Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Od dnia wyborów było jasne, że PiS niełatwo pogodzi się z porażką. Przegrana w kampanii wyzwoliła żądzę walki, by nie powiedzieć rewanżu. Na pierwszy ogień poszedł Bronisław Komorowski, którego kandydatura na marszałka Sejmu podziałała jak płachta na byka. Nie bez kozery przecież chciano Komorowskiego wezwać na przesłuchanie w sprawie wciąż tajnego raportu WSI, który podobno ma prezydent, a którego nikt podobno nie widział. Atmosfera więc gęstniała, co dało znany spektakl przerw, narad i, jak niektórzy mówią, targów. Bo Platforma też postanowiła przetestować świeżo nabytą większość, a równocześnie zemścić się na PiS-ie za odrzucenie dwa lata temu kandydatury Stefana Niesiołowskiego na wicemarszałka Senatu - teraz na cenzurowanym miał być Zbigniew Romaszewski, zgłoszony przez PiS kandydat na wiceszefa tej izby.
Być może inauguracja nowego Sejmu byłaby mniej nerwowa, gdyby nie wewnętrzne kłopoty PiS. Nie tylko smutek na twarzy Jolanty Szczypińskiej potwierdzał to, czemu oficjalnie starano się zaprzeczyć: na trzy godziny przed rozpoczęciem obrad Ludwik Dorn, Kazimierz Ujazdowski i Paweł Zalewski zrezygnowali z funkcji wiceprzewodniczących PiS. W kuluarach Zbigniew Ziobro nie ukrywał, że odpowiedzialnymi za wyborczą porażkę są słynni spin-doktorzy Michał Kamiński i Adam Bielan. Oficjalnie zapewniano, że rozpadu nie ma. Nieoficjalnie przywództwo Jarosława Kaczyńskiego może nie wisi na włosku, ale jest kwestionowane - rzecz do tej pory nie do pomyślenia. Trudno więc się dziwić zdenerwowaniu liderów, których dotąd słuchano bez szemrania.
Sejm VI kadencji rozpoczął prace od przerw i pogłosek o wyciąganiu haków. Można mieć tylko nadzieję, powołując się na złotą maksymę byłego premiera, że nie jest ważne, jak się zaczyna, ale jak się kończy. Początek nie skłania do optymizmu. Zamiast merytorycznej pracy będzie polityczny ping-pong.