W tym dzieci

Po czterech latach wojny, epidemii cholery i głodu, prawie każde jemeńskie dziecko potrzebuje pomocy. Dziś nie ma gorszego od Jemenu miejsca, aby zaczynać życie.

24.12.2018

Czyta się kilka minut

 / UNICEF / UN0253355 / HUWAIS // UNICEF / UN0253363 / HUWAIS
/ UNICEF / UN0253355 / HUWAIS // UNICEF / UN0253363 / HUWAIS

Tuż przed Bożym Narodzeniem cała Ameryka śledziła przed telewizorami, jak w szpitalu w Oakland umierał ­Abdullah Hassan.

Miał dwa lata i nieuleczalną wadę mózgu. Urodził się w Jemenie, od 2015 r. ogarniętym wojną. Rodzice uciekli z nim do Egiptu. Stamtąd – już tylko z ojcem, który podobnie jak sam Abdullah miał amerykański paszport – trafił do Stanów Zjednoczonych. Matce początkowo odmawiano zgody na przyjazd; dopiero po burzy w mediach, społecznych kampaniach poparcia i lobbingu członków Kongresu, Shaima Hassan mogła pożegnać się z synem. Aparaturę podtrzymującą życie chłopca miano wyłączyć niedługo po jej wizycie.

Dla mediów ta tragiczna historia była głównie okazją do przypomnienia o zakazie wjazdu do Stanów, jaki administracja prezydenta Donalda Trumpa ustanowiła dla obywateli kilku państw, głównie muzułmańskich. Rzadziej, niestety, wspominano jemeńską wojnę – jej ofiary, w tym tysiące dzieci, rzadko znane są na Zachodzie z imienia i nazwiska.

Domino z cierpienia

Juliette Touma z regionalnego biura ­UNICEF-u w Ammanie właśnie wróciła z Jemenu. W rozmowie z „Tygodnikiem” mówi: – Byłam na północy kraju, a także w trzech kluczowych miastach: Sanie, Adenie i Al-Hudajdzie. Niemal każde dziecko potrzebuje tu pomocy humanitarnej. Statystycznie jedno umiera co dziesięć minut, i to z powodów, za którymi prawie zawsze stoi człowiek: wojny, chorób wywołanych złą sytuacją sanitarną, a nawet głodu. Takie rzeczy nie powinny się dziać w XXI wieku.

Często powtarzane określenie jemeńskiej wojny: man-made conflict – tautologią jest tylko z pozoru. Na pierwszym poziomie, dzieci są oczywiście kolejnymi jej cywilnymi ofiarami: giną w bombardowanych budynkach czy strzelaninach. Były wśród ofiar nalotu na budynek w Sanie, w którym odbywały się uroczystości żałobne (październik 2016 r., zginęło 155 osób); w zniszczonych przez myśliwce domach w dystrykcie Ad Durayhimi (sierpień 2018 r., śmierć 26 dzieci); ginęły w ostatnich bombardowaniach pod Al-Hudajdą (20 ofiar) i dystrykcie At Tuhayat (5 ofiar). Według organizacji dobroczynnej Save the Children, odkąd siły koalicji saudyjskiej rozpoczęły w Jemenie kampanię lotniczą, każdego dnia życie traci średnio 140 dzieci.

– 2018 był dla nich najgorszym rokiem – potwierdza Touma. – Co najmniej czterdzieścioro zginęło w sierpniu, kiedy pocisk trafił w szkolny autobus. Byliśmy świadkami ostrzału szpitali. Nie zapomnę pewnej dziewczyny w ośrodku dożywiania w Adenie. Miała na imię Alija i podczas nalotu straciła nogę. Spała wtedy we własnym łóżku. W dziecięcym łóżku, miejscu, które zawsze powinno być bezpieczne.

Ale każda przeciągająca się wojna oznacza też efekt domina: jej skutki są rozciągnięte w czasie, oznaczają nie tylko cierpienie ludzi, także – zwłaszcza w przypadku dzieci – ważą na przyszłości kraju.

Oto przykład: 2 miliony jemeńskich dzieci nie chodzi do szkoły. Powód? 2,5 tysiąca placówek już nie ma (wiele zniszczyły bombardowania), a droga do tych, które działają, bywa na tyle niebezpieczna, że rodzice zostawiają dzieci w domu. „Całe pokolenie ma przed sobą czarną przyszłość z powodu ograniczonego dostępu do szkolnictwa – mówiła wiosną 2018 r. Meritxell Relaño, przedstawicielka ­UNICEF-u w Jemenie. – Nawet edukacja tych, które chodzą na lekcje, pozostawia wiele do życzenia”. Relaño prezentowała wtedy raport „If Not In School” („A co, jeśli nie w szkole”) – na jego tytuł-pytanie odpowiadały zaś dane: trzy czwarte kobiet poniżej 18. roku życia zostało podczas wojny wydanych za mąż; 2,7 tys. chłopców wcielono do oddziałów zbrojnych. To pierwsza, krótkoterminowa konsekwencja wojny.



