Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Lektura rozmowy Błażeja Strzelczyka z redaktorem naczelnym miesięcznika „W drodze” Romanem Bieleckim OP, we fragmencie dotyczącym miasta Santiago de Compostela, wprawiła mnie na moment w dezorientację („I nic. Dochodzi się do miasta pielgrzymów, takiego samego jak każde inne. Santiago de Compostela nie ma w sobie nic ciekawego. Raptem kilka wieków tradycji więcej niż Częstochowa. Na siłę, jeśli ci tak zależy, jest kilka interesujących kościołów”).
Po chwili otrząsnęłam się i uznałam, że chodziło o mrugnięcie okiem do czytelnika, zamierzoną prowokację, coś jak wydźwięk tytułu jednej z tematycznych książek: „Nie idź tam, człowieku!”. Nie wierzę bowiem – nie tylko na podstawie własnych kilkukrotnych pielgrzymich oraz zawodowych doświadczeń – żeby ktokolwiek, kto widział Santiago, mógł je na serio tak spostponować. Nawet dla czytelności ewentualnej tezy o prymacie doświadczeń drogi nad samym jej celem. Szczególnie pielgrzym, więc człowiek uważny na otoczenie. Santiago de Compostela ze swoją materialną i niematerialną urodą, i takąż podwójną dynamiką, zawiera w sobie całe światy gotowe na interakcje z przybyszem. Przynależy do drogi. I – jak wiadomo – jest początkiem drogi na świata koniec. Zamyka i otwiera, jak alfa i omega chrystogramu na elewacji katedry od strony Praterías.
Uznawszy zacytowaną na wstępie wypowiedź za figurę retoryczną, z wypuszczonym już z płuc powietrzem ulegam jednak pokusie i ślę telegraficznie krótki głos w obronie znaczenia kontekstów w doświadczeniu samej drogi i miejsca będącego jej celem. Camino ściera (nieco) bowiem nasze kanty, ale poleruje je o konkretne fragmenty szlaku. Odbywa się to w otoczeniu, które warto starać się rozumieć, podchodząc do niego z pewną dozą pokory –
bo idzie się przez ziemię, na której jest się gościem.
A samo Santiago zapada przecież w serce od pierwszych nieśmiałych wejrzeń. Żeby to poczuć, nie potrzeba studiować opisu „wyjątkowej powszechnej wartości”, stworzonego przez UNESCO na potrzeby wpisu miasta na listę Światowego Dziedzictwa w 1985 r. Zielone, majestatyczne, a zarazem pozbawione pretensji, prześwietlone słońcem, częściej zanurzone w nostalgicznych mgłach. „Pada deszcz w Santiago / moje kochanie najsłodsze” – pisał Federico García Lorca („Madrigal á cibdá de Santiago”), w zachwycie wybierając do złożenia swoich galicyjskich strof nie kastylijski, ale język tej ziemi. Ze słonecznym tarasem Quintany, zmieniającym się po zmroku w niepokojącą przestrzeń byłego cmentarza, gdzie straszy cień pielgrzyma, a wspomniany Lorca tańczył z księżycem. Z podominikańskim kompleksem klasztornym na Bonaval, mieszczącym wspaniale zachowany gotycki kościoł, jedną z pereł XIV-wiecznej architektury mendykanckiej.
Z cieniem pewnego polskiego rycerza, który śpiewając rzewne coplas o Matce Bożej z Muxii może pociągnąć cię za sobą na koniec świata, gdzie odnajdziesz swój dom. Ale to osobna historia, jedna z bardzo wielu. „Ultreia – suseia – Santiago!”.