Wasal świętego Piotra

Bp Grzegorz Ryś, historyk Kościoła: Nasza wspólnota państwowa narodziła się z kolebki, którą była chrzcielnica Mieszka. Inna sprawa, ile czasu musiało upłynąć od jej niemowlęctwa do dojrzałości.

09.04.2016

Czyta się kilka minut

Mieszko I, posąg ze Złotej Kaplicy w Poznaniu / Fot. Wiesław M. Zieliński / EAST NEWS
Mieszko I, posąg ze Złotej Kaplicy w Poznaniu / Fot. Wiesław M. Zieliński / EAST NEWS

MICHAŁ KUŹMIŃSKI: Czy gdyby Mieszko I był Księdza Biskupa katechumenem, to dopuściłby go Ksiądz Biskup do chrztu?

BP GRZEGORZ RYŚ: To pytanie o to, ile w decyzji Mieszka było osobistego przekonania. Sądzę, że wbrew pozorom dość dużo: źródła – i to różnorodne – sugerują to, mówiąc o wyraźnym wpływie Dobrawy na decyzję męża. Nie wszystko więc w tej decyzji było polityką. W swej klasycznej pracy „Społeczeństwo feudalne” Marc Bloch stwierdza, że być może największym błędem mediewistów jest wmawianie przy każdej okazji swoim bohaterom motywów politycznych. Jest to miarą niezrozumienia epoki. Bo tamci bohaterowie czuli, że przewodzą swoim ludziom także wtedy, gdy się modlą. Gdy Otto III pielgrzymuje do grobu Wojciecha w Gnieźnie, to naprawdę chce się tam modlić. Ma poczucie, że w tej modlitwie jest pierwszym pośród chrześcijan i nie chodzi mu „tak naprawdę” o politykę, ustalenie ładu nowej Europy i roli Bolesława Chrobrego jako szefa części słowiańskiej... Dziś na wydarzenia sprzed tysiąca lat nakładamy własne konstrukty i popełniamy błąd ahistorycyzmu.

Nie twierdzę, że decyzja Mieszka nie miała konsekwencji politycznych, bądź że Mieszko nie zdawał sobie z nich sprawy. Ale nie wszystko było tam polityką. Tyle że osobisty wymiar tej decyzji pozostaje – jak zawsze w takim przypadku – w sferze jego prywatności. Mieszko nie raczył nikogo poinformować o motywach przyjęcia chrztu. A przynajmniej nikt tego nie zapisał.

Jeśli rzeczywiście nie było tak, jak nam mówiono w szkole: że pewnego pięknego poranka Mieszko wstał i postanowił podjąć inicjatywę państwotwórczą, lecz że przyjął chrzest, bo uwierzył w Chrystusa – to pozostaje pytanie: co to dla niego znaczyło?

Po pierwsze, samo używanie tu pojęcia państwa idzie za daleko. Kraj Mieszka był bardzo zatomizowaną przestrzenią – któryś z polskich średniowieczników nazwał go nawet obszarem „skonfederowanych odrębności”. Stanowiły go grody, z których każdy był niemal odrębnym podmiotem, łączyło je zwierzchnictwo Mieszka, a rekrutujący się z nich wojowie nie szli walczyć za „państwo”, lecz za swój gród, czy wręcz za własny dom. Na myślenie kategoriami państwa trzeba było w Polsce czekać do wieku XIV, do czasów Kazimierza Wielkiego. Dopiero wtedy rodzi się ostatecznie idea państwa jako podmiotu mającego swoje prawo, granice i integralność, której strzec ma król.


1050 lat temu Mieszko I przyjął chrześcijaństwo i na zawsze zmienił bieg naszej historii. Ale czy na pewno wiemy dlaczego, gdzie i kiedy się to stało? Zapraszamy w pasjonującą podróż przez mroki najwcześniejszych dziejów Polski | Przeczytaj dodatek "966: ŚWIADECTWO CHRZTU" »


Próbując zaś odpowiedzieć na pytanie o wiarę Mieszka, nieuchronnie wchodzimy w obszar zaawansowanego gdybania. Bo nawet nasza wiedza o tym, jak na tych terenach wyglądało w X w. pogaństwo, jest rekonstrukcją, i to dokonywaną z dużym trudem. Wiemy, że wiara pogańska naszych przodków była raczej henoteistyczna, czyli uznawano jedno bóstwo naczelne i akceptowano, że istnieją również inne, pomniejsze. Wiemy też, że na pewno wierzono w ciągłość życia po śmierci. Dodajmy jeszcze, że nasi pogańscy pradziadowie bardzo rzadko sięgali po wyobrażenia bogów. Odpowiadały im raczej nie figury, lecz miejsca: wzgórza, rzeki, źródła, drzewa.

