W krainie ludożerców

Wychowanie do prawdziwej religijności wcale nie jest proste. Znacznie łatwiej obłożyć karami kościelnymi, zmuszać do tego, aby chodzić w niedzielę do kościoła, w piątki pościć i przyjmować księdza po kolędzie. I jest cała armia ludzi, którzy nie potrafią bez szczegółowych instrukcji funkcjonować. A co najgorsze - jest armia funkcjonariuszy w Kościele, którzy wychowują dla siebie, a nie dla Boga. Jakby Bóg nie stworzył człowieka na obraz i podobieństwo Swoje, tylko na obraz i pożytek instytucji.
 /
/

ARTUR SPORNIAK: - Lektura wydanych przez WAM dokumentów soborów pierwszych XV wieków przypomina chwilami czytanie starych rodzinnych listów, z których dowiadujemy się, że najbliżsi nam ludzie, pozornie pobożni, byli w rzeczywistości chciwcami, donosicielami i dzieciobójcami. Gdyby do Ojca przyszedł ktoś z takim brzemieniem, jak Ojciec próbowałby go wspierać?

O. HENRYK PIETRAS: - Nie ma się czemu dziwić. Jeśli rodzice żyli w krainie ludożerców, byli ludożercami; w krainie dzieciobójców byli dzieciobójcami; w krainie łamaczy nóg lewych łamali nogi lewe.

- Tyle że te krainy nazywały się "christianitas" i głoszono w nich Ewangelię.

- Ale taka była ówczesna Europa. Nic na to nie poradzimy.

- Więc co możemy poradzić zszokowanemu potomkowi "ludożerców"?

- By nie oceniał, tylko starał się zrozumieć swych przodków.

- Tylko tyle?

- Nie można do historii podchodzić anachronicznie - według współczesnych kryteriów i dzisiejszej świadomości oceniać czynów i poglądów sprzed wieków. To znaczy można, ale to do niczego nie prowadzi.

- Psychologicznie możliwe są trzy postawy: poddanie się rozpaczy ("to moje korzenie, więc sam nie mogę być inny"); wyrzeczenie się przodków; oraz próba pogodzenia się z bolesnymi faktami ("zło to ostatecznie tajemnica"). Ta trzecia postawa jest chyba najtrudniejsza...

- ...i nieuprawniona. Przebaczyć można tylko osobiste krzywdy. Przebaczenie zawsze jest oceną - zakłada osąd. A nam nie wolno osądzać.

  • Nagrodzony donos
  •  

- To nie jest takie proste. Mówimy o Kościele, instytucji o historycznej ciągłości i pewnej samoświadomości - wierzymy np., że Kościół nieomylnie prowadzi do zbawienia. Gdy jednak dowiaduję się o łamaniu ludziom sumień i upokarzaniu - np. na soborze w Konstancji (1414-1418), to zaczynam powątpiewać w bezbłędność drogi zbawienia, której gwarantem ma być Kościół. Hieronim z Pragi najpierw został zmuszony do potępienia Husa - kolegi z uniwersytetu, a gdy po kilku tygodniach - zapewne wiedziony wyrzutami sumienia - odwołał swoje wystąpienie, spłonął na stosie. Samego zaś Husa przed spaleniem zmuszono, by kłamliwego (w dużej mierze) oskarżenia i wyroku skazującego wysłuchał "na klęcząco".

- Sformułowanie nieomylności Kościoła ma bardzo wąski zakres. Kościół jest nieomylny tylko w tym, czego naucza na temat Boga i drogi zbawienia. Inaczej mówiąc: zachowuje ortodoksję, natomiast ortopraksja - prawidłowość działania - nigdy nie była i nie jest punktem odniesienia, przedmiotem nieomylności, czci czy wiary. To widać właśnie w soborowych dokumentach: różne wskazania praktyczne są z czasem odwoływane i zmieniane. Nie odwołuje się jedynie twierdzeń dotyczących wiary.

