W gościnie u zmarłych

Ks. Grzegorz Strzelczyk, teolog: Sąd ostateczny to moment, kiedy spojrzymy sobie wszyscy w oczy, wiedząc, dokąd doszło nasze dobro i nasze zło. Nastąpi totalne ujawnienie wszystkiego. Dzień wielkiego wstydu.

29.10.2018

Czyta się kilka minut

 / GRAŻYNA MAKARA
/ GRAŻYNA MAKARA

MACIEJ MULLER: Boję się śmierci.

KS. GRZEGORZ STRZELCZYK: To zdrowy odruch. Instynkt zachowania życia jest mocno zakorzeniony w naszych mózgach. Boimy się rzeczy nieznanych, poza tym mamy traumatyczne doświadczenia straty po śmierci bliskich.

Zagadnąłem kilka osób, co je interesuje w kwestii śmierci. Rzucały na ogół: „co zrobić, żeby nie umrzeć?”.

Na to akurat mamy przepis w Ewangelii: „Kto straci swe życie z Mego powodu, ten je zachowa” (Łk 9, 24).

Czyli najlepiej zostać męczennikiem?

Nie. Oddać życie można niekoniecznie w sposób gwałtowny. Jezus wypowiada to zdanie zaraz po nakazie, by brać swój codzienny krzyż. Oddawanie życia odbywa się więc wzdłuż życia, a nie w poprzek. Budzę się niewyspany i chętnie bym poleżał, ale muszę ogarnąć dzieci. O to chodzi.

Mam wrażenie, że w pytaniach kolegów nie brzmiała tęsknota za życiem wiecznym, tylko za utrzymaniem dobrze znanego życia tutaj.

I to jest niebezpieczeństwo, przed którym Jezus ostrzega: „kto chce zachować swoje życie, straci je”. Jesteśmy w stanie wyciskać z innych soki, byle pożyć pięć minut dłużej. Ten egoizm jest naszym największym wrogiem, bo prowadzi do tego, co Apokalipsa nazywa „śmiercią drugą”. Czyli rodzaju życia, który jest gorszy od śmierci.

Ma sens religijność typu „memento mori”?

Obawiałbym się skrajności. Po jednej stronie jest odrzucenie świata, popadnięcie w samodręczenie i smutek, który nie pozwala żyć. Po drugiej – niebezpieczeństwo usunięcia śmierci z horyzontu. O tym mówi przypowieść o bogaczu, któremu pola tak obrodziły, że pomyślał sobie: „Masz wielkie zasoby dóbr, na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj! Lecz Bóg rzekł do niego: »Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie«” (Łk 12, 16-21). Kiedy nie widzę śmierci, nie widzę życia. Śmierć przypomina, że wszystko, co tu mam, jest ulotne, a ja jestem kruchy. Drugi człowiek też, więc muszę się o niego zatroszczyć. „Memento mori”, ale na razie – „memento ­vitae”, jak śpiewał Sojka.


EDYTORIAL KS. ADAMA BONIECKIEGO: Śmierć bliskich, śmierć ludzi, których kochamy, tych, których istnienie było cząstką naszego istnienia, to przedsmak własnej śmierci. Nikt i nic tej przestrzeni nie wypełni.


Czy śmierć jest wrogiem?

Biblia tak ją identyfikuje: „Jako ostatni wróg zostanie pokonana śmierć” (1 Kor 15, 26), „Śmierci Bóg nie uczynił i nie cieszy się ze zguby żyjących” (Mdr 1, 13). To jednak, co dziś wiemy o biologii, zmienia sposób odczytania tych tekstów. Ojcowie Kościoła zakładali, że przed grzechem śmierci nie było, tę naukę powtarzały potem niektóre synody. Dzisiaj interpretujemy Pismo inaczej: śmierć biologicznego organizmu nie jest wynikiem grzechu. Z badań naukowych wynika, że to, co było na Ziemi przed człowiekiem, biologicznie niewiele się różniło od tego, co było po człowieku. Śmierć jako biologiczny mechanizm istniała więc wcześniej. Bóg uczynił śmierć w tym znaczeniu, że obumieranie organizmów jest częścią biologii. Bez grzechu doświadczenie śmierci prawdopodobnie byłoby jednak diametralnie inne, związane z jasną świadomością Bożej obecności. Bóg nie stworzył lęku, który wiążemy ze śmiercią.

Święty Franciszek nazwał śmierć siostrą, która prowadzi w ramiona Ojca.

Bo chrześcijaństwo stawia w centrum zmartwychwstanie; śmierć jest tylko przemianą formy życia. Teksty pogrzebowe głoszą: „życie twoich wiernych zmienia się, ale się nie kończy”. Po grzechu ta zmiana stała się bolesna. Nie lubimy przeprowadzek, tym bardziej jeśli trzeba pozostawić wszystko i iść w nieznane.

Zupełnie samemu.

