W stanie, w jakim jest

Wraca do mnie wspomnienie spotkania w jednym z miast, gdzie miałem wygłosić zamówiony przez jakąś korporację wykład.

26.11.2018

Czyta się kilka minut

Wchodząc wieczorem do wypasionego hotelu, dosłownie potknąłem się o leżącego w drzwiach bezdomnego, który na kartonie i w namiastce wymęczonego śpiwora układał się do snu. Scena jak z ewangelicznej przypowieści – pomyślałem. Oto bogacz wchodzi do ciepłego, jasnego wnętrza, gdzie weźmie prysznic, uraczy się winkiem i zanurzy w puchowych piernatach, a biedak spędzi tę noc, telepiąc się z zimna i odliczając minuty, aż ktoś wypędzi go nawet z progu, który w tej opowieści, w tej wizji, staje się przecież niczym innym jak progiem piekła.

Usiadłem, by porozmawiać z tym człowiekiem. Nie dlatego, że przeraziłem się roli, jaką przydzieliłem sobie w namalowanej przed chwilą przypowieści, ale dlatego, że po prostu często to robię. Jestem ciekaw ludzkiego losu, próbuję ustalić, czy jest coś, co mogę dziś, tu i teraz zrobić. Chciałbym też jakoś dać temu człowiekowi odczuć, że choć nie mogę podarować mu zdrowia, oddłużenia, wyjścia z nałogu, rozwiązania wszystkich jego problemów, z całą pewnością mogę dać mu to, co mam: spotkanie, chwilę szacunku i uwagi.

To są często wstrząsające rozmowy. Pamiętam żebrzącą starszą panią, do której przysiadłem się kiedyś w Warszawie i spędziłem z nią chyba godzinę (co chwila nagabywany przez przechodniów tłumaczących uprzejmie rozpoznanemu „panu redaktorowi”, że „to oszustka, którą codziennie syn taksówkarz tutaj przywozi, proszę pana”). Pani opowiedziała mi chyba ze trzy, zupełnie ze sobą sprzeczne, wersje swojego życia, ale przecież nie jestem policjantem ani jej biografem, najważniejsza była więc dla mnie nie spójność faktów, prawda, a to, jak popłakała się ze wzruszenia, gdy obiecywaliśmy sobie przy pożegnaniu, że się za siebie pomodlimy (była też o krok od decyzji o adopcji, ale wolałem nie ryzykować konfliktu interesów na tle obowiązku alimentacyjnego ze wspomnianym taksówkarzem).

Pamiętam bezdomnego, który parę miesięcy temu zaczepił mnie, gdy biegłem w amoku w Krakowie z hotelu na poranną mszę, prosząc o klasyczne „parę groszy na bułkę” (msze u świętego Floriana są na szczęście co pół godziny). Gdy żeśmy pogadali, okazało się, że żołądek ma w takim stanie po latach bezdomności i picia, że nie może przyjmować żadnego stałego pokarmu, że jedyne, co utrzymuje się w jego organizmie, to płyny (niekoniecznie wysokoprocentowe). Ze wspólnego śniadania, które planowałem, wyszły więc nici, ale nie wiem – może udało mi się go namówić, żeby podszedł kiedyś do chłopaków i dziewczyn z Zupy na Plantach, bo oni na pewno będą wiedzieli, jak jego kłopotem dalej pokierować.

Ten bezdomny człowiek z początku opowieści najpierw uznał za stosowne wytłumaczyć się mi z tego, że jest pod wpływem. Nie wymagałem tego, ale dobrze, że powiedział to głośno, mam bowiem teraz źródłowy materiał do cytowania różnym mędrcom od wyzywania bezdomnych od „pijaków”: „Proszę, niech pan spróbuje przeżyć jeden mój dzień na trzeźwo. Gdy plują na pana dzieci, kopią pana dresiarze, każdy ochroniarz może wyjechać panu przez plecy pałką i nikt nie stanie w pana obronie, bo pan śmierdzi. Gdy rodzina nie chce mieć z panem nic wspólnego. Gdy jest pan czymś mniej od człowieka. Proszę”.

