W środku jesteśmy baśnią

Wiesław Myśliwski /fot. D. Węgiel

22.05.2006

Czyta się kilka minut

TYGODNIK POWSZECHNY: - Przed dziesięciu laty w wywiadzie dla naszego pisma mówił Pan, że metafora widnokręgu była ideą organizującą, strefą wyobraźni, w której poruszał się Pan pracując nad powieścią zatytułowaną właśnie "Widnokrąg". Teraz ukazał się "Traktat o łuskaniu fasoli". Jaką strefę wyobraźni wyznacza wiejski zwyczaj łuskania fasoli?

WIESŁAW MYŚLIWSKI: - Strefę bez granic. A przede wszystkim strefę mowy jako polifonii. Toteż pomysł tej powieści chodził za mną co najmniej przez 30 lat. Znany mi z dzieciństwa zwyczaj łuskania fasoli nie był zwykłym zajęciem gospodarskim, lecz swego rodzaju rytuałem zbiorowej mowy. W darciu pierza brały udział tylko kobiety, ale fasolę łuskali wszyscy: kobiety i mężczyźni, starcy i dzieci, choćby takie jak ja. Przebywanie razem oznaczało zbiorową rozmowę o tym, co się stało wczoraj, dziś, przedwczoraj, opowiadano sobie o życiu, snach i wizjach, czasami się zmyślało niezwykłe historie, w zależności od tego, kto jakim był kreatorem słowa i pamięci, a na wsi zdarzali się znakomici zmyślacze.

Przez lata frapowała mnie ta struktura mowy zbiorowej, która pozornie wydawała się chaotyczna, ale miała swoją logikę. Zastanawiałem się, jak ją przenieść na pisaną narrację. Chodziłem bezradny, napisałem kilka stron, lecz wydały mi się nieudane. Do pomysłu wróciłem dopiero po latach, po "Widnokręgu". Język pisany, jak wiadomo, jest językiem wtórnym i sztucznym, prawdziwym jest mowa żywa.

Sentyment do saksofonu

- Co to znaczy, że w pierwszym rzędzie mowa, a nie na przykład los bohatera, daje Panu impuls do pisania?

- Jeśli mam przeczucie struktury językowej, która wydaje się nośna i pojemna, to język powoła wszystko: bohatera, który z kolei powoła swój los, powołując zaś własny los, stworzy inne postacie i świat, który ma jego los udokumentować. Znajdowanie fabuł czy motywów epickich nie jest żadnym problemem, każdy z nas jest tak nabrzmiały doświadczeniem ludzkim, że cała sztuka polega jedynie na tym, według jakiego klucza z tej nabrzmiałości wydobyć motywy i napięcia dramatyczne. Nigdy nie zaczynam pisania od ciekawego wątku, bo ten zaprowadziłby mnie w linearną opowieść, która mnie nie interesuje, która według mnie jest konwencją już wyeksploatowaną. Natomiast struktura językowa ma tę wielką siłę, że otwiera drzwi na wszystko, pisarzowi pozostaje tylko kwestia selekcji, przez otwarte drzwi wpycha się całe brzemię doświadczeń własnych i cudzych.

- "Widnokrąg" był powieścią w jakiejś mierze autobiograficzną. Co z Pańskiego życia przeniknęło do "Traktatu..."?

- To ja byłem tym dzieckiem, które w "Traktacie..." widzi płonące wsie z Winnicy. Tak się nazywało to wzgórze. Zdarzyło się to pod koniec wojny, o ile pamiętam: w lutym 1944 roku, na pół roku przez wkroczeniem Rosjan na przyczółek sandomierski. Stałem z matką na tym wzgórzu w gromadzie ludzi. Ktoś się modlił, ktoś płakał, matka kazała mi uklęknąć, a ja (z niewiedzy? głupoty? strachu?) się roześmiałem. To wspomnienie tkwiło we mnie przez ponad 60 lat...