Na podstawie niegodziwego postępowania ludzi sprawujących władzę w Kościele nie można wnioskować na temat Objawienia. Jeżeli się tak zrobi, po prostu straci się wiarę. W dziejach Kościoła znajdziemy mnóstwo kryminalnych historii, ale jakoś się tak dziwnie składa, że ortodoksja jest zachowana...

- ...w najważniejszych punktach. W szczegółach natomiast nauka Kościoła była niekiedy zaskakująca. Np. na wspomnianym soborze w Konstancji zostało potępione zdanie Wiclifa dotyczące małżeństwa: "Ludzie starzy, chociaż nie mają nadziei na potomstwo, mogą współżyć ze sobą z pragnienia dóbr doczesnych, z nadziei wzajemnego wsparcia lub z powodu usprawiedliwionej namiętności, gdyż współżyją po małżeńsku". Czyli co - nie mogą współżyć?

- Też tego nie rozumiem. Przecież od samego początku istniała w Kościele praktyka zawierania małżeństw także przez ludzi starszych. Może aby zrozumieć sens tego potępienia, trzeba dokładniej przyjrzeć się poglądom Wiclifa?

- Zdarzały się mniej śmieszne kanony: np. na soborze laterańskim IV (1215) nakazano donoszenie na zamieszkujących w sąsiedztwie heretyków pod sankcją konfiskaty majątku lub oskarżenia o sprzyjanie herezji, za co groziła kara śmierci. Czy donosząc na sąsiadów można się zbawić?

- To rzeczywiście były przepisy okrutne. Ich twórcy najwyraźniej wierzyli, że reformę Kościoła da się przeprowadzić za pomocą prawa - nakazów i zakazów. Zresztą jednym z motywów powołania inkwizycji był zamiar ukrócenia tzw. sądów Bożych, czyli po prostu linczów. Była więc ona postępem w porównaniu do ówczesnych praktyk.

- Choć zarazem sprzyjała nadużyciom: konfiskowany heretykom majątek trafiał do Kościoła. Praktyki oskarżania niewinnych stały się tak powszechne, że sobór w Vienne (1311-1312) musiał wydać dekret w tej sprawie. Jednocześnie ten sam sobór wykazał się nie lada hipokryzją, fabrykując ciężkie oskarżenia wobec templariuszy po to, by francuski król Filip Piękny mógł przejąć ich olbrzymie majątki po likwidacji zakonu.

- Tak było, nic na to nie poradzimy.

- Czyli Ewangelia miała niewiele do powiedzenia?

- Niestety w każdej epoce ludzie sobie wymyślają wyjątki od Dziesięciu Przykazań. W nazistowskich Niemczech też obowiązywało prawo karne, które zabraniało zabijać, tylko że nie obejmowało ono Żydów. W Sparcie był zakaz zabijania, który nie obejmował starców, w Rzymie - niewolników, a dzisiaj - nienarodzonych dzieci. Człowiek wciąż nie przyjmuje, że nie jest kompetentny, by decydować o czyimś życiu. W czym jest lepszy ktoś, kto głosi prawo do aborcji, od kogoś, kto głosił prawo do palenia czarownic? Dzisiaj nienarodzone dzieci traktuje się jako społeczne zagrożenie, w średniowieczu takie zagrożenie widziano w kimś, kto wydawał się jakiś dziwny, inny. Recepta na pozbycie się problemu pozostała ta sama.

- Różnica polega na tym, że to nie Kościół namawia do aborcji, a czarownice czy heretycy paleni byli z kościelnym błogosławieństwem. Paradoks historii polega też na tym, że kiedyś karano za poglądy, które dzisiaj Kościół uważa za swoje. Na przykład Husa spalono m.in. za głoszenie, że ludem Bożym są także chłopi, a nie tylko biskupi, kardynałowie i papież.

- I właśnie ci prości czescy zbuntowani chłopi byli głównym powodem prześladowań Husa. Rewolta husycka - mordująca księży, burząca kościoły, przejmująca kościelne beneficja, a przy tym powołująca się na Husa, zresztą wbrew niemu - spędzała sen z oczu niemieckiemu cesarzowi. Do tego doszły animozje narodowościowe między Czechami a Niemcami.