To chyba nie jest tak straszne, jak się wydaje, bo rozłąka od tamtej strony prawdopodobnie tak bardzo nie doskwiera. Zmarli mają w Bogu i poprzez Boga jakiś rodzaj łączności z nami. My tego horyzontu na co dzień nie bierzemy za bardzo pod uwagę, bo obcowanie świętych zredukowaliśmy do myślenia o kanonizowanych. Po to mamy uroczystość Wszystkich Świętych, żeby sobie uświadomić, że święci to „wielki tłum, którego nie mógł nikt policzyć, z każdego narodu i wszystkich pokoleń, ludów i języków” (Ap 7, 9).

Czyli bez grzechu też byśmy umierali, tylko przeżywalibyśmy śmierć w inny sposób?

Tak przypuszczam. Z doświadczeń duszpasterskich wiem, że jeżeli umieranie dokonuje się w atmosferze miłości, bliskości, to jest lżejsze. Miałem szczęście widzieć śmierć ludzi umierających w tak głębokim zaufaniu do Boga, że był to dla nich po prostu następny krok w życiu. Odchodzili pojednani po tej stronie i przekonani, że po drugiej „Ponbóczek już czeko”. Śmierć bez lęku jest więc możliwa nawet w naszych warunkach.

Ale mam też inne doświadczenie. Byłem przez pewien czas kapelanem na hematologii. To oddział, z którego z dużym prawdopodobieństwem można już nie wyjść żywym. Widziałem ludzi umierających w potwornym lęku. Byłem bezradny, szczególnie gdy nie życzyli sobie towarzyszenia. Jeśli ktoś odrzuca bliskość, zapada się w ból i spiralę lęku. Takiej śmierci Bóg nie uczynił.

„Gaudium et spes” wspomina o lęku przed unicestwieniem na zawsze.

Myślenie o śmierci zmienia się w trakcie życia. Najpierw nie zważa się na nią w ogóle. Potem, kiedy coś zaczyna w środku klekotać, pojawia się myśl: życie nie jest na zawsze. Jedna z dróg prowadzących do mojego mieszkania wiedzie przez dom księży emerytów. To memento: człowieku, zacznij się przygotowywać, bo wkrótce przeprowadzisz się na drugą stronę ogrodu. A potem na trzecią, bo dalej jest cmentarz.

Często spowiadam ludzi w podeszłym wieku. Nieraz to, jak podchodzą do śmierci, wiąże się z tym, kto tam już poszedł. Czasem tęsknią za śmiercią, bo zostali sami: „Jo by se już poszła, niech ksiynżoszek za mnie porzyko, żeby Ponbóczek mnie już zabroł”. Strach był wcześniej: żeby nie umrzeć przed mężem, „bo on se som nie do rady”.

Lęk bywa związany ze świadomością własnego grzechu. Ludzie, którzy zrobili w życiu paskudne rzeczy, miewają trudność z uwolnieniem się od nich, nawet jeśli dawno się wyspowiadali. W obliczu śmierci wzmaga się poczucie winy i lęk przed spotkaniem tych, których się skrzywdziło. Tak bywa z syndromem poaborcyjnym. Czasem słyszę np.: tam czeka czwórka dzieci, które zabiłam. Jak im spojrzę w oczy?

Ojcowie Pustyni ostrzegali, że kuszenie trwa aż do ostatniego tchu. I to końcowe jest najstraszniejsze, powoduje czarną rozpacz.

Bo to kuszenie przeciw miłosierdziu, ostatecznemu aktowi ufności Bogu. Ars moriendi sprowadza się do wejścia w śmierć w zaufaniu, że tam jest miłosierny Bóg. A w związku z tym, że to droga najlepsza, pokusy ciągną dokładnie w przeciwną stronę.


TEKST PIOTRA SIKORY: Dobra Nowina zdumiewa: głosi, że na życie wieczne nie trzeba czekać ani chwili.


Co najlepiej robić, umierając?

Najpierw trzeba zapytać, co robić, żyjąc. Kościół wypracował wprawdzie całą technologię przejścia – spowiedź, wiatyk – ale jeśli nawrócenie zostawimy na ostatni moment, to raczej nie będzie dawało pełnego uspokojenia. Jeśli ten proces odbędzie się wcześniej, a najlepiej – jeśli trwa przez całe życie – to jest większa szansa na harmonię przy umieraniu. Ale nie ma gwarancji. Widziałem ludzi, którzy żyli porządnym, chrześcijańskim życiem, a przed śmiercią dorwał ich obezwładniający lęk. Na ogół jednak temu, kto żył przebaczając i przyjmując przebaczenie, łatwiej umierać, bo po pierwsze nie zalegają mu niezałatwione sprawy, po drugie nie lęka się tych, których spotka po drugiej stronie, po trzecie: wie, jaki jest Bóg.

Możemy wierzyć, jaki jest Bóg, nie wiedzieć.