- "Traktat..." jest powieścią osadzoną nie w jakiejś pozaczasowej rzeczywistości wiejskiego rytmu, ale w świecie, przez który dmie wicher historii...

- Po pierwsze los ludzki nie jest abstrakcją, jest determinowany społecznie, a więc dokonuje się w określonym czasie i przestrzeni. Okoliczności historyczne nie są tłem życia, ale tym, co bezpośrednio na nie wpływa. Po drugie, bardzo ważny jest dla mnie konkret, elementarny budulec powieści. Przywiązanie do szczegółu nie jest ot taką sobie skłonnością. Pisarskie doświadczenie nauczyło mnie, że jeśli poznam coś dokładnie, w szczegółach, to te szczegóły odkryją mi energię kreacyjną. Gdy jestem pewny jakiegoś fragmentu rzeczywistości, moja wolność w obrazowaniu o wiele bardziej się poszerza. Gdy nie znam szczegółów, czuję się obezwładniony. Szczegóły trzymają mnie w ryzach, dając poczucie pewności, że nie popełnię błędu, a jednocześnie pozwalają na znaczne poszerzenie wyobraźni.

Przykładem tego w "Traktacie..." jest saksofon, na którym gra mój bohater. Saksofon pojawia się nie przypadkiem, od młodości mam sentyment, wręcz liryczny stosunek do tego instrumentu, ale na nim nie gram, nie gram na żadnym instrumencie, choć jestem miłośnikiem muzyki. Jako gimnazjalista byłem kinomanem, w Polsce zaś do 1948 roku wyświetlano sporo amerykańskich filmów, w których nieraz szaleli saksofoniści. Pamiętają panowie "Serenadę w Dolinie Słońca" z orkiestrą Glenna Millera? Tak się zaczął mój romans z saksofonem. Skoro zdecydowałem, że bohater "Traktatu..." będzie saksofonistą, musiałem sporo się nauczyć o tym instrumencie, by zdobyć w miarę pewne wyobrażenie jego możliwości, specyfiki, wymagań. Wielką satysfakcję mi sprawiło, gdy wybitny saksofonista Adam Pierończyk po przeczytaniu "Traktatu..." spytał, czy gram na saksofonie.

Miejsce na ziemi

- Skoro o bohaterze mowa: wydaje się on odmienny od głównych postaci z Pańskich wcześniejszych powieści. Jest samotny, bo stracił rodzinę podczas wojny, wykorzeniony, uczy się i pracuje w stalinowskich hufcach i na PRL-owskich budowach, potem żyje i zarabia za granicą, by na starość wrócić w rodzinne strony, ale tam nie ma już wiejskich chat, tylko domki letniskowe ludzi z miasta. Pilnuje tych domków, odnawia też nagrobne tabliczki dawnych mieszkańców, na których czas zaciera imiona zmarłych. Kim więc jest? Strażnikiem pamięci?

- To pytanie wprawia mnie w kłopot, ponieważ nie umiem powiedzieć jednoznacznie, kim jest bohater "Traktatu...". Wychodząc ze struktury polifonii mowy ludzkiej, która towarzyszyła łuskaniu fasoli, świadomie stworzyłem postać niedookreśloną, kogoś, kto poszukuje siebie, próbując odpowiedzieć na pytanie, kim jest - bowiem ciągle wątpi wręcz w swoje istnienie. Czasami miewa wrażenie, że się przyśnił światu. "Dopóki łuskamy fasolę - powiada - nie musimy się potwierdzać. Samo istnienie bowiem nie jest dowodem". Chaos jego mowy znajduje swój odpowiednik w chaosie doświadczeń jego życia i osobowości, dręczonej przez zwątpienie. Sam mówi, że źle się w sobie czuje, a spotkany sprzedawca kapeluszy dostrzega, że bohater do samego siebie nie pasuje, jest nie na miarę siebie. To znaczy, jest za mały albo za duży jak na siebie, niedopasowany.