Cesarz dążył za wszelką cenę do zgładzenia Husa i wykorzystał sobór w Konstancji. Wbrew żelaznym glejtom, Husa uwięziono i oskarżono o herezję. Teoretycznie powinien zostać przekazany władzom świeckim, by te wytoczyły mu proces o wzniecanie rewolty. Tymczasem nazajutrz, po odczytaniu oskarżenia został czym prędzej spalony. Jedna z najbardziej irytujących sędziów tez Husa głosiła, że wydawanie heretyków władzy świeckiej jest tym samym, co wydanie Rzymianom Jezusa przez Żydów. Co nie powstrzymało ich przed postąpieniem w ten sam sposób. Makabreska!

Kościół musiał w tym procederze uczestniczyć. Jego związek z cesarstwem był bardzo ścisły. Wtedy nie wyobrażano sobie, że można inaczej, że można działać wbrew cesarzowi, że rozdział Kościoła i państwa jest możliwy, a nawet wskazany. Cesarza można było zmienić, ale przecież jakiegoś trzeba było mieć. Wszystko, co zagrażało porządkowi społecznemu, odczytywano także jako zagrożenie dla Kościoła. I dochodziło do ogromnych nadużyć. Problem z albigensami czy waldensami nie zaczął się od złośliwego prześladowania ludzi pragnących praktykować ewangeliczne ubóstwo, lecz od powstań ludowych wzniecanych w imię tych ideałów. Łatwo dzisiaj się oburzać: co za barbarzyństwo! A gdzie Ewangelia? No właśnie: zabrakło jej i po jednej, i po drugiej stronie.

Mrożące krew w żyłach są decyzje soboru laterańskiego V (1512-17; jego dokumenty opublikowane będą w przygotowywanym obecnie przez WAM tomie IV) dotyczące bluźnierstwa: jeżeli ktoś bluźni, podlega najpierw grzywnie, potem innym karom, aż do ekskomuniki i pozbawienia mienia włącznie. Jeżeli ktoś słyszy bluźnierstwo i nie doniesie Kościołowi, podlega tym samym karom, co bluźnierca, a jeżeli doniesie... otrzymuje w nagrodę jedną trzecią grzywny, którą bluźnierca zapłaci. Prawo prowokuje niegodziwość!

  • Święty nie święty
  •  

- Powróćmy do problemu ortodoksji. Historia jej formułowania również obfituje w burzliwe epizody, niekiedy krwawe.

- Burzliwe tak, ale nie krwawe. Mordowano się z powodu władzy i pieniędzy, a nie z powodu dogmatów. Że przy okazji przerzucano się sloganami teologicznymi, to kwestia haseł wyborczych.

- A odcięta ręka, która pojawiła się na jednym z synodów IV wieku?

- Opisał to Sokrates Scholastyk, a rzecz dotyczyła Atanazego, którego przeciwnicy chcieli usunąć ze stolicy biskupiej w Aleksandrii, wobec czego oskarżyli go o zamordowanie jednego z biskupów. By zarzuty uwiarygodnić, pokazali na synodzie w Tyrze odciętą rękę rzekomego hierarchy jako dowód zbrodni. Okazało się jednak, że zamordowany biskup cały i zdrowy żyje w jednym z klasztorów. Intryga się nie udała.

Na tzw. synodzie zbójeckim w 439 r., gdzie rzeczywiście zginęło kilku biskupów, z biskupem Konstantynopola Flawianem na czele, też chodziło o walkę między Aleksandrią i Konstantynopolem, a nie o dogmaty.

- A ostry teologiczny spór między Nestoriuszem a Cyrylem?

- Podobnie: jeden był z Konstantynopola, drugi z Aleksandrii. Aleksandria nie mogła przebaczyć Konstantynopolowi, że w 381 r. na soborze w tym mieście ogłoszono, że Konstantynopol jest drugą po Rzymie stolicą biskupią w Kościele (do tej pory była nią Aleksandria). I aż do zalewu islamu...

- ...nie lubili się.

- To mało powiedziane: poszczególni biskupi Aleksandrii wykorzystują każdy pretekst, żeby dokuczyć Konstantynopolowi.

