nich swój podziw.

Nie ulega wątpliwości, że Olszewski zachował się idiotycznie. Dowcipy o wojnie, w tym smakowite kawałki o Żydach, istniały w naszym kraju zawsze. Urocze chapeau bas dla dzielnego Wehrmachtu dowodzi jednak, że rozmywają się granice między narracją oficjalną a tym, co wcześniej zarezerwowane było dla szczeniaków. Granice tabu skurczyły się, a być może kiedyś znikną w ogóle.

Co prawda z wojny śmiejemy się od dawna, dziennikarz ESKA Rock podniósł jednak poprzeczkę bardzo wysoko, kto wie, być może 17 września opowie na antenie dowcip o dziurce z tyłu głowy. Dlaczego nie?

Swoje marzenie o podjęciu tematu wojennego spełnił ostatnio rysownik Papcio Chmiel. W przedmowie do powstańczych przygód Tytusa, Romka i A’tomka autor, niegdyś konspiracyjny żołnierz, zwierza się ze swoich wątpliwości: "Ale jak pokazać Tytusa z jego małpimi dowcipami na tle tragicznych wydarzeń martyrologicznych, niepewności życia w każdej sekundzie, ginących kolegów, łez matek, walących się domów i niemieckich mordów?". No właśnie: tu hekatomba, rzeź Woli, "Kanał" Wajdy, masakra na Kilińskiego, a tutaj Tytus, znany raczej z dowcipów w rodzaju wylewania wiadra wody na głowę. Jak to połączyć?

Papcio Chmiel nie jest pierwszym rysownikiem, który zapragnął w formie komiksowej oddać okrucieństwo wojny, podobne próby podejmowane są w Polsce od lat 70. Jest natomiast pierwszym, który bezwiednie zamienił Powstanie w kabaret. "Tylko ty wyszedłeś z piekła Starówki?" - pyta wychodzącego z kanału Tytusa jego kolega. - "Jako pierwszy miałem przetrzeć szlak ewakuacyjny, ale nie dali szczotki" - odpowiada dowcipnie Tytus. Albo ta zabawna scena, kiedy chłopcy zastawiają pułapkę na spragnionego wódki kałmuka, wkładając pod butelkę dwa granaty. "Pomysł dobry, ale mało wydajny" - krytykuje rzeczowo Romek.

Takich zdarzeń będzie przybywać, ale nie ma powodu, by z góry uznać je za chybione. Zmiana dyskursu historycznego może nieść inne skutki niż zarażenie naszej wiedzy infantylizmem. Najlepszym przykładem awantura o scenariusz filmu "Tajemnica Westerplatte" Pawła Chochlewa, pokazująca, jak silny opór budzi dokonywana po 70 latach próba nadania ludzkich rysów bohaterom z pomników. Kłótnia, czy polski obrońca przyczółka ma prawo pić alkohol albo oglądać obrazek z nagą kobietą, jest w istocie dalekim echem histerii rozpętanej wokół "Do piachu" Tadeusza Różewicza. Widocznie nadal tkwi w nas przekonanie, że jedyne, do czego ma prawo żołnierz, to tragiczna śmierć, najlepiej ze świętym obrazkiem w kieszeni.

W przeciwieństwie jednak do tekstu dramatu, scenariusz Chochlewa najprawdopodobniej doczeka się szybkiej premiery, podobnie jak intrygujący zamysł Tomasza Bagińskiego "Hardcore 1944", mroczna animacja o Powstaniu, w której zamiast żołnierzy niemieckich zobaczymy cyborgi, zwierzęta i potwory. Opór wobec takich pomysłów, nawet jeśli się pojawia, ma inny, mniej zdecydowany smak niż w roku 1979, kiedy młody partyzant Waluś z "Do piachu" wychodził po raz pierwszy na scenę.

Getta nie było

Również w oficjalnej opowieści o II wojnie światowej słychać od kilku lat nowy ton. Dobiega z miejsc, gdzie rozgrywały się zdarzenia najokrutniejsze, a w skład coraz lepiej słyszanego chóru wchodzą urzędnicy samorządowi, historycy, specjaliści od PR, ale także zwykli obywatele.