WOJNY, KRYZYSY EKONOMICZNE i dekady niepokojów społecznych nie oszczędziły ani jednej dziewczynki i chłopca w Jemenie. Za ich cierpienie odpowiedzialny jest człowiek – mówi Geert Cappelaere, dyrektor generalny UNICEF-u na Bliskim Wschodzie, który kilka dni temu wrócił z Jemenu. – Każdego wieczoru 7 mln jemeńskich dzieci idzie spać z pustym żołądkiem”.

Wojna w Jemenie trwa już niemal 4 lata. Zginęło w niej lub zostało rannych ponad 4,7 tys. dzieci. 2,7 tys. zmuszono do walki, a niemal 1,5 mln przesiedlono. Wiele dzieci nie chodzi do szkoły. Aby przeżyć, niemal każde jemeńskie dziecko jest zdane na pomoc humanitarną. Wsparcie ze strony UNICEF-u i innych organizacji dosłownie ratuje im życie. I coś jeszcze: daje nadzieję.

NA ZDJĘCIU PONIŻEJ lekarz mierzy obwód ramienia Alego Mohhameda Ahmeda Dżamala, 12-latka leczonego z niedożywienia w szpitalu w Sanie, 2 listopada 2018 r. Pobyt w specjalnych ośrodkach może trwać nawet kilka tygodni. Tu nie chodzi wyłącznie o walkę z głodem – osłabione dzieci są podatne na choroby, m.in. cholerę, której epidemia wciąż trwa w Jemenie.

UNICEF / UN0253355 / HUWAIS // UNICEF / UN0253363 / HUWAIS

CHŁOPIEC NA ZDJĘCIU U GÓRY nazywa się Yahya Hamoud Ali Al Huzef. Urodził się w styczniu 2018 r. i cierpi na niedożywienie. Zdjęcie wykonano w jego domu rodzinnym na przedmieściach Sany.

PRZECIĄGAJĄCY SIĘ KONFLIKT sprowadził gospodarkę kraju na skraj upadku. Coraz trudniej jest wyżywić dzieci. Brakuje benzyny, a jej cena jest niemal dwukrotnie wyższa niż w Polsce. Na skutek walk i blokad co najmniej 3,5 mln ludzi może w najbliższym czasie potrzebować pomocy żywnościowej.

UNICEF pomaga na miejscu. Walczy z niedożywieniem dzieci podając specjalną pastę z orzeszków ziemnych. Już wpłata w wysokości 64 złotych może pomóc w tygodniowym leczeniu dwojga niedożywionych dzieci. Za 172 złote można kupić 50 saszetek ORS, specjalnej soli nawadniającej, zawierającej glukozę i składniki mineralne. Na stronie www.unicef.pl/jemen znajduje się formularz deklaracji wpłaty.

REGULARNE WPŁATY są najbardziej skuteczne. Można je łatwo zadeklarować na stronie www.unicef365.pl



10 lat, 10 kilo

O innych wiele mówi historia Ahmada ­Algohbary’ego, 25-letniego dziennikarza, aktywisty – jednoosobowej organizacji humanitarnej.

– Kiedy zaczynałem pomagać dzieciom, dwoje z nich umarło. To złamało mi serce. Pomyślałem, że nie mogę pomagać dalej, bo któregoś dnia umrze kolejne dziecko, którym się zajmę – tymi słowami opowiadał „Tygodnikowi” o początkach swojej działalności. Był grudzień 2017 r., wojna w Jemenie trwała już tysiąc dni i nic nie wskazywało na jej rychły koniec. Kilka miesięcy wcześniej, gdy pierwszy raz wyjechał z Sany, stolicy kraju, aby dokumentować skutki saudyjskich nalotów, opublikował na Twitterze pierwsze historie o dzieciach, najmłodszych ofiarach wojny. Setki ludzi ze świata zgłosiło chęć pomocy – i dla Ahmada innej drogi już nie było: ktoś przekonał go, że powinien dalej pomagać.

Jeszcze przez wiele miesięcy potem Algohbary wciąż kursował samochodem między jemeńskimi wsiami a prowadzonymi przez UNICEF ośrodkami dożywiania, dowożąc do nich najmłodszych pacjentów. Pomoc jest tu bezpłatna, ale w Jemenie, jeszcze przed wojną najuboższym państwie arabskim, ceną życia jest często cena benzyny – rodzin nie stać na przewiezienie najmłodszych do tych ośrodków. W Al-Hudajdzie litr benzyny kosztuje obecnie ok. 500 riali (równowartość ok. 8 zł).