- A potem Kościół wynosi ich na ołtarze...

- O ile się nie mylę, zdarzyło się to tylko Cyrylowi...

- ...który ma na sumieniu pogańską filozofkę Hypatię.

- Hypatię zlinczował motłoch...

- ...dość bliski biskupowi.

- To był na pewno chrześcijański motłoch. Na ile Cyryl za to morderstwo odpowiadał, nie udało się ustalić nawet pani profesor Marii Dzielskiej - autorce świetnej biografii Hypatii. Cyryla uznano świętym natychmiast po śmierci, na długo przed wprowadzeniem w Kościele procesów kanonizacyjnych. Miał ogromny mir u ówczesnych mnichów. Oprócz tego był szalenie ortodoksyjny. Jego pisma dotyczące chrystologii, Ducha Świętego i egzegezy Pisma Świętego są świetne. A że był porywczy i Nestoriusza za wszelką cenę chciał zniszczyć... to jest właśnie ta różnica między ortodoksją a ortopraksją.

- Ojciec mówi o ortodoksji jako o czymś ustalonym i oczywistym, ale w czasach pierwszych sporów teologicznych do końca nie wiadomo było, które poglądy staną się ortodoksyjne. Lektura soborowych dokumentów pokazuje, że często decydował... przypadek. Na przykład historia pierwszego wyznania wiary i użytego w nim pojęcia "homoousios" (współistotny).

- Credo soborowe nie było pierwszym wyznaniem wiary. Każdy z partykularnych Kościołów posiadał swoją wersję i to mu w zupełności wystarczało. Podczas wielu wcześniejszych synodów nikomu nie przyszło do głowy, by wyznanie wiary jednego z Kościołów uczynić obowiązującym powszechnie.

- Nie odczuwano potrzeby ujednolicenia wiary? Przecież te wyznania w szczegółach znacznie się różniły!

- Oczywiście. Chodziło jednak o zachowanie wiary w Ojca, Syna i Ducha Świętego - to była podstawa chrześcijaństwa. Reszta była kwestią wyobraźni i słowotwórstwa. Dlatego różnice w dopiskach, wyjaśnieniach i komentarzach nikomu nie przeszkadzały.

Wspólnego wyznania wiary potrzebował cesarz Konstantyn, który podniósł chrześcijaństwo do rangi religii cesarskiej. Jako Pontifex Maximus, czyli odpowiedzialny za wszystkie religie i kulty, potrzebował dla porządku wpisać w “Liber pontificalis" to, w co wierzą chrześcijanie, bo do jego obowiązków należało m.in. przechowywanie formuł wszystkich religii. I długo nie mógł się doprosić u chrześcijan o ich credo: żaden z Kościołów nie chciał zrezygnować ze swojego. Nawet gdy udało się sformułować w 325 r. na soborze w Nicei wspólne stanowisko (cesarz zagroził niepokornym banicją), biskupi rozjechali się do swoich Kościołów i na długie lata o nim zapomnieli. Bo sporządzono je dla kancelarii cesarskiej.

- A jak to się ma do ortodoksji: przymus, lekceważenie, zapomnienie?

- Ortodoksję zachowano w wierze w Ojca, Syna i Ducha Świętego. A czy tam jest “homoousios" czy nie, czy Syn jest we wszystkim podobny do Ojca, czy nie, czy jest współwieczny itd. - to kwestia wyrażenia wiary, co zawsze jest trudne - zważywszy, że człowiek stoi wobec tajemnicy, którą stara się nieudolnie jakoś zakląć w słowa. Upowszechnienie się i użycie Credo w liturgii tak naprawdę nastąpiło dopiero w średniowieczu. Mało tego: Skład Apostolski, czyli Credo Kościoła rzymskiego, do dzisiaj funkcjonuje i chwała Bogu. Katechizm Kościoła Katolickiego oparto właśnie na tym lokalnym wyznaniu wiary, a nie na nicejsko-konstantynopolitańskim, zwanym dogmatycznym.