Jak widać, przynajmniej częściowo te cechy religijności czasów Mieszka mogły ułatwiać krzewienie nowej wiary. Choć inne wymagały bardzo poważnego przewrotu w myśleniu religijnym.

Które?

Największy przewrót, który prof. Henryk Łowmiański nazwał wręcz kopernikańskim, polegał na tym, że moralność naszych nieochrzczonych przodków nie była sankcjonowana religijnie. Wyznaczał ją obyczaj przodków – mos maiorum, a więc prawo zwyczajowe. Bogowie nie byli od tego, żeby mówić, co jest dobre, a co złe, lecz od tego, by pomóc wygrać wojnę czy dać plony. Stąd życia po śmierci nie wyobrażano sobie jako kary czy nagrody za życie doczesne. Religijną sankcję moralności miało przynieść dopiero chrześcijaństwo.

Ochrzczony Mieszko nadal handlował niewolnikami, a jego syn zalecał łamiącym post wybijać zęby. Najeżdżano, wyrzynano, palono. Mało to chrześcijańskie.

Łatwo nam to dziś oceniać. Owszem, handel niewolnikami już wówczas był kwestionowany w Kościele, ale – o czym wiemy z żywotu św. Wojciecha – w specyficznym kontekście: gdy to chrześcijanie byli sprzedawani w niewolę poganom, i nierzadko przez Żydów. Gdyby Mieszko sprzeciwiał się niewolnictwu jako takiemu (sprzecznemu z prawem natury), wyprzedziłby swoje czasy o jakieś osiem wieków. Nie wymagajmy tego od niego.
Natomiast okrutne kary za łamanie postów czy inne występki brały się stąd, że proces chrystianizacji sprowadzał się najpierw do wprowadzenia tego, co wymierne i widoczne, a więc tego, co można wyegzekwować: nowego kultu, postów, jednożeństwa i grzebania zmarłych, zamiast ich palenia. Ludzie tamtych czasów przyzwyczajeni byli, że o tych sprawach decyduje prawo – wspomniany obyczaj przodków. A władca zastępował stare prawo nowym. Dla nas brzmi to jak pogwałcenie sumienia, a dla ówczesnych być może stanowiło coś, do czego nawykli.

Chrześcijaństwo wprowadzano przez inkulturację czy siłą? 

Tu, w Krakowie – choć Kraków akurat nie należał do państwa Mieszka I – często prowadziłem studentów na kopiec Krakusa, przedchrześcijańskie miejsce kultu, żeby ze szczytu zobaczyli, gdzie powstał być może najstarszy kościół na tych terenach: kościółek św. Benedykta. Otóż zbudowano go na tym samym wzgórzu. Bo ludzie przychodzili tu modlić się do swoich bogów, tu szukali sacrum. Z pewnością to dowód dostosowywania się do dawnych wierzeń.

Tę metodę ewangelizacyjną zalecał Grzegorz Wielki, szczególnie w korespondencji z Augustynem z Canterbury (prowadzącym misję w Anglii); podpowiadał ją także papież Mikołaj I – i to względem stosunkowo nieodległych nam okolic, bo w odniesieniu do misji na terenach Bułgarii (Responsa ad consulta Bulgarorum). Pouczali: nie burzyć pogańskich świątyń, przejmować, co się da, wprowadzając w to przekaz wiary. Najstarsze „Żywoty” św. Wojciecha pokazują swego bohatera, gdy odkrywa, że jedną z przyczyn niechęci pogan względem niego jest jego inność. Zaleca więc swoim towarzyszom zapuścić włosy, zrezygnować z tonsury, przestać się golić. Owszem, to przebranie – sam Wojciech mówi o „pobożnym fortelu”. Ale rozumie, że musi się stać jednym z tych ludzi, żeby dotrzeć do nich z orędziem. Okazuje się więc, że chrystianizacja w średniowieczu to nie tylko – jak się obiegowo sądzi – miecz, topór i ogień.

