Walizka

W Wigilię Alicja miała wolne, więc wczesnym popołudniem wybrała się na dłuższy spacer z psem Leonem, wilczurem, który był porywczy i silniejszy od niej.

14.12.2014

Czyta się kilka minut

 / Il. Martyna Wójcik-Śmierska
/ Il. Martyna Wójcik-Śmierska

Chodziła z nim po ulicach czujnie, jak ochroniarz gangstera. Prószył śnieg. Na rogu wyprzedawano ostatnie choinki.
Na przystanku autobusowym siedziała kobieta pod sześćdziesiątkę, w berecie.
– Takich psów się nie trzyma w mieście! – krzyknęła za nimi.
Akurat przyplątał się jakiś wielki, czarny, w kagańcu i bez smyczy, i warcząc z cicha pokazał zęby. Oba stąpały obok siebie na sztywnych nogach. Nagle zakotłowało się i oto czarny leży martwo na topniejącym śniegu. Alicji zrobiło się słabo. Pierwszy raz w jej życiu coś takiego – nie wierzyła własnym oczom.
Nadbiegł właściciel, nieogolony, w zabłoconych adidasach i dresowych spodniach.
– Zagryzł mi psa! – wrzeszczał. – Czy ty, kur... jedna, wiesz, co zrobiłaś? Puściłaś go bez kagańca, tego aniołka!
– Ten bez kagańca, ten bez smyczy, a gdzie policja? – zirytowała się kobieta w berecie.
Alicja szukała wzrokiem czegoś, do czego można by przywiązać smycz, żeby mieć wolne ręce.
– Ostrożnie, błagam! Pomogę panu, podniesiemy go we dwójkę!
– Odwal się, zarazo – warknął zarośnięty.
Dziewczynka, na oko ostatnia klasa podstawówki, wyciągnęła rękę i Alicja podała jej smycz prawie bez zastanowienia. Razem z nieogolonym niosła czarnego psa przez pasy na drugą stronę ulicy, nie wiedząc, dokąd idą.
– Sumienie se narychtowałaś, babo głupia? – charknął właściciel psa i wskazał wzrokiem bramę: – Tutaj!
Mieszkał na parterze.
W zapuszczonym mieszkaniu pies otworzył jedno oko i poruszył ogonem.
– Żyje – odetchnęła Alicja. Dopiero wtedy przypomniała sobie, że nie widziała ani śladu krwi. – Nic mu nie było, pewnie zemdlał.
Nieogolony zaczął się uspokajać.
– Będzie dobrze, staruszku – mamrotał, układając psa na zdezelowanej wersalce.
– Pójdę już – powiedziała Alicja. Przypomniał sobie o niej i podniósł wzrok.
– Dziękuję – wychrypiał. – Wesołych Świąt.
Kobieta z przystanku obrzuciła ją nieprzyjaznym spojrzeniem.
– Czy pani ma olej w głowie? A gdyby tak pani kundel zagryzł to dziecko?
Ale nie zagryzł. Dziewczynka siedziała na ławeczce, głaskała psa Leona i śpiewała mu do ucha jakąś piosenkę. Alicja wzięła smycz.
– Wszystko się dobrze skończyło – powiedziała i mrugnęła do niej. – Temu czarnemu nic nie będzie. Wielkie dzięki. Wesołych Świąt.
– Wesołych Świąt – powiedział mężczyzna z choinką, który stanął na przystanku i pogłaskał psa.
– Wesołych Świąt – burknęła kobieta.
Telefon Alicji odezwał się, kiedy wracała do domu. W jej kieszeni przez chwilę rozbrzmiewała fanfara z cyrkową kwartą na końcu. Spojrzała na wyświetlacz i wiedziała już, co usłyszy.
– Ja też go nie widziałam od trzech dni – tłumaczyła się chwilę później. – Adam, nie mam z nim kontaktu! Naprawdę!
Pies postawił uszy, jakby zgadł, że mówią o panu.
– Na miłość boską, czego ode mnie oczekujesz? Jesteś jego szefem!
– Ostatni raz puszczam mu płazem taki numer – wybuchnął w telefonie głos Adama.
Nic nie odpowiedziała.
– Wesołych Świąt, Alicjo – powiedział w końcu niepewnym tonem. I rozłączył się.

