Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Widmo krąży po Europie Środkowej – widmo oligarchii.
System rządów, w którym władzę sprawuje niewielkie grono ludzi z jednego środowiska, rozdzielające między siebie aktywa polityczne i gospodarcze, nie jest dziś specyfiką postsowieckich krajów Europy Wschodniej. Od kilku lat jest on z powodzeniem realizowany na Węgrzech Viktora Orbána. W podobnym kierunku zmierzają Czechy po wyborczym zwycięstwie miliardera Andreja Babiša jesienią 2017 r. A Polska? Jeśli Jarosław Kaczyński chce iść śladem Orbána, jednym z kolejnych kroków może być tworzenie przyjaznego „zaplecza” biznesowego.
A może prezes Prawa i Sprawiedliwości powinien rzucić okiem na doświadczenia sąsiadów zza Tatr? W przeciwieństwie do Węgier i Czech, gdzie fenomen oligarchii jest nowy, na Słowacji grupa zamożnych biznesmenów współdecyduje o państwie już od niemal ćwierć wieku. Jej geneza to lata 90. XX wieku: epoka, gdy Polska, Czechy i Węgry swym priorytetem uczyniły wejście do struktur Zachodu i robiły wszystko, aby cel ten osiągnąć, niepodległa od niedawna Słowacja zaś przeciwnie – robiła krok w tył.
Długi cień Mečiara
Po rozdzieleniu od Czech, Słowacja stała się państwem prywatnym Vladimira Mečiara, charyzmatycznego trybuna o cechach leśnego watażki. Z dzisiejszej perspektywy ówczesny premier Słowacji jawi się jako nieco bardziej swojski poprzednik naszych antyliberałów. Mečiar przygarnął funkcjonariuszy komunistycznej bezpieki, a media zamienił w propagandową maszynkę. Samowolnie pozbawił mandatu nielubianego posła i anulował wiążące referendum. Szerzył strach i nacjonalizm, doprowadzając do międzynarodowej izolacji kraju.
Jak wszyscy w Europie Środkowej, Słowacja stanęła przed dylematem, co zrobić ze schedą po komunizmie – państwowymi firmami-molochami. Mečiar wybrał rozwiązanie najprostsze: rozdał je za tanie kredyty albo symboliczną koronę. Oficjalnie chodziło o to, aby firmy trafiły w rodzime ręce, a nie do międzynarodowych korporacji. W praktyce najsmaczniejsze kąski zabrali przyboczni Mečiara, który zresztą przez pewien czas zajmował funkcję ministra prywatyzacji i szefa Funduszu Majątku Narodowego.
„Wszystko dostali jego ludzie” – mówi bez ogródek Ľuboš Jurík, nestor słowackich dziennikarzy, w filmie dokumentalnym Terezy Nvotovej o Mečiarze, który jesienią 2017 r. wszedł do słowackich kin.
Na ekranie widzimy byłego premiera jako zażywnego emeryta, który nie wystawia nosa poza pilnie strzeżoną willę „Elektra” w uzdrowisku Trenczyńskie Cieplice. Nie komentuje dziś zarzutów Juríka. Wtedy, w latach 90., stanowczo zaprzeczał.
– Oligarchowie są produktem słowackiej dzikiej prywatyzacji – nie ma wątpliwości Marián Leško, jeden z najbardziej znanych komentatorów politycznych i autor czterech książek o czasach Mečiara. – Czasem wszystko działo się błyskawicznie. Wieczorem nie miałeś nic, rano budziłeś się jako milioner. Oczywiście jeśli byłeś zausznikiem premiera.
W ten sposób w latach 1995-98 za 31 mld ówczesnych koron rozdano majątek wart ponad trzy razy więcej.
Tylko jakie to ma dziś znaczenie dla Słowacji? Przecież w tym roku minie 20 lat, odkąd Mečiar stracił władzę. Kraj przeszedł długą drogę, od państwa prywatnego do stabilnego i przewidywalnego członka Unii Europejskiej i NATO. Wszedł do strefy euro, nie ma nic przeciw dalszej integracji. Teraz to jego północni i południowi sąsiedzi muszą się tłumaczyć z niedemokratycznych ciągot.
Operacja „Następca”
Jedną z pierwszych scen w przywoływanym filmie Nvotovej jest archiwalne nagranie ze starszymi Słowakami, którzy mówią o Mečiarze jak o Mesjaszu. Nie kryją wzruszenia, rozpływają się nad jego geniuszem. Słowacja potrzebuje takiego batiuszki, mówią otwarcie, ręki każącej i ręki głaszczącej.