Po Nicei wiele synodów próbowało zamienić to leżące w kancelarii cesarskiej wyznanie wiary na jakieś lepsze. Dopiero w 381 r. na soborze w Konstantynopolu ustalono, że u cesarza ma pozostać takie wyznanie wiary, jakie uchwalono w Nicei. Natomiast w 431 r. w Efezie ustalono, że przy wyznaniu nicejsko-konstantynopolitańskim więcej się nie majstruje. Ale i tak nieprędko weszło ono do Kościołów.

- Czy przysłowiowe przekupki konstantynopolitańskie, które na targu zażarcie się sprzeczały o naturę Chrystusa, nie świadczą, że szczegóły dogmatyczne były dla ludzi istotne?

- Świadczą o tym, że byli wówczas dobrzy kaznodzieje, którzy potrafili rozemocjonować tłum. Potrzeba doprecyzowania jest już uprawianiem teologii, a nie formułowaniem credo. Wyznanie wiary jest na tyle ogólne, że można na nim wyhodować tysiące herezji.

Teologia służy właśnie temu, by próbować wiarę wyjaśniać (nie wyjaśnić!). Jest w służbie wiary, a nie dokumentów, formuł - tym bowiem zajmuje się religioznawstwo. Przedmiotem teologii nie jest wbrew pozorom Bóg, tylko wiara w Boga. Ona jest żywa. Teologia ma tę żywą wiarę komentować - wyrażać w ludzkim języku, który zmienia się z pokolenia na pokolenie. Nieszczęście polega na tym, że ludzie przywiązują się do starych formuł - z czasem nic nie znaczących, ale działających na zasadzie amuletu.

  • Zmęczony cesarz
  •  

- Czy tak jest z "homoousios"?

- “Współistotność" ma jasny sens na gruncie starożytnej filozofii. W czasach Nicei znaczyła pochodzenie jednej rzeczy materialnej od drugiej, np. pary wodnej od wody. Zauważmy - rzeczy materialnej! Dlatego przeciwko wprowadzeniu “homoousios" była potężna opozycja. To słowo kojarzyło się z materializmem. Informacja Euzebiusza z Cezarei, że sprawcą pojawienia się “homoousios" w Credo był sam Konstantyn, wydaje mi się wysoce prawdopodobna. Bo żeby to słowo wymyślić i zastosować do Trójcy, trzeba było naprawdę nie znać się na teologii. Cesarz był zmęczony niekończącymi się obradami, a musiał przecież tych 250 biskupów (nie licząc świty) żywić, więc zakończył dyskusję. Chciał ten dokument ogłosić czym prędzej - zaczynał się rok jubileuszowy, dwudziesty jego panowania.

- Zdaje się, że dopiero Atanazy przywrócił nicejskie Credo do łask. Dlaczego akurat to?

- Bo była pod nim największa liczba biskupich podpisów. Inne wyznania podpisało 30, 18, 70 biskupów... Atanazy uznał, że produkowanie coraz to nowych credo do niczego nie prowadzi. Zaczął więc nicejskie reinterpretować - tworzyć jego wykład. Do tej pracy dołączyli najwięksi ówcześni mędrcy Kościoła, czyli Grzegorz z Nyssy, Grzegorz z Nazjanzu oraz Bazyli Wielki. W Konstantynopolu (381) to samo “homoousios" znaczyło już co innego. Nie że jedna rzecz pochodzi z drugiej, tylko że Ojciec, Syn i Duch Święty mają tę samą istotę...

- ...naturę...

- Istotę - “ousia"...

- ...substancję?

- I tu dotykamy kolejnego problemu - kłopotów przy przekładach z greki na łacinę. Słowo “ousia" tłumaczono na łacinę jako substancja, ale słowo “hipostasis" na zasadzie kalki językowej także tłumaczono jako substancja. Kiedy Grek mówił, że są trzy hipostazy Boskie, to łacinnik czytał, że są trzy substancje Boskie i wychodziło mu trzech Bogów. I oczywiście jako chrześcijanin nie mógł tego przyjąć. A błąd był semantyczny, nie teologiczny. Dopiero trzej Kapadocczycy - Bazyli i dwaj Grzegorze - narzucili konwencję: to, co jest wspólne Ojcu, Synowi i Duchowi Świętemu, będziemy nazywać słowem “ousia", a to, co odróżnia Ojca, Syna i Ducha będziemy nazywać “hipostasis". Zaczęli temat na wszystkie strony wałkować i... udało im się. Odtąd powstała jakby “definicja" Trójcy - trzy Osoby w jednej naturze. Te trzy Osoby wyczerpują substancję Boską.