Domofon był zepsuty.
– Wesołych Świąt, Alicjo – powiedziała Alicja, wchodząc na klatkę schodową. I sama się zdziwiła, tak ironicznie to zabrzmiało. Miała w domu karton barszczu, kilogramową paczkę wigilijnych pierogów z kapustą, faszerowaną rybę – we dwójkę też nie daliby rady zjeść tego wszystkiego. I miała makowiec z lukrem. Kiedy sobie o nim przypomniała, od razu zrobiło się jej niedobrze. Od rana nie mogła patrzeć na jedzenie. W zamrażarce trzymała i inne rzeczy, bo plan był taki, że spędzą w domu całe święta. Ale wszystko wskazywało na to, że stanie się inaczej. Obok łóżka czekał kryminał, kupiony na wypadek, gdyby on się jednak nie pokazał. Zamierzała położyć się i czytać, póki nie zaśnie. I nazajutrz znowu czytać. Wydawało jej się, że wszystko wytrzyma, wszystko potrafi znieść. A gdyby miała nie zasnąć, pomogą prochy z jego szuflady. Nie pierwszy raz. Chwila zastanowienia... Trzeci.
Pies Leon popędził przodem, ujadając co sił. Była pewna, że wyczuł szczura. W zeszłym tygodniu sama widziała szczura. Dozorca jej nie uwierzył. Szczurów tu nigdy nie było, zaklinał się. Podskakując na stopniach, kołowrotek od smyczy w półmroku zniknął gdzieś w górze.
– Leon! – zawołała.
Na pierwszym piętrze uchyliły się drzwi.
– Niech pani coś z nim zrobi, obudzi mi dzieciaka.
To synowa sąsiadki.
– Zaraz go uspokoję. Wesołych Świąt!
Wbiegła na swoje trzecie piętro. Pies Leon nie siedział na wycieraczce, więc biegła dalej – na czwarte piętro i na piąte, i na to ostatnie, z którego wchodziło się już tylko na strych. Na podeście ostatniego piętra zobaczyła człowieka. Leżał na podłodze, wsparty o jakiś tobół, i patrzył na psa Leona, a pies Leon na niego. Na obu padała tajemnicza poświata – dopiero po chwili Alicja zorientowała się, że między nimi leży tablet. Zapaliła światło, a pies rozszczekał się na nowo. Nieznajomy chłopak, może siedemnastoletni, odwrócił się i skrzywił, goła żarówka zaświeciła mu prosto w oczy. Tkwił po pachy w śpiworze, opierał się o wielki plecak. Przy schodach stały jego buciska, chyba przemoczone, i butelka soku.
– To pani pies? Mogę mu coś dać? – spytał, wyciągając herbatnika z paczki.
– Ładnie się tu urządziłeś – powiedziała.
– Nie narzekam – odparł pogodnie chłopiec.
– Ale jeśli zechcesz – dodała w nagłym przypływie ufności – wpadnij, mieszkam pod dziewiątym. W cieple buty prędzej wyschną.
– Dziękuję.
Sięgnął po tablet i wrócił do lektury. Nie ma obawy, nie przyjdzie – pomyślała, po czym palnęła głupio: – Wesołych Świąt!

Potem patrzyła, jak się ściemnia za kuchennym oknem. Naprzeciwko po kolei zapalały się światła w oknach apartamentowca, a w jego wielkim przeszklonym holu rozbłysły kolorowe lampki na choince. Dozorca wyszedł z łopatą i zaczął odśnieżać. Odezwał się telefon. Spojrzała na wyświetlacz i doznała nagłej ulgi. Dźwięk fanfary natychmiast uśmierzył ćmiący ból, który przedwczoraj utkwił w okolicy jej serca. Przycisnęła zieloną słuchawkę.
– Robert! Nareszcie – powiedziała.
Zanim się odezwał, w tle usłyszała rozbawione dziewczęce głosy.
– Słuchaj, to nie jest to, co myślisz... – zaczął. Ale co właściwie myślała? Czy w ogóle była w stanie myśleć? Owszem, była. Myślała o tym, żeby nie popsuć mu humoru.
– Gdzie jesteś? Wracasz do domu?
– Dzisiaj? No coś ty, nie da rady.
– Aha.
– Jestem w górach.
W górach!
– W górach? – powtórzyła. – Nie zostawiłeś mi żadnej wiadomości. Od trzech dni masz wyłączony telefon. Adam cię szuka. Jest wściekły.
– Niech mnie pocałuje w dupę.
– Robert, nie rób mi więcej takich kawałów, proszę.
– Sam dobrze nie wiem, jak to się stało, byłem najarany... Przywieźli mnie samochodem jacyś ludzie. Oni tu mają dom. No i jest bosko.
Ćmiący ból powrócił na swoje miejsce.
– Robert, mam dość tego wszystkiego – powiedziała łagodnie. – Daj mi znać, kiedy chcesz przyjść po swoje rzeczy.
Słowa same wyskoczyły z jej ust i już nie mogła ich cofnąć. Znała go, tego on nie wybaczy, choćby sto razy przepraszała na kolanach. Właśnie zerwałam z Robertem – huczało jej w uszach. A przecież jej życie było przyczepione do Roberta wszystkimi nitkami.
Zaniemówił, a po chwili odezwał się innym głosem, jakby naraz otrzeźwiał.
– Po rzeczy? Przed Sylwestrem. Zadowolona?

