W poszukiwaniu olśnień

Prof. Jerzy Jarzębski, członek jury Nagrody Kościelskich: Nie ma żadnych wyraźnych „granic reportażu”. Prawda literatury jest inna niż prawda dzieła naukowego.

08.10.2012

Czyta się kilka minut

AGNIESZKA SABOR: Będziemy rozmawiać o jednej z czterech najważniejszych nagród literackich w Polsce. Skąd wzięła się szczególna pozycja Nagrody Kościelskich?

PROF. JERZY JARZĘBSKI: Zawsze była to nagroda niezależna od polityki i koterii literackich. W jury jest kilku krytyków i literaturoznawców, ale dominują nieprofesjonalni „kulturalni czytelnicy”. Pod tym względem jesteśmy konsekwentni.

Czy to oznacza, że wbrew sondażom mamy jeszcze w Polsce kulturalnych czytelników?

Polski czytelnik jest różnorodny, co widać w naszym jury, w którym reprezentowane są gusty bardzo rozbieżne. Nie ma mowy o jednomyślności. Kontrowersje dotyczą nie tylko konkretnych tytułów, ale i samej zasady nagradzania. Czy powinniśmy nagradzać literaturę „czystą”, czy też odnoszącą się bezpośrednio do rzeczywistości? Czy powinniśmy poszukiwać awangardy, czy bronić reguł konserwatywnych? Czasem nasze jury pomawiane jest o zbytni konserwatyzm, ale jeśli przyjrzeć się liście laureatów, okazuje się to nieprawdą. Choć niektóre pozycje rzeczywiście nam umknęły. Bardzo żałuję np., że nie nagrodziliśmy „Wojny polsko-ruskiej” Doroty Masłowskiej. To był nieprawdopodobny wybuch talentu. Naszym zadaniem jest poszukiwanie olśnień literackich – jesteśmy wszak nagrodą dla młodych, czy też względnie młodych pisarzy (do czterdziestego roku życia). Powinni to być literaci jeszcze nieodkryci czy też nieodkryci przez wszystkich. Powinno się nagradzać tych, którym ta nagroda pomoże w karierze.

I rzeczywiście pomaga?

Tak, co zawdzięczamy w dużej mierze pomysłom Iwony Haberny, która przez długie lata zajmowała się sprawami organizacyjnymi Nagrody. Kiedyś trzy, trzy i pół tysiąca franków szwajcarskich, które otrzymywali laureaci, stanowiło sporą sumę. Można było za to kupić samochód i przywieźć go do Polski (zrobił to np. Janusz Anderman). Potem jej wartość finansowa zmalała, choć nagroda nominalnie wzrosła (co było możliwe, bo ograniczyliśmy – do jednego na rok – liczbę nagradzanych). Zmieniliśmy więc politykę i dziś liczy się nie tyle wysokość nagrody, ile związana z nią promocja książek i nazwiska laureata. Jedni skorzystali z tego, inni nie. Zresztą wśród laureatów byli i tacy, którzy programowo nie chcieli wkraczać na ścieżkę pisarską. Tak było z Jackiem Baczakiem, który napisał wspaniałą książkę o umieraniu, o pacjentach szpitala, gdzie pracował jako pielęgniarz.

Nagroda, przyznawana zazwyczaj w Lozannie albo Warszawie, powróciła do Miłosławia, rodzinnej miejscowości rodziny Kościelskich.

To była kontrowersyjna decyzja, bo wydawać by się mogło, że ze względów promocyjnych lepiej byłoby, gdyby wręczano ją w dużym centrum kulturalnym. To jednak pozór. Warszawa jest duża, pojedyncza impreza ginie wśród mnóstwa propozycji. Tymczasem Miłosław ma niezwykłą atmosferę, tamtejsze władze samorządowe są nam życzliwe, a w wydarzeniach związanych z nagrodą uczestniczy wielu mieszkańców.

A tegoroczny laureat?

Jadąc do Lozanny, naprawdę nie wiemy, jak ułożą się nasze głosy i kogo ostatecznie wybierzemy. W tym roku o zwycięstwo walczyły cztery nazwiska. Konkurentów zwycięzcy – Andrzeja Dybczaka – nie mogę wymienić, taką przyjęliśmy zasadę. Kiedyś zdarzyła nam się nieprzyjemna historia: jeden z wydawców napisał na okładce, że książka była „nominowana do Nagrody Kościelskich”. Tymczasem do naszej nagrody nie ma nominacji. Wszystko załatwiamy podczas jednego posiedzenia, więc liczba „nominowanych” byłaby równa liczbie zgłoszonych. A nie wszystkich zgłoszonych w ogóle rozpatrujemy, bo często nie zyskują minimalnego poparcia – dwóch członków jury.

W tym roku Nagrodę Kościelskich otrzymał reportażysta. Czy to przypadek, czy też szersze zjawisko?

Zgłoszono więcej reportaży. Sporo książek należących do tego gatunku nominowano także do Nagrody Nike. Niewątpliwie mamy wysyp reporterów, w jakimś sensie spadkobierców Ryszarda Kapuścińskiego. Są oczywiście bardzo różnorodni, ale da się zauważyć pewne wspólne cechy ich stylu. Przede wszystkim empatyczny stosunek do opisywanych bohaterów, wartych tego, by poważniej przyjrzeć się ich psychice. Powstają całe galerie postaci: skomplikowanych, różniących się osobowościami. Dobrym przykładem są tu reportaże Tochmana czy książka Springera poświęcona Miedziance. A także nagrodzona przez nas „Gugara”, książka Andrzeja Dybczaka.