Fascynująca jest ta walka z językiem. Spory dotyczące sformułowań były ogromne, ale na poziomie wiary - różnice znacznie mniejsze. Nawet ci, którzy np. negowali bóstwo Ducha Świętego, zastrzegali, że negują jedynie mówienie, iż Duch Święty jest Bogiem, bo przecież Pismo Święte też tak nie mówi. Ale oczywiście, że jest On “czymś" Boskim, istnieje Trójca itd.

- Ale tacy heretycy byli dość szybko wykluczani z Kościoła, choć jeszcze nie palono ich na stosach...

- Rzeczywiście, pojawiły się anatemy, czyli stwierdzenia, że jeżeli ktoś tak a tak wierzy, to nie jest we wspólnocie z Kościołem i jego wiarą. Anatemy obcinały skrajności. Myślę, że to jedyny sposób zachowania ortodoksji. Oni nie wiedzieli do końca, jak jest, ale czuli, że tak, jak głoszą heretycy, na pewno nie jest.

- Skąd pewność, kto ma rację? Przecież w IV wieku przez ponad 50 lat ogół episkopatu łącznie z papieżem przyjął arianizm. Ortodoksję uratowała wiara prostego ludu.

- Arianizm to zespół poglądów wcale nie głupich i nie heretyckich, tylko podlewanych walką o władzę. Trzeba wziąć pod uwagę, że w tych czasach rosło znaczenie Konstantynopola, do którego przeniósł się cesarz. Biskup Konstantynopola stał się biskupem przy dworze. Nieuchronnie wplątywał się w intrygi polityczne. Jeżeli nie chciał, był wyrzucany. Polityka i teologia splątały się nierozdzielnie. Linie były krzywe, ale jak dzisiaj widać, Pan Bóg prosto na nich pisał: tak naprawdę nie wiara dzieliła Kościół, tylko polityka, która wykorzystywała różny sposób mówienia o wierze.

- Świadczy o tym podpisanie w ostatnich latach przez Papieża teologicznych porozumień z Kościołami tzw. przedchalcedońskimi (zerwały z Rzymem po soborze w Chalcedonie; 451). Ojciec wspomniał, że poglądy Ariusza i jego zwolenników były niegłupie. Dlaczego?

- Ariusz sformułował teologicznie trudny problem. Chodziło o posłuszeństwo Pana Jezusa. Św. Paweł mówi, że Chrystus jako Nowy Adam przez posłuszeństwo naprawił to, co przez nieposłuszeństwo zepsuł Adam w Raju. Czyli posłuszeństwo Jezusa Ojcu jest przedstawione jako zasługa. Ariusz kombinował tak: jeżeli posłuszeństwo Jezusa jest zasługujące i wysłużyło nam zbawienie, to znaczy, że teoretycznie istniała w Jezusie możliwość nieposłuszeństwa. Co to za zasługa, jeżeli robi się coś, czego nie można nie zrobić? Czyli teoretycznie w Jezusie musiała istnieć możliwość zmiany. A przecież w Bogu zmiana nie jest możliwa, bo jest On niezmienny. Tak więc trzeba przyjąć, że Chrystus - faktycznie niezmienny - teoretycznie jest zmienny, nie może wobec tego mieć takiej samej natury, co Ojciec. Nie jest Bogiem, może być co najwyżej adoptowanym Synem Bożym. Tak mu wyszło z tego bardzo ciekawego sylogizmu, na który nikt nie potrafił odpowiedzieć.

- A jaka jest odpowiedź?

- Dał ją już polemista Ariusza, biskup Aleksandrii - Aleksander. Powołał się na wiarę. Ariusz przedobrzył, gdyż racjonalne rozumowania stosują się do wiary tylko w pewnym stopniu. Stoimy przed tajemnicą Boga.