Ma wątpliwości zresztą nie tylko wobec siebie. Jest drobiną, którą pomiatają okoliczności od niego niezależne, próbuje zdobyć się wobec nich na opór, ale też nasiąkł epoką, w jakiej przyszło mu żyć. Weźmy choćby jego właściwie totalitarne zapędy, zamiłowanie do porządku, który na siłę próbuje zaprowadzić wśród mieszkańców domków kempingowych - jak wiadomo, porządek jest kategorią zwodniczą i może być niebezpieczny. Właściwie jedyną ostoją pozostaje dla niego saksofon, czyli sztuka.

Pytają panowie, czy jest typowym przedstawicielem swojej epoki. Jest, bo wątpi w siebie, podobnie jak cały wiek XX. Wciąż nie zdajemy sobie sprawy, czym było minione stulecie, jego konsekwencje nadal na nas ciążą i będą jeszcze ciążyć długo. Wspomnieli panowie o wykorzenieniu. Otóż to: człowiek współczesny stał się duchowo wydziedziczony. Najistotniejszym elementem poczucia ludzkiego istnienia było dawniej miejsce. Nie czas, lecz dziedziczone z pokolenia na pokolenie miejsce, w którym przez wieki żyły te same rody szlacheckie, mieszczańskie czy chłopskie. Miejsce jest najwyższym stanem metafizyki. Jeśli to dziedziczenie porównamy z naszą dzisiejszą - jak to się mówi - mobilnością i pragnieniem ucieczki z własnego domu, z nieumiejętnością zasiedzenia... Poczucie wydziedziczenia jest dojmującą cechą współczesnego człowieka i konsekwencją tego, że XX wiek zatrząsł w posadach miejscem ludzkim.

Spójrzmy z perspektywy socjologicznej choćby tylko na Polskę: ile tu się odbyło przeróżnych migracji, jak Polską zatrzęsły wojny! Wszystkie nadzieje, jakie w XIX wieku ludzkość pokładała w nadchodzącym stuleciu, okazały się zaprzeczeniem. Dla kultury chłopskiej i szlacheckiej, które pod wieloma względami były sobie bliskie, najważniejsze było poczucie trwałości. Ze swojego miejsca można było wyjechać, ale zawsze było dokąd wrócić. Natomiast bohater "Traktatu..." wraca do miejsca, którego już nie ma, bo nie ma już wsi, nie ma kultury chłopskiej. Nieraz mówiłem o jej kresie, ale przecież śmierć kultury chłopskiej ma uniwersalny wymiar - cała nasza kultura pogrążona jest w kryzysie. Kultury chłopskiej nigdy nie traktowałem jako zjawiska odrębnego, bo nie interesowała mnie etnografia; kulturę chłopską widziałem jako pole do rozmyślania o kulturze jako takiej.

Cena duszy

- Bohater wraca więc w miejsce, którego już nie ma, i łuska fasolę w towarzystwie milczącego nieznajomego, opowiadając, jak to przy fasoli, o całym swoim życiu. Czyżby przeczuwał, jak bohater "Kamienia na kamieniu", że nie zostało mu dane nic oprócz słów, trzeba więc mówić, nim zacznie się "wielkie milczenie"? Czy to przedśmiertna spowiedź?

- Proszę pamiętać, że po strasznych przejściach z dzieciństwa stał się niemową, później wyszedł z niemoty, ale mówił rzadko, jakby nigdy nie miał nic do powiedzenia, przez całe życie był słuchaczem, zwłaszcza że nikomu i niczemu nie ufał. Słowa w nim więc wezbrały i w końcu wygłasza tę jedyną mowę w swoim życiu.