Juliette Touma: – Kiedy poważnie niedożywione dziecko trafia do takiego ośrodka, jest dokarmiane, leczone, pozostaje pod nieustanną kontrolą lekarzy. Czasem przez wiele tygodni. Niestety, czasem jest już za późno. Na zawsze zapamiętam Adama, 10-latka, który ważył 10 kilogramów. Nie dało się mu pomóc, zmarł dwa dni po naszych odwiedzinach. To właśnie śmierci takich dzieci jak Adam chcemy zapobiegać w przyszłości. Jemen jest obecnie największą i najważniejszą operacją humanitarną UNICEF-u. W 2019 r. chcemy ją jeszcze rozszerzyć, otworzyć nowe ośrodki dożywiania.

Statystyki szokują nawet specjalistów z ONZ. Jako „poważnie niedożywione” uznają oni ok. 400 tys. dzieci (innymi słowy: tyle może umrzeć z powodu głodu lub obniżonej odporności). „Lekko niedożywionych” (czyli dniami i nocami głodnych) jest w kraju ok. 2 mln najmłodszych. Zagrożonych jest coraz więcej – od początku wojny w Jemenie przyszło na świat ok. 3 mln dzieci.

Przez ostatnie dwa lata Ahmad Algohbary robił, co mógł, aby pomagać dzieciom i informować świat na Twitterze o ich cierpieniach. Sam w tym czasie stracił dziecko. Ostatnio ogłosił, że ma poważną wadę wzroku i na jakiś czas musi zaprzestać działalności. Z pomagającego sam stał się tym, który pomocy potrzebuje.

Inna, choć też straszna

Dla opinii publicznej na Zachodzie wojna w Jemenie pozostaje niewidoczna – dopiero od stosunkowo niedawna, głównie za sprawą zdjęć cierpiących dzieci, także w Polsce rozpoczęto zbiórki na rzecz jej ofiar. Wcześniej zadziałała niestety smutna zasada: „Nie widzimy uchodźców – nie przejmujemy się wojną”.

Juliette Touma: – Rzeczywiście, ta wojna trwa niejako w cieniu syryjskiej. Nie powinno się porównywać ze sobą takich konfliktów – w ten sposób nie szanowalibyśmy godności ofiar. Prawdą jest jednak, że kwestia uchodźców jest tu decydująca. Inaczej niż w Syrii, gdzie z kraju uciekło 2,6 mln ludzi, wojna w Jemenie nie spowodowała masowych ucieczek. Powód jest prosty: trzeba mieć dużo pieniędzy, żeby stąd wyjechać. Mało kogo na to stać.

Ludzie w Jemenie są dosłownie uwięzieni. „Ten kraj jest dziś największym na świecie obozem koncentracyjnym, w którym przetrzymuje się ponad 27 mln ludzi” – już przed rokiem mówił „Tygodnikowi” pracownik jednej z działających na miejscu organizacji humanitarnych.

To jeden z powodów, dla których skala cierpienia, w dużym stopniu dotykającego dzieci, pozostaje na Zachodzie nieuświadomiona – a szukając ilustracji do tekstów takich jak ten, fotoedytorzy częściej niż wybierać, muszą zdjęcia odrzucać. Bo jak – bez oskarżeń o epatowanie bólem – można opublikować zdjęcie dwulatka z wzdętym brzuchem, efektem niedoboru białka we krwi i ucieczki wody do jam brzucha? Jak je podpisać: „Początek atrofii, stanu, w którym ciało nie ma co jeść i zaczyna spalać mięśnie; proces ten trudno zatrzymać”?

Tak właśnie w praktyce wyglądają suche dane statystyczne, owe 400 tys. „poważnie niedożywionych” dzieci.

Po latach: nadzieja na pokój

W grudniu na zamku pod Sztokholmem odbywały się przez tydzień pierwsze od dawna bezpośrednie rozmowy przedstawicieli jemeńskiego rządu (uznawanego przez Zachód i wspieranego przez Arabię Saudyjską) oraz ruchu Hutich (drugiej strony tej wojny – szyitów mających poparcie Iranu) . Do kolejnych spotkań – a jeśli wszystko pójdzie dobrze, także do rozmów pokojowych – może dojść w drugiej połowie stycznia.

Wszystko zależy jednak od wydarzeń wokół Al-Hudajdy, portu nad Morzem Czerwonym, przez który trafia do Jemenu niemal cała żywność i pomoc humanitarna. Według najczarniejszych scenariuszy, bitwa o to miasto zagroziłaby ok. 250 tysiącom ludzi. Oddziały rządowe otoczyły już miasto.