Opisywana przez niego społeczność Ewenków nie jest jednolita, w dodatku ulega rozpadowi.

Ta opowieść zaczyna się sielankowo. Wydaje się, że poznajemy ludzi pierwotnych, żyjących blisko przyrody, ale zaopatrzonych już w samochody czy telewizory. Żadnych konfliktów. Ale stopniowo autor wprowadza najważniejszy element swojej opowieści: wódkę, która niszczy tę społeczność. Dybczak nie przedstawia psychologicznej czy socjologicznej analizy tego zjawiska. Pokazuje wódkę w działaniu. Wchodzimy w sferę bezsensownego okrucieństwa, które pojawia się między najbliższymi sobie ludźmi. Okrucieństwa, które traktowane jest jako coś normalnego. Stajemy się np. świadkami przejmującej sceny: reporter pojawia się w jakimś domu, w którym potwornie pobita (przez męża?) starsza kobieta proponuje mu herbatę. Ofiara ataku nie leży w kącie, nie szuka pomocy, ale dalej krząta się przy kuchni. Jakby wszystko było w porządku. Ta książka prostymi środkami pokazuje degrengoladę, którą sprowadziła cywilizacja. Bo przecież tę wódkę im przywieziono z zewnątrz, z Europy.

Czy po Kapuścińskim wykształciła się nowa szkoła polskiego reportażu?

W związku ze zmianą formatu tygodników (a także kosztom, jakie wiążą się z przygotowaniem tekstów) reportaże znikły z czasopism, poza jedynie „Gazetą Wyborczą”. Stały się gatunkiem książkowym – chętnie czytanym i cieszącym się dużym szacunkiem. To nie wzięło się znikąd, tradycja tego gatunku jest u nas silna, wybierali go najlepsi pisarze i połączyli silnymi więzami z literackością: Prus, Reymont (autor pierwszego reportażu – o pielgrzymce na Jasną Górę), Pruszyński (który ubarwił reportaż elementami fantastyki; w „Trębaczu z Samarkandy” nie wiadomo, co jest prawdą, a co fikcją), Wańkowicz, Janta, Kuncewiczowa, Kapuściński...

Po książce Domosławskiego poświęconej Kapuścińskiemu pojawiło się pytanie o granice reportażu.

Nie ma żadnych wyraźnych „granic reportażu”. Kapuściński przyznawał, że stosuje literackie efekty, że np. dokonuje kontaminacji, łącząc dwie postaci w jedną. Uważał, że to prawo reportera-autora. Podobnie jak Hanna Krall, nie używał magnetofonu. Jego zdaniem, reportażysta nie jest jedynie sklejaczem fragmentów zdań, dążącym do ich autentyzmu. Kapuściński komponuje różne typy wypowiedzi, by każda z nich reprezentowała pewien typ świadomości. Najpewniej żadne ze zdań, które znajdziemy w „Cesarzu”, nigdy nie zostało wypowiedziane w formie, którą znamy z książki. Zresztą rozmowy, które posłużyły pisarzowi za materiał, prowadzono w różnych językach – trzeba je było przefiltrować, przetłumaczyć, sprowadzając do polszczyzny. Potem Kapuściński przepuścił jeszcze to wszystko przez tradycję XVII-wiecznego pamiętnika. On – podobnie jak Gombrowicz piszący „Trans-Atlantyk” – doskonale znał Paska. Domosławski powołuje się na jakąś anonimową panią, która miała dezawuować relację Kapuścińskiego z Etiopii jako nieprawdziwą. Tymczasem Anna Nasiłowska, która jako wiceprezes zarządu polskiego PEN Clubu była niedawno na międzynarodowym zjeździe tej organizacji, opowiadała, że prezes etiopskiego PEN-u zapewniał ją o wiarygodności „Cesarza” i składał hołd Kapuścińskiemu jako temu, kto dał świadectwo tamtych czasów. Prawda literatury jest inna niż prawda dzieła naukowego.

Czy wśród współczesnych polskich autorów jest ktoś, kto może wyrosnąć na nowego „cesarza reportażu”?

Młodzi mają trudniej, bo łatwiej. Kapuściński szlifował celność i lapidarność stylu, by oszczędzić trochę dolarów, które trzeba było wydać na telegram do Polski. Młodzi nie mają takich kłopotów, ale trudniej im o oryginalność, bo korzystają z pewnego wykształconego już stylu reportażowej opowieści, który jest, jak mi się zdaje, dziełem zbiorowym polskich reporterów. Niełatwo tu o stylistyczne kreacje indywidualne, ale się pojawiają. W książce, którą nagrodziliśmy, autor przyłożył się np. do zreprodukowania głosu Ewenków, mówiących do niego po rosyjsku z wtrętami języka miejscowego. Dybczak potrafi usłyszeć – i przełożyć – szczególne cechy tego języka, a także komizm (rosyjskich) wulgaryzmów pojawiających się w najbardziej absurdalnych momentach. Umie też pokazać niuanse międzyludzkich relacji – i specyficzną rolę siebie jako obcego. Bo reportaż to przecież opis spotkania ludzi: w języku, w czynnościach codziennych, w obyczajach i wierzeniach. Ten wątek prowadzony jest przez Dybczaka konsekwentnie, ale też z dużą subtelnością, nienatrętnie i bez pchania własnego „ja” na pierwszy plan – bo jest tam wszak jeszcze wątek relacji Ewenków z Rosjanami. No i przyroda jako odrębny temat. Dobry reportaż to taki, który wszystkie te elementy potrafi odpowiednio wyważyć i spleść w narrację. I to się Dybczakowi udało.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2012

Artykuł pochodzi z dodatku „Nagroda Kościelskich 2012