"Traktat..." jest ponad czterystustronicowym monologiem. Dlaczego zawsze wybieram monolog? Bo mówiąc, można wyrazić najpełniej prawdę o sobie. Każdy z nas pozostaje dla drugiego istotą niedostępną, nawet jeśli z pozoru znamy się jak łyse konie. Nie mamy narzędzi poznawczych wobec innego człowieka, czego najlepszym dowodem jest to, jak często nas zawodzą ci, których znaliśmy przez dziesiątki lat. Prawdę o sobie mogę powiedzieć tylko ja sam, nawet jeśli mistyfikuję, kłamię, oszukuję, kreuję, bo przecież w opowieściach o sobie wszyscy poszukujemy pocieszenia. Każda opowieść o sobie przynosi ulgę, każda jest też samopoznaniem. Opowiadając pragniemy, aby świat usłyszał naszą prawdę. Powtarzam często, że gdybym nie pisał, nie wiedziałbym, kim jestem, bo pisząc poddaję się bez przerwy próbom i konfrontacjom z tożsamościami fikcyjnymi, nawet złymi. Nieraz powtarzam, że nie dlatego piszę, bo wiem, ale dlatego że nie wiem. Pisanie jest poznaniem, toteż książka rodzi się z pokory, bezradności i wątpliwości wobec świata.

- Kim jest tajemniczy adresat tego wielkiego monologu? Kim jest ktoś, kto nie pojawia się na zdjęciach i jako jedyny może znać los byłej żony bohatera? Aniołem Śmierci?

- Być może. Taka interpretacja jest uprawniona, ale nie jedyna. Bohater mówi z pewnością do kogoś, kogo uznał za godnego, by się przed nim wyspowiadać z całego życia. Milczącego słuchacza skonstruowałem z premedytacją, choć nie zamierzałem uprawiać gry z czytelnikiem czy wprowadzać elementu sensacyjności rodem z powieści kryminalnej. Tymczasem wszyscy mnie o to pytają. Kim on jest, ten tajemniczy nieznajomy? Może stworzył go sam narrator? Nie wiem. On nie jest zresztą postacią stałą, bohater ciągle zmienia jego status, raz to może być jakiś pan Robert, innym razem Szatan, którego narrator pyta o cenę duszy ludzkiej, może być nim nawet Bóg, bo w pewnym momencie bohater przypisuje mu przecież omnipotencję, a może Śmierć? Jedno jest pewne, bohater liczy się z nieznajomym, który przyszedł, by wyzwolić w nim opowieść. Naprawdę nie wiem, kim on jest, to musi rozstrzygnąć dla siebie każdy czytelnik. Tak bywa, że pisarz nie wie wszystkiego o własnej książce. Prawdopodobnie ta książka wie więcej o mnie, niż ja o niej.

- Mówi Pan, że opowieść przynosi pocieszenie, ale bohater "Traktatu..." jest wydziedziczony, zdziwaczały i samotny, nie chciał mieć dzieci, więc opuściła go żona, wraca do miejsca, które stało się cmentarzem. Czym więc może się pocieszyć, skoro - jak się zdaje - przegrał życie?

- Przegrał? Nie byłbym skłonny tak powiedzieć, choćby dlatego że on żyje, mimo tragedii, jakiej doznał w dzieciństwie; co więcej - twierdzi, że jednak warto żyć. Mówi też, że dzięki wszystkim, których spotkał na swojej drodze, przekonał się, że w swym bólu, nieszczęściu, ułomności nie jest wyjątkiem, a jeśli nawet nim jest, to znaczy, że świat zaludniają same wyjątki. Nie, nie powiedziałbym, że przegrał.

- A dzieci, których nie spłodził? Czy nie jest to wątek kluczowy dla zrozumienia tej postaci?

- Jest, dlatego że bohater uważa, iż nie jest predestynowany, by mieć dzieci, choć je bardzo lubi. Uogólniłbym to stwierdzenie, że tragedia człowieczeństwa, jaką symbolizuje, nie powinna mieć dalszego ciągu. On nie chce, by taki los jak jego był kontynuowany.

- Los historyczny czy indywidualny?