Efekt? Tylko w drugiej połowie listopada ONZ zarejestrowała 4,7 tys. rodzin uchodźców wewnętrznych (w sumie jest ich ok. 133 tys.). W październiku i listopadzie walki na zachodzie kraju uniemożliwiły dostarczenie pomocy do ćwierć miliona ludzi. Z powodu wojny od września nie pracują młyny na wybrzeżu Morza Czerwonego – dotąd produkowały ponad 50 tys. metrów sześciennych mąki miesięcznie, co umożliwiało nakarmienie 3,7 mln ludzi. Teraz Światowy Program Żywnościowy (WFP) jest w stanie dostarczyć pomoc do dziesięciokrotnie mniejszej liczby. Tam, gdzie nie ma walk, trwa akcja zapewniania ludziom schronienia na zimę. Pod koniec listopada Światowa Organizacja Zdrowia i UNICEF przez trzy dni szczepiły przeciwko polio dzieci poniżej 5. roku życia.

Na zawieszenie broni czekali też pracownicy UNICEF-u: – W pięciu regionach, gdzie działamy, mamy około dwustu ludzi. To nasi cisi bohaterowie: pilnują dostaw, rozładowują kontenery, sprawdzają, czy pomoc trafia w odpowiednie miejsce. Pracują dzień i noc. Są z nami lekarze, pielęgniarze, paramedycy – prawie wszyscy są Jemeńczykami. Mamy też inżynierów zajmujących się instalacjami wodnymi, nauczycieli i edukatorów – wylicza Juliette Touma.

Kłopot w tym, że do pokoju wciąż droga jest daleka. Każda ze stron ma powód, aby storpedować wysiłki Martina Griffithsa, specjalnego wysłannika ONZ do Jemenu, który nadzoruje rozmowy. Rządowi Jemenu spieszy się, bo od stycznia w amerykańskim Kongresie większość będą mieć Demokraci, sceptycznie odnoszący się do popierania przez Amerykę Arabii Saudyjskiej (to m.in. sprzedany przez Amerykanów pocisk trafił w sierpniu w szkolny autobus). Walczyć dalej mogą też chcieć niektórzy dowódcy Hutich.

Na końcu – dzieci

Sytuacja w Jemenie utrudnia dostarczanie pomocy – wciąż za mało jej dociera do potrzebujących. Siły koalicji pod przewodnictwem Saudów blokują drogi morskie i lotnicze, uniemożliwiając sprowadzanie paliwa, jedzenia i leków, a to ok. 90 proc. całego importu Jemenu. Zbombardowane mosty na drodze łączącej Al-Hudajdę z Saną oznaczają, że kierowcy tirów do dziś muszą nadrabiać drogi, co opóźnia i podraża koszty pomocy. A czasem sprawia, że jej dowiezienie jest niemożliwe.

Jak podczas każdej wojny, winne są obie strony – także watażkowie powiązani z ruchem Hutich zasadzają się od czasu do czasu na konwoje, sprzedając potem żywność na czarnym rynku, blokują dostęp do niektórych miejsc (m.in. miasta Taiz), a na posterunkach w stolicy kraju żądają od organizacji pomocowych „opłat za przejazd”. Każda wojna jest okazją do wzbogacenia się i spekulacji, zwłaszcza dotyczy to cen benzyny. I podczas każdej wojny na końcu tego łańcucha zdarzeń zawsze są dzieci.

To wszystko nie zraża jednak Juliette Toumy. Do końca naszej rozmowy wylicza: – Dożywiamy dzieci. Walczymy z cholerą, chorobą, którą można się zarazić przez kontakt z brudną wodą. Dostarczamy tabletki do jej oczyszczania. Uczymy, jak walczyć i zapobiegać chorobom. Prowadzimy zajęcia w szkołach...

– A co można zrobić z Polski? – pytam.

– Są dwie możliwości: na stronie www.unicef.pl/jemen można wpłacić pieniądze na konto UNICEF-u, który pomaga na miejscu. W 2019 r. chcielibyśmy móc wydać tu miliard dolarów. Każdy grosz się liczy. Ale zależy nam też na wywieraniu presji na polityków w kraju, na liderów opinii, na organizacje takie jak Unia Europejska. Na każdego, kto ma wpływ. Także w Polsce – mówi Touma.

Dopóki to nie nastąpi – i nie przyczynimy się do zakończenia tej oraz innych wojen – agencje prasowe będą wciąż wysyłać brzmiące tak samo depesze: „W zamachu na budynek... w ataku na autobus... w nocnym nalocie... zginęło... osób. W tym dzieci”. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1/2019

Artykuł pochodzi z dodatku „Unicef – dla każdego dziecka