Trudno dyskutować z faktami: mimo że przez cały PRL i chwilę po nim w społecznej świadomości funkcjonował "obóz w Oświęcimiu", to obóz w Oświęcimiu nie istniał, tak jak w czasie wojny nie istniała nazwa Oświęcim, zastąpiona przez Auschwitz. Zmiana nomenklatury ma w zamyśle precyzować sprawcę i język, jakim się posługiwał. Oprócz przyczyny oczywistej, jaką jest próba powstrzymania festiwalu żenujących pomyłek w rodzaju "polskich obozów zagłady", są też inne. Władze Oświęcimia za wszelką cenę próbują oddalić od siebie wojnę i obóz, wierząc, że ich miasto może być takim jak każde inne. Emocje, z jakimi opowiadają o rzekomych krzywdach wizerunkowych wyrządzanych przez muzeum, pozwalają przypuszczać, że traktują je jak uciążliwą przeszkodę w normalnym życiu. Jakby nie zdawali sobie sprawy, że miejsce, w którym rozegrał się dramat tak niewyobrażalny, nigdy nie powróci w dawne tryby.

Kolejnym punktem na mapie jest Łódź. Od kilku lat władze miasta konsekwentnie podkreślają, że getta w Łodzi nie było. Istniało Ghetto Litzmannstadt. Nawet nazwa "getto", wzbogacona o "h", brzmi bardziej obco i oddala się od rodzimego języka. Z jednej strony - łatwo zrozumieć tych, którzy zmieniają świadomość społeczną poprzez zmianę języka. Nie da się wykluczyć, że jest ona jedyną skuteczną bronią przeciwko nieukom. Z drugiej jednak - nie sposób uniknąć wrażenia przesady w tej dbałości o detale. Nadal trudno mi uwierzyć, że od sformułowania "łódzkie getto" prowadzi prosta droga do przypuszczenia, że to łodzianie zorganizowali w czasie II wojny światowej dzielnicę zamkniętą.

Jeśli jednak uznajemy, że Oświęcim i Łódź to symbole przemian, powinniśmy również akcentować, że nie istniało warszawskie getto, tylko Warschauer Ghetto. Nie było getta w Otwocku, istniało natomiast Ghetto der Stadt Otwock, nie istniał Majdanek, a Żydów gazowano w Konzentrationslager Lublin. I dalej: jakim prawem dokonujemy skrótów myślowych, o sprawcach wojny mówiąc "Niemcy" zamiast "hitlerowcy", albo "Ukraińcy" zamiast "UPA"? Czy wszyscy Ukraińcy należeli do UPA? Stawiam pytania, które w innym przypadku można by uznać za przyczynkarskie, ponieważ pokazują zamęt, z jakim musimy się mierzyć, próbując ustalić na nowo oficjalną opowieść o czasach wojny.

Dobrze świadczy o nim przywoływany tu już przykład Oświęcimia. Otóż zgodnie z prawdą historyczną i pod wpływem polskich próśb UNESCO zmieniło nazwę "Obóz koncentracyjny Auschwitz" na "Auschwitz-Birkenau: niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny i zagłady (1940-1945)". Ale od strony dworca do bramy głównej nadal prowadzi ul. Więźniów Oświęcimia. Po burzliwej dyskusji mieszkańcy uznali, że koszt zmian byłby zbyt duży. Meldunek ma tam prawie 800 ludzi, działają 123 firmy. Za dużo zachodu. Podobnie w Szczecinie i Wrocławiu, które również postanowiły utrzymać nazwy ulic: "Ofiar oświęcimskich" i "Ofiar Oświęcimia".

Wniosek: owe zmiany potrzebne są jedynie po to, by skuteczniej walczyć z dziurawą świadomością mieszkańców Niemiec, Włoch czy Francji. Między nami wszystko może pozostać po staremu.

Pornografia wojny

Jest jeszcze inny przykład tych dwuznacznych gier, najbardziej spektakularny: Polska zmienia się w wielki poligon rekonstrukcji historycznych, wśród których sceny z II wojny światowej odgrywane są ze szczególnym zamiłowaniem. W Warszawie widzowie mogli obejrzeć na własne oczy m.in. żołnierza, który polewa benzyną zwłoki powstańców czy wybieranie przez żołnierzy wrogiej armii dziewczyn do gwałtu. W Cisnej właściciel pensjonatu urządził rekonstrukcję, w której na oczach kilkuset osób (w tym dzieci) Niemcy rozstrzelali jeńców radzieckich. Wszystko zgodne z prawdą historyczną, wykonane z wręcz przerażającą dbałością o detal. Jak napisał na forum www.odkrywca.pl uczestnik rekonstrukcji o dźwięcznym nicku "Ostermann": "To nie teatr Bolszoj, a próba opowieści o prawdziwej rzeźni i dziczy". Z pewnością do dziś nie może odżałować, że w trakcie inscenizacji walk o Czerniaków nie udało się zgodnie z prawdą historyczną powiesić księdza na szaliku.