Zaparzyła herbatę. Nie stłukła imbryczka, nie rozlała wrzątku. Zimna herbata stała później na kuchennym parapecie, a ona siedziała po ciemku i patrzyła na rozświetlony hol apartamentowca, na choinkę i kolorowe lampki. Leon położył łeb na jej kolanie i zapiszczał cienko, żałośnie. Był psem Roberta, kochał tylko jego. Robert znalazł go w lesie ze sznurkiem u szyi, z rzepami w ogonie, chudego jak nieszczęście, i przywiózł do domu. Ale go nie zabierze. Pies Leon płakał, skądś już o tym wiedział.
Wtedy zadzwonił dzwonek u drzwi.
To był ten chłopak, o którym prawie zapomniała. Zwinął swoje gospodarstwo tam na górze, jego śpiwór był teraz przytroczony do wielkiego plecaka, karimata porządnie zwinięta w rulon. Stał na wycieraczce w samych skarpetach, w rękach trzymał przemoczone buty, w każdej po jednym.
– Dostała pani kataru – zauważył.
– Ty też zaraz dostaniesz. Nie masz suchych skarpet? Weź te. To będzie prezent na Gwiazdkę – powiedziała, wyciągając z szuflady skarpety Roberta, nowe, jeszcze spięte kartonikiem z etykietką.
– O – powiedział. – Fajne.
– Teraz przyniesiemy z balkonu choinkę.
– A kim jest ten gość, którego z nami nie ma? – zapytał, montując choinkę w podstawce. Podała mu pudełko z bombkami. Było tylko pięć, szósta się zbiła przed rokiem.
– Jak mam się do ciebie zwracać?
– Dżambo.
– Uciekłeś z domu, Dżambo?
– Wyjechałem – odparł, trochę urażony. – Jestem dorosły. Skończyłem osiemnaście. Jak mam się do pani zwracać?
Wolała po imieniu. Podobało jej się to nawet. Na chwilę wszystko znowu nabrało sensu: choinka, bombki, obrus. W ten wieczór bardzo jej brakowało rodziny, a on się nadawał na młodszego brata. W kuchni wrzucili pierogi na patelnię. Zapachniało jedzeniem.
– Skąd się tam wziąłeś, na szóstym piętrze?
– Szedłem ulicą i pociągałem za wszystkie klamki. Wlazłem w pierwsze drzwi, które się otworzyły.
Tak, popsuty domofon.
– A co robiłeś przedtem?
– Powinnaś pracować w dochodzeniówce. Siedziałem w kawiarence internetowej. Kupowałem bilet taniej linii do Londynu na drugi dzień świąt.
– Zawsze w drugi dzień świąt latasz do Londynu tanią linią?
Uśmiechnął się do niej.
– Ile masz lat?
– Dwadzieścia osiem.
– To nie pytaj jak dziecko. Lepiej powiedz, co z tym gościem, którego skarpety mam na nogach.
– Weź psią puszkę i przełóż żarcie do miski. On się wyprowadza. Skąd jesteś?
– Z Wejherowa.
– Gdybym mieszkała w Wejherowie, do Londynu latałabym z Gdańska.
– Okej. Pokłóciłem się z matką i z ojczymem. Przyjechałem do Warszawy, żeby się zaczepić u kogoś, kogo znam. Ale nie wypaliło. W Londynie mam kumpla, pracuje na zmywaku. Może być?
– Tak, teraz lepiej. A z nim... zerwałam dziś po południu. W samą Wigilię. Tak wyszło.
– Gratulacje – powiedział. – Moja matka powinna była zerwać z ojczymem sto lat temu. Ale nie potrafi. Rozpuściła go do niemożliwości. Wiesz, że cierpliwość może być błędem i winą?
Kiwnęła głową, wiedziała.
– Już dawno przekroczył wszelką miarę. A matka spokojnie patrzy, jak próbuje mnie upokorzyć.
– Dlaczego próbuje cię upokorzyć?
– Bo ja jestem pedał – odparł i zatrzymał na niej spokojne spojrzenie. – Właśnie się dowiedzieli tego lata. Ojczym od matki. Matka od księdza. Ksiądz od zakrystiana. Zakrystian widział na własne oczy, jak mnie pocałował w usta jeden muzykolog z Warszawy. Grałem sobie na organach tego dnia. On przyjechał je oglądać. I też grał, fugę Bacha, bardzo ładnie. Ksiądz pozwalał mi ćwiczyć, czasem zastępowałem organistę. A tu naraz taka tragedia! Taki skandal na całą parafię!
– Przyjechałeś do muzykologa?
Wydął policzki.
– Przedtem żyłem jak kawał tchórza. On mi pokazał, że nie muszę. Nie wiedziałem, że mieszka z narzeczonym.
– Oboje mieliśmy ciężki dzień.
– Jakoś przetrwałem. Nie jesteśmy mazgajami, prawda? A dlaczego właściwie nie siedzisz u rodziców przy wigilijnym stole?
– Latem zginęli w wypadku – powiedziała. – Lubiliśmy się.
I odwróciła wzrok.