Po półgodzinie rozmowy na narastającym chłodzie coraz bardziej dojmująca stała się kwestia i mojego, i mojego rozmówcy noclegu. W głowie budowały mi się już piękne obrazy: oto on idzie spać w moim apartamencie, zanurza się w miękkich poduchach, a ja decyduję się na coś skromniejszego, może nie na karton, to byłoby zbyt teatralne, ale na skromny pokój w nieco mniej wystawnej lokalizacji. Gdy zacząłem się już wzruszać nad swoją własną dobrocią, gdy poczułem, że muszę zacząć tłumić łzy napływające mi machinalnie do oczu na myśl o własnej wielkoduszności i o tym, jak ewangelicznie rozwiążę tę sytuację, mój Anioł Stróż na szczęście palnął mnie w mój głupi łeb, apelując, bym zrobił to, o co często proszę ludzi zapraszanych przeze mnie do takiej czy innej pomocy: nie myśl pomagającym, myśl „pomaganym”. Nie ty, to on jest punktem odniesienia, osią, centrum, biegunem tej sytuacji.

Wytrzeźwiałem z toksycznych oparów przebranego za miłosierdzie egotyzmu. Bo przecież jak czułby się ów człowiek wchodząc tam, jakimi spojrzeniami hotelowej obsługi odprowadzany byłby – będąc w stanie, w jakim był – do odstąpionego mu pokoju? Kto dałby mi gwarancję, że jeszcze bardziej bym go tą pomocą nie upokorzył? Facet ma chorobę alkoholową. A przecież w każdym pokoju jest minibarek. Jak pójdzie na śniadanie, skoro choć będzie mógł się umyć, nie ma czystych ciuchów? Zrobiłem to, co powinienem był uczynić, zanim odpalać zacząłem w sobie wszystkie mocarstwowe dobroczynne plany: zacząłem pytać, słuchać. A czy jest jakieś bezpieczne, normalne, ciepłe miejsce, w którym pan śpi, gdy nie śpi pan tutaj? „Jest hotel robotniczy, w którym pozwalają nam, bezdomnym spać, jest czyste łóżko, łazienka, ciepło. Tyle że widzi pan, to kosztuje 50 złotych. A tak się składa, że ja dzisiaj akurat takich pieniędzy nie mam”. Gdy żegnaliśmy się pod wspomnianym hotelem, próbowałem namówić mojego nowego znajomego do kontaktu z ludźmi, o których wiem, że w tym mieście umieją i chcą towarzyszyć bezdomnym w trudnej drodze (bo to jest bardzo trudna i długa droga) w wychodzeniu z bezdomności. Nie wiem, czy to zrobił, nie jestem też jednak jego nianią, jest dorosłym człowiekiem. Pamiętam, że serdecznie się na koniec uściskaliśmy.

Nie wiem, dlaczego tak intensywnie przypomina się on właśnie dzisiaj. Może przeszedł już na tamtą stronę, prosi o dobre wspomnienie? A może to ja dostałem sygnał, tak mi potrzebny w tych wszystkich wojnach i wojenkach, które toczę, w całym tym niby dotyczącym samych najważniejszych rzeczy zabieganiu: nie podziękowałeś jeszcze człowiekowi, który przypomniał ci, że człowieka trzeba spotkać tam, gdzie jest, w stanie, w jakim jest, a nie w takim, w jakim chciałbym, by był. Że czasem latami trwa proces „budowania pojemności” w człowieku, który dziś jest w stanie przyjąć to, czego on potrzebuje, a nie to, co ty, nawet z dobrego serca, chcesz mu dać. Wreszcie: który pokazał ci, jak kocha cię Bóg. Który nie myśli, o co tak często się Go podejrzewa, o Sobie, a wyłącznie o tobie. Słucha, czego potrzebujesz, idzie z tobą, a nie tylko pokrzykuje, by za Nim coraz szybciej biec. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 49/2018