- I jeden, i drugi. Choć relatywnie wiek XX okazał się wyjątkowo straszny, to los bohatera odnieść można do uniwersalnej kondycji człowieka. Jego przypadek jest ambiwalentny, wrażliwość, jaką zawdzięcza historycznej traumie, nie jest banalna. To człowiek uwrażliwiony na naturę, na miłość, sztukę, więc można powiedzieć, że odniósł zwycięstwo nad losem, po swoich doświadczeniach mógł być przecież kimś zupełnie innym, człowiekiem pozbawionym wrażliwości na świat i krzywdę bliźniego.

Opowieść, która stała się domem

- Zwycięstwo zawdzięcza pamięci, która była jego przekleństwem i błogosławieństwem. "Zapamiętaj mnie" - prosi go umierająca partyzancka sanitariuszka. Zapamiętał nie tylko własne bolesne doświadczenia, ale i imiona wielu istnień, z którymi spotkał się w życiu. Jego zwycięstwem jest pamięć.

- Powiem więcej: dzięki pamięci osiągnął pełnię człowieczeństwa, a cóż więcej można osiągnąć? Jego życie nie było więc pozorem, jak podejrzewał. Pełnię osiągnął też grając na saksofonie, bo - jak powiada w książce organista - Bóg jest muzyką, a dopiero potem wszechmocą. Ktoś inny dopowiada, że gdyby Bóg stworzył świat zaczynając od muzyki, byłby on całkiem inny. Bohater odczuwa muzykę niemalże metafizycznie. Jeśli człowiek płaci straszną cenę, żeby dojść do takiej wrażliwości, to czy przegrał życie? Uratował duszę, a to wielkie zwycięstwo.

Człowiek współczesny ma z duszą kłopoty, dusza - jak mówi mój bohater - stała się towarem, bo dziś każdy pozwala się przerobić na klienta. Wyobraźnia, pamięć i poczucie miejsca w świecie są więc naszą bronią przeciw zamachowi na nas ze strony współczesnej cywilizacji. Istota wykorzeniona jest bezbronna wobec pokus podsuwanych nam przez tę cywilizację. A czym jest pamięć? Nie jest tablicą, na której życie zapisuje czyjąś historię, pamięć jest w ciągłym ruchu, jest organem kreacji. Jest odniesieniem, a to rzecz niezwykle istotna, by człowiek miał odniesienie, nawet do czegoś, co sam wykreował.

- O wyobraźni pisze Pan, że "jest ziemią naszego istnienia, jedynym miejscem, z którym czujemy się związani, którego możemy być pewni, że właśnie tu żyjemy". Czym w istocie jest owa "ziemia istnienia"?

- Czymś, co przywiązuje nas do świata, uczy nas nawyku istnienia, dzięki któremu możemy obłaskawić świat. Słowo, pamięć i wyobraźnia, które są najcenniejszymi elementami kultury, tworzą triadę, której zawdzięczamy nasze człowieczeństwo.

- W "Traktacie..." czytamy, że "to, co opowiedziane, jest jedyną możliwą wiecznością. Żyjemy w tym, co opowiedziane. Świat jest tym, co opowiedziane. Dlatego coraz ciężej żyć. I może tylko sny stanowią o nas. Może jeszcze tylko sny są nasze". Dlaczego coraz ciężej żyć?

- Bo natłok opowieści jest coraz większy, a jednocześnie ciągle czujemy wielką potrzebę opowiadania, być może mając niejasne poczucie, że tylko opowieść nas ocala. Istniejemy dzięki temu, że możemy się opowiedzieć. Kiedyś opowiadano siebie łuskając fasolę, drąc pierze, uczestnicząc w posiadach w wiejskiej izbie, która była najważniejszą instytucją chłopskiej kultury. Dziś gotowi jesteśmy potwierdzać swoje istnienie w kolorowych pismach czy przed kamerami telewizyjnymi. Współczesna cywilizacja doskonale czuje naszą potrzebę opowiadania. Telefon komórkowy wyzwolił w nas wielką chęć mowy. Nieraz widzę matkę z dzieckiem przy piersi i z komórką przy uchu; mówi do telefonu o byle jakich sprawach - po to tylko, by w ogóle mówić. I tak znów wracamy do sprawy wydziedziczenia człowieka i jego braku poczucia miejsca. Co nam zostało? Tylko opowieść, która stała się naszym miejscem.