Są też przekazy o obalaniu posągów bóstw, włóczeniu za koniem i topieniu w rzece...

Tak, pierwszym etapem chrystianizacji było wyrzeczenie się dawnego kultu, a więc zniszczenie jego przedmiotów. Ze znacznie późniejszych czasów zachowały się przekazy, jak to Jagiełło zgasił wieczny ogień na górze Giedymina, jak jego woje wycinali litewskie święte gaje czy ubijali żmije uważane za bóstwa opiekuńcze. Dąb na kopcu Krakusa też został ścięty, gdy przyszli tu Czesi. Wygląda więc to tak, jakby niszczono rdzeń, ogniskową kultu, a cały szkopuł polegał na tym, by umiejętnie wyważyć proporcje między niszczeniem a inkulturacją.

Gdy Mieszko przyjmował Chrystusa, uznał go za jedynego Boga, czy raczej za nowe bóstwo naczelne, silniejsze od starych bogów? 

Tego oczywiście nikt nie rozstrzygnie. Ale mówimy tu o procesie rozłożonym na lata. Rozmaite ślady pogaństwa w Polsce możemy śledzić jeszcze przez całe średniowiecze, a nawet i dłużej. Jeśli taka dwuwiara funkcjonowała w całym społeczeństwie, to podlegał jej pewnie i sam Mieszko.

Dlaczego w odróżnieniu od węgierskiego Stefana I, czeskiego Wacława I czy od Włodzimierza Wielkiego, nasz Mieszko nie został kanonizowany?

Nawiasem mówiąc, były okresy, kiedy próbowano szerzyć kult Mieszka – np. w XVI-XVII w. Ale Kościół w Polsce szybko otrzymał patronów w osobach męczenników, takich jak święci Wojciech i Stanisław. I to akurat piękne, że patronami rodzącego się u nas chrześcijaństwa są ci, których dojrzałość wiary wypowiedziała się w męczeństwie, a nie w narzucaniu komuś przekonań przy pomocy instrumentów władzy.

Na wzgórzu wawelskim w okresie romańskim stoi z siedem kościołów. Po co aż tyle? Przecież nie po to, żeby pomieścić parafian.

Ówcześni myśleli o kościołach zupełnie inaczej – jako o wyrazie swojej wiary. Siedem kościołów na Wawelu nie wynikało z żadnej potrzeby. Potrzebna była katedra i może jeszcze drugi kościół dla drużyny i wiernych. Pozostałe budował np. władca pod wezwaniem świętego, którego był czcicielem. Stawiano podobne kościoły jako wyraz prywatnego kultu, wotum dziękczynne, za pokutę, albo dla manifestacji swojej pozycji społecznej.

Istnieje dokument dla biskupstwa krakowskiego z 1186 r., w którym papież potwierdza jako jedno z praw biskupa, że nikt bez jego zgody nie postawi kościoła, w którym miałby się odbywać publiczny kult. To pierwsza próba przełamania na tym terenie modelu kościołów prywatnych. Ale zanim zmienił się on w system parafii, trzeba było czekać do XIII w., zwłaszcza do czasu po soborze laterańskim IV (1215 r.).

Misjonarze w czasach Mieszka poprzestawali na nauczaniu elit czy szli w knieje, jak na romantycznych malowidłach?

Przypomnijmy, że kraj opierał się na systemie grodowym. To w grodach powstawały kościoły, przy których działali duchowni. Na początku sprowadzani głównie z zagranicy, bo skąd się mieli wziąć nasi? Przy czym dodajmy, że wtedy napięcie „swój–obcy” nie musiało być tak silne. Dziś nie wyobrażamy sobie w Krakowie biskupa Niemca, ale gdy Kazimierz Odnowiciel przybył pod Wawel z Aronem z Kolonii, który został tu biskupem – nikomu to nie przeszkadzało. Istniało jednak poczucie jedności w ramach christianitas, nie było cechującego nas dziś myślenia kategoriami odrębności narodowych i państwowych.