Nie byłoby to dziś nic innego, jak tylko świadectwo epoki słusznie minionej, gdyby sama Nvotová nie przeprowadziła podobnej sondy. Spotkane przez nią osoby z takim samym entuzjazmem wypowiadały się teraz o Robercie Fico – obecnym premierze. To właśnie on został politycznym dziedzicem Mečiara. Fico jest – obok Angeli Merkel – najdłużej sprawującym władzę premierem w Unii i założycielem socjal-konserwatywnego ugrupowania SMER – Socjalna Demokracja, które rządzi Słowacją już dekadę (najpierw w latach 2006-10, a potem od 2012 r. do dziś).
– Oligarchia nie wyginęła razem ze swoim twórcą – mówi Marek Vagovič, dziennikarz śledczy portalu Aktuality.sk i autor bestsellerowej książki o słowackich oligarchach. – Pod koniec lat 90. ci, którzy zdobyli pieniądze dzięki Mečiarowi, zwrócili się w stronę Ficy, ambitnego adwokata, który budował własną partię.
Za Mečiara wyrosło pięciu oligarchów: Jozef Brhel (obecnie infotechnologia i energetyka), Vladimír Poór (przemysł ciężki), Juraj Široký (branża budowlana), Ivan Kiňo oraz Ján Gabriel. Tylko pierwsi trzej zachowali wpływy po dziś dzień. Na początku XXI stulecia dołączył do nich czwarty: Miroslav Výboh, rekin przemysłu zbrojeniowego, zaufany „consigliere” Ficy i obecnie najbardziej rozpoznawalny oligarcha związany z partią SMER–SD.
Oprócz nich wokół Ficy kręci się jeszcze duża grupa mniejszych graczy.
W swojej książce Vagovič ujawnił przykładowo kontrakt z 2002 r., podpisany przez szefa kampanii wyborczej SMER–SD i jednego ze sponsorów, który zapewnia, że będzie dalej wspierać partię, jeśli jego ludzie wystartują z jej list i dostaną posady w państwowych firmach. Reporter cytuje też współzałożyciela SMER–SD (od siedmiu lat poza polityką), który twierdzi, że widział podobną umowę z podpisem samego Ficy.
Co na to wszystko SMER–SD? O oligarchach partia rozmawiać nie chce. Jej rzeczniczka Ľubica Končalová napisała w mailu, że nie czuje się kompetentna, aby wypowiadać się na ten temat. Europoseł Boris Zala z krytycznego wobec Ficy skrzydła partii zgodził się na rozmowę, ale ostatecznie na pytania (wysłane także pocztą elektroniczną) nie odpowiedział.
Partia jak spółka
– Każdy polityk jest świadomy związków łączących głównych aktorów ekonomicznych i partie na Słowacji – przyznaje Iveta Radičová, była premier. Między pierwszym a drugim rządem Ficy w latach 2010- -12 kierowała chaotycznym gabinetem, wspieranym przez cztery ugrupowania centroprawicowe. Za jego upadek Radičová wini właśnie wielki biznes. Nazywa Słowację „demokracją oligarchiczną”.
– W ciągu niespełna dwóch lat udało nam się zmienić większość niekorzystnych dla państwa kontraktów w sektorach infotechnologicznym i transportu, czyli tych, które przynoszą największe przychody. To wywołało ogromny gniew – wspomina była premier. Radičová twierdzi, że jako szefowa rządu nie miała kontaktu z oligarchami, za to dostawała od nich listy i prośby o spotkanie przez posłańców. – Żaden nie odważyłby się do mnie zadzwonić.
Według analizy Marka Vagoviča, przeprowadzonej na podstawie publicznie dostępnych umów, za Radičovej wartość kontraktów państwowych, jakie zdobyła „złota czwórka” oligarchów, spadła o połowę (do 350 mln euro) w porównaniu z pierwszym rządem Ficy z lat 2006-10. Potem, po powrocie Ficy do władzy, kwota ta wystrzeliła do 2 mld euro w latach 2012-16. Ponadto za rządów SMER–SD pozwolono im umieścić swoich ludzi w służbach, ministerstwach i spółkach skarbu państwa.
– Sama SMER–SD jest spółką akcyjną bez programu ani tożsamości ideowej – mówi Vagovič. – Oligarchowie pokrywają koszty kampanii wyborczych, a po wyborach partia wypłaca im dywidendy w postaci rozszerzania wpływów na życie gospodarcze.
Jedna wielka rodzina
Skoro pozycja wybranych liderów biznesu jest rzeczywiście tak silna, to czy słowacki pomysł na oligarchię bardziej przypomina model rosyjski, czy ukraiński? W tym pierwszym polityczny „samiec alfa” – Władimir Putin – trzyma oligarchów pod butem. W drugim to oni z tylnego siedzenia kierują decydentami, przynajmniej niektórymi.
Marek Vagovič twierdzi, że model słowacki nie przypomina ani rosyjskiego, ani ukraińskiego: – On jest bardziej partnerski i cywilizowany.