Być może nawet sny - przy tym pytaniu bohater postawił znak zapytania - nie są nasze. Sen w kulturze chłopskiej zajmował poczesne miejsce, zdarzało się, że chłopi bywali większymi onirykami niż paryscy surrealiści. Czegóż zresztą nie było w tej kulturze? Znajdziemy w niej wszystko, co później miały wymyślić XX-wieczne awangardy. To była kultura biedy, którą rekompensowano sobie bogactwem wyobraźni, rzeczywistością mityczną, snami.

Z dzieciństwa zapamiętałem wiele opowieści o snach. Sny były integralne z życiem, z codziennością, wierzono w nie tak samo jak w zdarzenia, w których uczestniczyło się na jawie. Słuchając opowieści o snach, nikt - chyba że niedowiarek - nie miałby odwagi się z nich zaśmiać. Sny wyzwalały lęki i nadzieje. Dziś miejsce snu, być może, zajęły media, bo człowiek wciąż odczuwa potrzebę baśni, tylko łatwo dajemy się nabrać na nieprawdziwe baśnie, takie jak na przykład reklamy, które żerują na - autentycznym, wzniosłym i tragicznym zarazem - pragnieniu baśniowej autokreacji, w której nieodmiennie jesteśmy dobrzy, wspaniali i szczęśliwi. Jak żyć bez prawdziwej baśni? A może to my sami nią jesteśmy? Może w środku wciąż jesteśmy kipiącą baśnią, bo jak inaczej wytłumaczyć nasze pragnienie nieustającego mówienia i kreacji?

***

- Bohater powieści powiada, że w jednym zdaniu czasem może się zmieścić całe życie człowieka. Jak brzmiałoby zdanie, w którym Pan wypowiedziałby własne życie?

- Nie powiem panom, bo jeszcze tego nie wiem, choć wiem, że każdemu z nas należy się jego własne zdanie. Nie zawsze przecież jest ono nam dane. Słowo nas nawiedza, słowo jest łaską. Zwykliśmy myśleć, że nad nim panujemy, tymczasem to ono nami rządzi, my jesteśmy jego funkcją. Dzięki słowu stajemy się ludźmi. Słowu zawdzięczamy możliwość myślenia, odczuwania, wyobrażania. Przywykliśmy traktować je instrumentalnie, jako narzędzie komunikacji międzyludzkiej, a przecież to tylko jedna z jego ról.

Dzisiaj waga języka w naszym życiu ulega degradacji. Kiedyś zagrożeniem języka była nowomowa, teraz ustrój się zmienił, lecz język pozostaje nadal zagrożony, standaryzuje się, ubożeje. Chcąc nie chcąc nasiąkamy złą polszczyzną polityków, tkwimy w pajęczynie pism, okólników, mowy urzędowej. A niewola człowieka zaczyna się od niewoli języka. Wierzę jednak, że stawiając pytanie, kim jestem, mamy szansę ocalić swój język i swoje człowieczeństwo. Nie wolno się pogodzić z bylejakością słowa, bo byle jakie słowa - jak powiada bohater "Traktatu..." - to byle jaki człowiek, byle jaki świat, byle jaki nawet Bóg.

WIESŁAW MYŚLIWSKI jest prozaikiem, dramaturgiem, scenarzystą filmowym, przez wiele lat był redaktorem pisma "Regiony". Urodził się w 1932 r. w Dwikozach pod Sandomierzem. Opublikował m.in. powieści "Nagi sad" (1967), "Pałac" (1970), "Kamień na kamieniu" (1984) oraz "Widnokrąg" (1996), który przyniósł mu Nagrodę Nike. Do księgarń trafiła właśnie jego najnowsza książka - "Traktat o łuskaniu fasoli".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2006