W środku bólu

Jeśli Dycki za czymś się opowiada, to za zdolnością czy gotowością do odczuwania bólu. Nie słowa i frazy tu bowiem wirują, lecz traumy.

07.07.2014

Czyta się kilka minut

Największy z paradoksów, a bez paradoksów nie byłoby Tkaczyszyna-Dyckiego, polega na tym, że nie powinno go być. Nie powinien się zdarzyć, nie miał prawa się powtórzyć, a zdarzył się, jest i powtarza się na potęgę. Nie tak wyobrażaliśmy sobie poezję, kiedy pojawiły się jego pierwsze książki („Nenia”, „Peregrynarz”, „Młodzieniec o wzorowych obyczajach”), wymyślne, sztuczne, operowe, przesiąknięte wzniosłością i przecięte groteską, tym bardziej zaś nie mieściło się w głowie ówczesnym czytelnikom, że silny, nieprzechodni idiom jego wierszy zdoła się obronić przed nudą. Tymczasem dzisiaj okazuje się, że najpierw czekano na nadejście chwili, kiedy Dycki się zmieni, porzuci swój język i zagada innym, by od paru lat, powiedzmy: od „Dziejów rodzin polskich”, czekać, że Dyciu raz jeszcze, znowu, jak najdłużej będzie Dyciem.

Ale tak się nie da. W momencie debiutu poeta jest bowiem poetą nieomal wyłącznie dla siebie, po latach (książkach, recenzjach, sukcesach, zawodach) jest już poetą dla innych, przeczytanym i przyszpilonym, mniej czy bardziej sobie obcym. W tej sytuacji pytanie o miejsce, w którym można być, czy choćby czuć się sobą, zdaje się koniecznością. W nowej książce przewija się nieustannie: „obudziłem się w nocy i odkryłem / prawdę której nie chciałem / przyjąć: to nie są moje wiersze / choć zdążyłem się zakraść // do szkolnych podręczników i zestarzeć / to nie jest moje miejsce”. Tymi słowy autor przechodzi na nowy poziom gry, którą prowadzi z czytelnikiem od dawna. Jej stawką jest odnalezienie miejsca, w którym znajduje się wiersz. Różne tropy prowadzą do biblioteki (tradycji tyleż wszechobecnej, co niezobowiązującej), do tekstu, w którym znaczenia szamoczą się jak ryby w sieci, do języka, który robi, co chce i w zupełności wystarcza za świat, do świata, który rozbrzmiewa bujną onomastyką oraz imionami prawdziwych, naprawdę kiedyś żyjących i doświadczonych przez życie ludzi, do ciemnego wnętrza pokoju, w którym umiera matka, i do źródła własnych udręk... Najbardziej radykalna i zarazem bezradna sugestia wskazuje na wszystko: Miłosz jak świat, Dycki jak wszystko.

Przeczytany i nierozpoznany Dycki, oczywiście jedyny, jakiego znamy i nie znamy, czyli bohater jego wierszy, mówi czytelnikom w pierwszych utworach z „Kochanki Norwida”, że wolałby, byśmy mogli go zlokalizować. Chciałby, żeby istniało miejsce, w którym moglibyśmy go odnaleźć, nawet za cenę wiersza: „powiedziano wszak i dowiedziono / że poezja musi się opierać / przede wszystkim zaś musi się wymykać / zrozumieniu i pochwyceniu / niczym moja matka”. Przejście między przygnębiającym – w odniesieniu do poezji – „musi” a wspomnieniem matki sprawia wrażenie tyleż pomysłowej analogii (poezja, czyli deportacja, dobry temat na pracę doktorską), co wyprowadzonego z nagła, z niczego, lecz porażającego dotknięcia. Muśnięcie pięciu palców, blisko serca, paraliżujące pychę, z której wynika owo „musi”, unicestwiające wszelką pewność, że wiersz jest językiem prawdziwszym, pod jakimkolwiek względem lepszym, kiedy chodzi o wygnanie, bezdomność czy pogardę.

Ale Dyciu nie byłby Dyciem, gdyby stanął po którejś ze stron, mówiąc na przykład: poezja „nie musi” opierać się, wymykać, troszczyć się o swą niezrozumiałość, bo przecież równie dobrze może orzekać o faktach, opisywać emocje, wyznawać wiarę lub jej brak, wspominać osoby, recytować imiona zmarłych, nawiązywać więzi, dzielić sentymenty. Daleko mu do tego, raczej nie udziela wsparcia Andrzejowi Franaszkowi w jego sławnym sporze z płochością lingwistów. Jeśli za czymś się opowiada, to w moim przekonaniu tym czymś, co poeta i czytelnik „powinien”, jest zdolność czy gotowość odczuwania bólu, jaki towarzyszy przejściom między wersami, przerzutniom z tekstu do egzystencji i na odwrót. Nie słowa i frazy tu bowiem wirują, lecz traumy. Gra jest poważna, chodzi w niej o autentyk, czyli doznanie identyczności z sobą, możność stanięcia i pozostania po jednej stronie, w jednym miejscu, na gruncie dobrze opisanym. I z tego właśnie powodu gra nie może się skończyć.

Jak zawsze nowe wiersze Dyckiego grają refrenami, wariantami, odbiciami, kontradykcjami. Tym razem dominuje zdanie „moje miejsce jest”: „to nie jest moje miejsce / moje miejsce jest w Wólce Krowickiej”, „to nie jest moje miejsce / moje miejsce jest w polszczyźnie” etc. „Piosenka o deportacjach”, cykl wierszy otwierający książkę, znakomicie wprowadza „w mgłę”, która rozciąga się nad obrazami przeszłości. Są niewiarygodne („nikt nie wierzy w moją przeszłość”), ale – jak gęsta mgła – wciskają się wszędzie. Są bytem schizofrenicznym, jawą poplątaną z omamem, chorą percepcją, psychozą, wcieleniem w nie swoją rolę („Kochanka Norwida”) i nie swoje ciało („Złudzenie”).

Wydaje mi się, że silniej niż kiedykolwiek dotąd są cierpieniem.


Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki „Kochanka Norwida” Biuro Literackie, Wrocław 2014

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2014