Lud Mieszka chodził do kościoła?

Może, o ile miał blisko do grodu.

Kiedy się zaczyna regularne uczestnictwo w nabożeństwach?

W źródłach XIII-wiecznych człowiek pytany, skąd pochodzi, mówi najczęściej: z tej i tej parafii. Wcześniej, w XI-XII w., odpowiada: z tego i tego opola. Co by znaczyło, że w XIII stuleciu, po pierwsze, sieć kościołów parafialnych stała się już odpowiednio gęsta, i po drugie, że nastąpiło u ludzi utożsamienie się z parafią, a więc wspólnotą o charakterze również religijnym. Skądinąd w Polsce był to wiek pogłębionej ewangelizacji – dość spojrzeć, ilu mamy świętych i błogosławionych z tamtego czasu. Jan Paweł II mówił wręcz o „szkole świętych” wyrastających od bł. Wincentego Kadłubka na przełomie XII i XIII w., po którym następują Jacek, Salomea, Kinga, Jolanta, Bronisława, bp Prandota (wcześniej Jadwiga Śląska)... Długo by wymieniać.

Wracając do polityki – następuje chyba jeszcze jeden przewrót w myśleniu: dotąd władca był wybranym przez wiec pierwszym wojownikiem. Teraz staje się pomazańcem Bożym. Dostaje zupełnie inną sankcję.

Nie od razu. Początkowo wzmocnieniem władzy, które otrzymał Mieszko, był tytuł amicus imperatoris (przyjaciel cesarza). Sądzę, że w wymiarze politycznym było to na ów moment nawet ważniejsze. Dopiero później widać u niego dążenie do uzyskania boskiej legitymacji władzy poprzez koronację. Była ona niewątpliwie jednym z ukrytych celów sławnego dokumentu „Dagome iudex”. Oddając państwo gnieźnieńskie Stolicy Apostolskiej, Mieszko stawał się „wasalem” św. Piotra, co oznaczało konsekwentnie, iż swoją władzę sprawuje z jego mandatu. Oczywiście „Dagome iudex” to wyrażenie intencji, legitymacja miała przyjść dopiero później, w koronacji Chrobrego. I faktycznie, koronacja to w mentalności średniowiecznej moment niesłychanie ważny, traktowana jest niemal jak sakrament. Władca staje się pomazańcem – łac. Christus. Koronacja czyni z niego ważną postać Kościoła, zupełnie zmienia charakter jego władzy. Korona i niezależna struktura kościelna w Polsce przyszły dopiero za Chrobrego, ale nie byłoby to zapewne możliwe bez „Dagome iudex”.


Dagome iudex, ok. 991 / wikimedia

„(…) Dagome [imię identyfikowane z Mieszkiem – może to połączenie imion Dagobert (imię chrzcielne księcia?) i Mieszko?], pan, i Ote [Oda], pani i synowie ich Mieszko i Lambert (...) mieli nadać świętemu Piotrowi w całości jedno państwo, które zwie się Schinesghe [Gniezno? Szczecin?] z wszystkimi swymi przynależnościami w tych granicach, jak się zaczyna od pierwszego boku wzdłuż morza granicą Prus aż do miejsca, które nazywa się Ruś, a granicą Rusi ciągnąc aż do Krakowa i od tego Krakowa aż do rzeki Odry, prosto do miejsca, które nazywa się Alemure [Ołomuniec? Morawy? Oława?], a od tej Alemury aż do ziemi Milczan i od granicy Milczan prosto do Odry i stąd idąc wzdłuż rzeki Odry aż do rzeczonego państwa Schinesghe”. | „DAGOME IUDEX”, ok. 991 r.


Lubimy sobie wyobrażać, że chrzest Mieszka to moment, cięcie w dziejach, cezura: przed nią są poganie, za nią już chrześcijanie...

Ja wolę mówić o kolebce. Zarówno chrześcijaństwa w Polsce, jak i państwa polskiego. Bo od tego momentu historia popłynęła w tę, a nie inną stronę. Nasza wspólnota państwowa narodziła się z kolebki, którą była chrzcielnica Mieszka. Inna sprawa, ile czasu musiało upłynąć od jej niemowlęctwa do dojrzałości.