Dżambo odezwał się dopiero przy rybie.
– Nie mam pojęcia, czy matka mnie lubi. Nasz dom kręci się wokół ojczyma. Matka myśli, że cierpliwość jest najważniejszą z cnót. Za każdym razem, kiedy straci cierpliwość, biegnie się wyspowiadać. Ojczym się nie spowiada, a miałby z czego. Do roboty też nie pójdzie. Siedzi sobie przed telewizorem, popija piwko. Ona do upadłego sprząta czyjeś domy. Nie skarży się, nie chce mu popsuć humoru.
Alicja słucha z przymkniętymi oczami i wyobraża sobie małżeństwo jego matki jako walizkę. Matka wkłada do tej starej walizki cierpliwość i nadzieję. Ale nic się z niej nie da wyjąć, bo tam się kłębią szczury i wszystko zjadają. Cierpliwość i nadzieję przerabiają na szczurze bobki. Matka robi, co może, ale z tego jest tylko coraz więcej szczurów i coraz więcej szczurzych bobków.
– Dżambo, zadzwoń do matki – powiedziała.
– Rozpędziłaś się, siostro.

Poszła do kuchni, żeby pokroić makowiec. Zacięła się w palec, bo myślała o walizce. O nowej, pięknej, do której wkłada miłość, szacunek, współczucie. Wyjmuje odrobinę miłości, odrobinę szacunku, ale bez współczucia. Za to coraz więcej zniecierpliwienia, arogancji, nieprzewidywalnych zwrotów akcji, niezwiązanych z akcją wybuchów złości. Wyjmuje niezawinione cierpienie.
Zerknąwszy przez ramię do pokoju, zobaczyła go z telefonem w rękach – może oglądał listę nieodebranych połączeń. Po chwili usłyszała jego głos. Naprawdę rozmawiał z matką! Nadstawiła uszu, nie mogła się powstrzymać. Powiedział jej, że wraca? Padło słowo „matura”? Cyrkowa fanfara zaryczała właśnie wtedy, wszystko zagłuszyła. Litery na wyświetlaczu ułożyły się w najważniejsze imię. Ale Alicja nie wyciągnęła ręki po telefon.
– Robert, szczury rozwaliły walizkę – powiedziała cicho. – Na nic już nie licz.
Pies Leon siedział na ogonie, nie odrywając od niej wzroku. Nie był jej sojusznikiem w tej sprawie. Gdyby przy Wigilii mógł przemówić ludzkim głosem, błagałby: odbierz! A fanfara z błazeńską kwartą długo nie dawała za wygraną.

Autorka jest pisarką i tłumaczką. Trzykrotna finalistka Nagrody Nike, laureatka Nagrody Literackiej Gdynia, Nagrody Kościelskich i Gryfii. Ostatnio wydała powieść „Szum”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2014