- Nie mamy wszystkich przesłanek...

- Mało tego: możemy być pewni, że nigdy ich nie będziemy mieć. Wszelkie, nawet najsubtelniejsze pojęcia są ostatecznie bezsilne wobec Bożej rzeczywistości. Dlatego np. w Boże Narodzenie, wypowiadając słowa Credo: “I za sprawą Ducha Świętego przyjął ciało z Maryi Dziewicy", klękamy. To jest właściwa postawa wiary - przed Tajemnicą najpierw się klęka, a dopiero potem kombinuje.

  • Wychowanie do nieposłuszeństwa
  •  

- Mówi Ojciec, że w Kościele wciąż obecne jest napięcie między ortodoksją a ortopraksją. Co doradzić wierzącemu, który stanie przed dylematem: wierność odczytywanej w sumieniu prawdzie czy obowiązek posłuszeństwa instytucji Kościoła?

- Problem leży chyba gdzie indziej: na ile w naszej religijności najważniejszy jest Bóg i stosunek do Niego, a na ile jest ona jedynie zbiorem zachowań, do których jestem przyzwyczajony, które wydają mi się ważne i które chcę narzucić innym, uważając, że to dla dobra religii niezbędne. Nie przeszkadza mi, że ktoś wbrew przykazaniom bije żonę i nie płaci podatków, ale za skandal uważam, że w Środę Popielcową nie był w kościele.

Jednak wychowanie do prawdziwej religijności wcale nie jest proste. Kościół ma nieprawdopodobnie trudną rolę, podobnie jak rodzice. Wychować dzieci do nieposłuszeństwa, do wolności, do samodzielnego myślenia i działania, to - jak uczy praktyka - pierońsko trudne. Znacznie łatwiej wychować dzieci do tego, by były posłuszne i wracały o dziesiątej. W Kościele jest podobnie. Znacznie łatwiej obłożyć karami kościelnymi, zmuszać do tego, aby chodzić w niedzielę do kościoła, w piątki pościć i przyjmować księdza po kolędzie. I jest cała armia ludzi, którzy nie potrafią bez szczegółowych instrukcji funkcjonować. A co najgorsze - tak jak jest armia rodziców, którzy uważają, że powinni wychowywać dziecko dla siebie, jest też armia funkcjonariuszy w Kościele, którzy wychowują dla siebie, a nie dla Boga. Jakby Bóg nie stworzył człowieka na obraz i podobieństwo Swoje, tylko na obraz i pożytek instytucji. To problem odwieczny, obecny także dzisiaj. Widać, jak nieporadnie sobie radzą i rodzice, i biskupi, i wuefiści, i katecheci.

Jest taka opowiastka ojca De Mello: mama mieszkała z synkiem daleko za wsią. Bała się, że synkowi coś się stanie. Żeby się zanadto nie oddalał od domu, powiedziała mu, że na łące za domem wieczorami grasuje smok. I jeśli będzie tam chodził, to smok go pożre. Była bardzo zadowolona, bo synek wieczorami siedział w domu. Ale chłopiec urósł, żenić się powinien, a dalej siedzi w domu. Ze strachu przed smokiem. Matka wpadła na inny pomysł: dała mu amulet, i powiedziała, że z tym amuletem smok mu nic nie zrobi. Spróbował raz, drugi i rzeczywiście, smok mu nic nie zrobił. Wszystko było dobrze, do czasu aż synek zgubił amulet... De Mello konkluduje: zła religia daje amulet dla ochrony przed wymyślonym smokiem. A dobra religia uczy, że smoka nie ma.

Ceną wolności są często poranienia, które albo zadali nam inni, próbując nas wychowywać i chronić, albo sami sobie zadaliśmy, próbując do wolności dorastać.

"Dokumenty soborów powszechnych". Tom I: 325-787; tom II: 869-1312; tom III: 1414-1445. Układ i opracowanie: ks. Arkadiusz Baron SJ i ks. Henryk Pietras SJ. Kraków 2001-2003, Wydawnictwo WAM.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2004