A więc między „chrzest Mieszka” a „chrzest Polski” można wstawić znak równości?

Pod warunkiem, że mówimy o procesie dziejowym i zdajemy sobie sprawę, że sam Mieszko nie myślał naszymi kategoriami. Ale w długiej perspektywie możemy śmiało powiedzieć: Polska zrodziła się z decyzji Mieszka o chrzcie.

Pamiętam 1500. rocznicę chrztu Chlodwiga – odbywała się wtedy we Francji olbrzymia debata, czy był to chrzest Chlodwiga, czy chrzest Francji. I kryła się za nią chęć wyparcia się komponenty chrześcijańskiej w nowoczesnej wizji kraju. To nie był spór historyczny, lecz ideologiczny. Trochę jak wtedy, gdy spieramy się o korzenie cywilizacji europejskiej i niektórzy chcą pomijać chrześcijaństwo, z Grecji i Rzymu przeskakując od razu do oświecenia. To grube nieporozumienie historyczne, ideologizacja historii, jakich mało. Ponieważ świadoma siebie Europa narodziła się z chrześcijaństwem. Gdy cywilizacja grecko-rzymska uległa dezintegracji w wędrówce ludów, jej dziedzictwo zostało na nowo scalone wokół idei chrześcijaństwa. To w VII i VIII w. pojawia się pojęcie Europy jako świadomej siebie wspólnoty kulturowej. Nie ma się co odcinać od chrześcijaństwa jako od siły tworzącej świadomość wspólnoty.
Na koniec powiem jednak, iż bardziej od tych wszystkich – niewątpliwie ważnych – refleksji historycznych dziś interesuje mnie aktualność tego wydarzenia – fakt, że ponad 40 pokoleń przekazało mi przyjętą przez Mieszka I wiarę. Ponad 40 pokoleń odnajdywało się w tamtej decyzji. Za tym łańcuchem kryje się dla mnie – już nie jako dla historyka, lecz dla biskupa i po prostu wierzącego – przekaz łaski.

50 lat temu, w 1966 r. obchody Milenium Chrztu Polski miały niesłychane znaczenie. A dziś?

Dziś nie potrzebujemy manifestacji, nie jesteśmy skonfrontowani z gomułkowskimi obchodami tysiąclecia państwa. Możemy się więc z tą rocznicą mierzyć spokojnie, zadając sobie pytania, które są właściwe dla nas. Pytania o jakość katechumenatu, o to, jak prowadzić ochrzczonych do odkrycia wiary. Jak przygotować dziś ludzi do sakramentów wtajemniczenia: rodziców do chrztu ich dziecka, potem do pierwszej komunii, wreszcie do bierzmowania. Od tego, jak będziemy przepowiadać i szafować sakramenty wtajemniczenia, zależy przyszłość Kościoła w Polsce. Od niczego innego.

Mieszko I może nas czegoś nauczyć?

Odwagi decyzji, która uruchamia proces wiary. Decyzji, która jest zasadniczym wyborem i powierzeniem siebie Bogu i Kościołowi. Po niej przychodzi czas na jej pogłębienie w długim – właściwie nigdy się niekończącym – procesie katechetycznym. ©℗

BP GRZEGORZ RYŚ jest doktorem habilitowanym nauk humanistycznych w zakresie historii, specjalizuje się w historii Kościoła. Były dyrektor Archiwum Metropolitalnego na Wawelu i rektor Wyższego Seminarium Duchownego w Krakowie. Biskup pomocniczy krakowski od 2011 r., przewodniczący Zespołu KEP ds. Nowej Ewangelizacji. Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Kardynał, arcybiskup metropolita łódzki, wcześniej biskup pomocniczy krakowski, autor rubryki „Okruchy Słowa”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Doktor habilitowany nauk humanistycznych, specjalizuje się w historii Kościoła. W latach 2007-11… więcej
Zastępca redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, dziennikarz, twórca i prowadzący Podkastu Tygodnika Powszechnego, twórca i wieloletni kierownik serwisu internetowego „Tygodnika” oraz działu „Nauka”. Zajmuje się tematyką społeczną, wpływem technologii… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2016

Artykuł pochodzi z dodatku „966 – Świadectwo Chrztu