Jest w tej zabawie coś z pornografii, jest przekroczenie mocne i nieuświadomione. Jak musiała się zmienić nasza wrażliwość, by do wyobrażenia tragedii gwałtu konieczne było tego gwałtu obejrzenie? To już nie jest zabawa w przechodzenie kanałami w Muzeum Powstania Warszawskiego, to gest o znacznie większym ciężarze niż komiks o Auschwitz, już do nabycia w księgarniach. Widz uczestniczy w gwałcie i masowej egzekucji. Pytam: w jakim celu? Poszerza w ten sposób swoją wiedzę o Powstaniu? Ma przeżyć katharsis? By zrozumieć, że egzekucja jest złem, trzeba podejść do niej na wyciągnięcie ręki?

Jeśli nawet jest tak, że zbudowanie świadomości historycznej kolejnych pokoleń wymaga czegoś więcej niż wypłowiała mapa ruchów wojsk w kącie klasy, cena wygląda na wysoką. To, co ma rozwijać wyobraźnię i wiedzę, równie dobrze można potraktować jak teatr okrucieństwa, realizowany pod postacią dobrej sprawy. A skoro zaszliśmy tak daleko poza granice dobrego smaku, dlaczego nie zaproponować kolejnego kroku: zorganizujmy rekonstrukcję likwidacji obozu cygańskiego w KL Birkenau z sierpnia 1943 r., kiedy w komorach gazowych zginęło 2 tys. osób.

To dopiero będzie rozmach.

Inna opowieść

Wszystkie wymienione pomysły, niezależnie od tego, czy są efektem głupoty, chybionej koncepcji, poszukiwań historycznych, nieskrępowanej wyobraźni, czy też pobudzenia emocji silnymi bodźcami dowodzą jednego: narracja wojenna się zdemokratyzowała.

Już nie kombatanci w szkołach podstawowych, nie szkolne izby pamięci czy zapomniane muzea chwały oręża polskiego na ziemiach zachodnich z zapleśniałymi eksponatami budują naszą świadomość historyczną. Im dalej w lata, tym mniej w nas wojennego tabu, zdarzeń, przy których chce się zamknąć oczy, słów, których wymawiać nie wolno. Wojna stała się polem interpretacyjnych gier, chwilami głupich, chwilami bezwzględnych. To, co kiedyś byłoby uznane za bluźnierstwo, dziś jest jednodniowym wygłupem, tematem do dyskusji historycznej albo - to też możliwe - katalizatorem uczuć patriotycznych. Granica tego, co w opowieści o wojnie dozwolone, powoli się rozmywa.

Czy możliwa jest inna opowieść o wojnie? Coś, co ominie oficjalną pustkę, a jednocześnie uniknie raf, jakimi najeżona jest nasza nowa narracja? Czy - żeby być szczerym wobec siebie - oficjalne przemówienia są rzeczywiście puste, czy też próg społecznej wrażliwości został podniesiony tak wysoko, że nie odbieram ich treści?

Podczas jednej z ostatnich uroczystości w KL Birkenau po raz pierwszy nie dałem rady: stężenie sztuczności i pompy było zbyt wielkie. Odbiłem w bok, pomiędzy ruiny baraków. A tam, w pokruszonym betonie, na pryzmach cegieł, przy resztkach kominów i pod ścianami, kłębią się nadal historie. Leżą pogrzebacze i wygięte od gorąca zawiasy, stare gwoździe, zjedzone przez czas szufle wyglądają jak sitka, na ścianach widać ślady ognia. Z ziemi wygląda kawałek porcelany z napisem "waffen ss". Gdzie indziej potłuczone butelki z niedzisiejszego szkła - na brudnozielonym ułomku widać napis "Trieste" i wybitą mapę Adriatyku. Za moimi plecami delegacje składały symboliczne wiązanki kwiatów i deklarowały, że już nigdy więcej człowiek człowiekowi... Dłubałem w wilgotnej ziemi, a ona, lekko poruszona palcami, zaczynała jęczeć.

W Banicy, podczas odsłonięcia pomnika, nie było rekonstrukcji, żaden bombowiec nie spadł, nie zobaczyliśmy krwi ani poszarpanych ciał. Z lotniska w Łososinie nadleciał jednopłatowiec i rzucił wiązankę kwiatów. Spadła dokładnie w miejscu, w którym 65 lat wcześniej zginęli lotnicy.

W takich momentach nadal czuję nadmiar symbolicznych znaczeń.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2009