Po pierwsze, różni go skala. Pieniądze, jakimi obracają Brhel, Poór, Široký czy Výboh to jednak inny poziom niż majątki np. Abramowicza w Rosji albo Achmetowa, niegdysiejszego „króla Donbasu”. A po drugie, na Słowacji problemy rozwiązuje się przy stoliku negocjacyjnym. Nie podrzuca się bomb do samochodów, nikogo nie zamyka się dla przykładu w więzieniu – jak ostatnio w Rosji.
Tu można nawet odnieść wrażenie, że biznesmeni i czołowi politycy stanowią jedną wielką rodzinę. Przykładowo, córka Širokiego poślubiła syna Brhela. A syn Výboha mieszka w tym samym budynku co premier Fico.
– W latach 90. nazywaliśmy czeską mafię „waniliową”, bo w porównaniu z nią mafia słowacka działała bardzo brutalnie. Dziś, gdyby zestawić naszą oligarchię z rosyjską albo ukraińską, powiedziałbym właśnie, że nasza jest waniliowa – uśmiecha się dziennikarz Vagovič.
Protest młodych i spadające sondaże
Do śmiechu nie jest za to organizacjom zwalczającym praktyki korupcyjne.
W małym, niespełna 5-milionowym kraju łatwo zatrzeć granicę między koleżeńską czy rodzinną przysługą a przestępstwem. Transparency International ocenia, że tylko sześć państw w Unii gorzej sobie radzi z korupcją. Z kolei zdaniem World Economic Forum Słowacja jest drugim – razem z Ukrainą i po Mołdawii – najbardziej skorumpowanym państwem w Europie.
– W niemal każdej aferze, która wstrząsała Słowacją w ostatnich latach, a było ich wiele, przewijało się nazwisko przynajmniej jednego oligarchy – przypomina komentator Marián Leško.
Sprzeciwiając się mętnym kontaktom polityków z biznesem, w 2017 r. na ulice słowackich miast trzykrotnie wyszły kilkutysięczne manifestacje, zorganizowane przez uczniów szkół średnich. Młodzi protestowali, bo widzą, że hermetyczna struktura psuje mentalność ludzi, wpływa na niską jakość usług publicznych i ogranicza szanse osobom spoza „układu”.
– Nie chodzi nam o zmianę systemu. Raczej o zmianę mentalności. Starsi załamują ręce, ale nic nie robią. Przywykli, że Słowacja jest zdemoralizowana. My mamy energię, żeby działać – mówiła w czerwcu 2017 r. „Tygodnikowi” 18-letnia Karolína Farská, jedna z organizatorek.
Demonstranci domagali się rezygnacji Roberta Kaliňáka, ministra spraw wewnętrznych i najbliższego współpracownika Ficy, który został oskarżony o przyjęcie 260 tys. euro od lokalnego dewelopera w podzięce za to, że instytucja mu podległa umorzyła biznesmenowi śledztwo podatkowe.
Ale Kaliňák jest niezatapialny, choć poparcie dla partii i samego premiera stopniowo spada. Fico do niedawna bił rekordy popularności – tymczasem według badania z listopada 2017 r. nie ufa mu już 63 proc. ankietowanych.
Jeszcze nie jest tragicznie
Żeby powstrzymać topniejące poparcie w sondażach, politycy SMER–SD ogłosili zwrot na Zachód. Zadeklarowali, że Słowacja jest proeuropejską wyspą w eurosceptycznym morzu Europy Środkowej, i że chce dołączyć do „jądra” decyzyjnego Unii.
Jak na razie – bez efektów. Pod koniec zeszłego roku Fico przegrał dwa prestiżowe konkursy: jeden o funkcję przewodniczącego strefy euro (dla swojego ministra finansów Petera Kažimíra), drugi o siedzibę Europejskiej Agencji Leków (dla Bratysławy).
Marián Leško uważa, że takie ruchy świadczą o amatorstwie rządzących. Unia obserwuje, co się dzieje na Słowacji, i nie zaufa krajowi, w którym relacje między aktorami politycznymi a ekonomicznymi są tak nieprzejrzyste.
– Sytuacja nie jest jeszcze tragiczna – twierdzi Leško. – Mamy relatywnie wolne media. Nadal można u nas robić uczciwy biznes. Oligarchowie generalnie nie ingerują w politykę, dopóki nie wkracza ona w obszar ich zainteresowań gospodarczych.
– Ale myślę sobie – dodaje autor książek o „mečiaryzmie” – że to smutne, iż od czasów Mečiara tak niewiele się tu zmieniło. ©
Autor jest korespondentem z Europy Środkowej, stałym współpracownikiem m.in. agencji Euronews. Mieszka w Bratysławie.