Jest pewien rodzaj wiedzy wypływający z doświadczenia. Jak dochodzimy do przekonania, że współmałżonek czy rodzice nas kochają? Przez powtarzalne doświadczenie, że nie zawodzą naszego zaufania. Z wiarą jest tak samo. Narracja oświeceniowa przeciwstawiła rozum i wiarę, wypychając tę ostatnią w przestrzeń irracjonalną. Tylko ile decyzji podejmujemy na bazie absolutnie pewnej kalkulacji, płynącej z przesłanek zweryfikowanych na drodze eksperymentu? Chyba jednak kierujemy się w życiu przede wszystkim zaufaniem.

Jeśli umieranie jest tak traumatycznym doświadczeniem, to czemu modlimy się: „od nagłej a niespodziewanej śmierci zachowaj nas Panie”?

Wielu chciałoby mieć nagłą śmierć i uniknąć budzącego lęk przechodzenia. Tylko że to samolubne. Czy taka śmierć jest dobra dla bliskich?

Długie umieranie też może być wyniszczające dla wszystkich wokół.

Nie wzywajmy jednak pochopnie nagłej śmierci. Niemniej chętnie bym dołożył do suplikacji wezwanie: „od przewlekłej i wyniszczającej choroby zachowaj nas Panie”. Kiedy formułowano tę modlitwę, nagła śmierć, niedająca możliwości pojednania się z Bogiem, zdarzała się często. Ludzie latami chodzili z grzechami ciężkimi na sumieniu; nie przypadkiem Sobór Laterański IV (1215 r.) nakazał spowiadać się i przyjmować komunię przynajmniej raz w roku.

Naprawdę tak dużo zależy od tej ostatniej spowiedzi? Czemu musi liczyć się to, że zawaliłem ostatni odcinek życia?

Grzech ciężki, czyli odwrócenie się od Boga, świadomy i dobrowolny wybór zła, jest sprawą naprawdę poważną. Czy w związku z tym, że generalnie żyłem dobrze, ostatnia prosta się nie liczy? W ostatnim momencie można się nawrócić, ale i przewrócić.

Zerwijmy tę zasłonę. Umieramy, i co się dzieje?

Wpadamy w Boga, który jest po drugiej stronie.

„Dzięki duszy duchowej przeżyjemy nawet własną śmierć” – pisał Jan Paweł II. O co tu chodzi?

Dusza duchowa to rdzeń człowieka, który jest poza materią. Klasyczny tomizm przyjmuje, że dusza jest formą ciała: to, w jaki sposób człowiek jest ciałem, zależy od jego duszy. Dusza ma funkcję backupu, kopii bezpieczeństwa pamięci i wszystkich danych dotyczących życia. To, jakim jestem człowiekiem, co przeżyłem – zachowuje się w duszy duchowej i przechodzi do innego stanu funkcjonowania. Bo w czasie między śmiercią a zmartwychwstaniem jesteśmy duszami. Nasza tożsamość, możliwość kochania, radowania się z relacji z Bogiem – jest realizowana przez duszę.

Czyli umieram, dusza ze mnie wylatuje...

Nic nie wylatuje. Jeśli przyjmiemy, że ona jest nie-ciałem, czymś spoza materii, to raczej wchodzi w inny wymiar. W którym jesteśmy już w tej chwili, ale nie ogarniamy go świadomością.

Czyli gdybym na przykład umarł teraz, to mogłoby się okazać, że na tym trzecim fotelu siedzi Bóg i będzie mnie sądził?

„Siedzi”, „teraz”... Trudno nam się uwolnić od myślenia przestrzenno-czasowego. Jeśli poszukujemy metafor, to zamiast o ulatywaniu duszy z ciała lepiej mówić o przeskoku do rzeczywistości równoległej.

A co z tym sądem?

Dokonuje się w momencie, kiedy wpadam w ten inny wymiar, uświadamiam sobie, wobec Kogo jestem, w Kim jestem. Podejmuję decyzję kluczową: chcę z Nim być czy nie.

Tę decyzję podejmuje się poprzez całe życie czy dopiero wtedy?

Każda nasza decyzja bazuje na przesłankach zebranych z dotychczasowego doświadczenia. Taka jest też ta ostateczna: zawieszona na całym naszym życiu. Jeśli skrajny egoista nagle wpada w Boga i odkrywa, że musi miłować wszystkich, rezygnując z siebie – to może tego nie chcieć, ponieważ zawsze żył inaczej.

Ale czy ten moment po śmierci można traktować jako ostatnią szansę?

Tak.

Jeśli umieram bez spowiedzi, ale powiem „tak”, zostanę zbawiony?

Jeżeli o wszystkim by decydował stan z momentu śmierci, to po co sąd? Tu chodzi o coś o wiele dalej idącego niż ewidencja uczynków. Sąd ma nas doprowadzić do prawdy, bo my umieramy na ogół w stanie splątania. Nie wiemy do końca, co było dobre. W momencie sądu możemy – w obecności kochającego Boga – wreszcie się rozplątać. Wtedy wszystko stanie się jasne.

Będzie wiele odkryć typu: a ja nie wiedziałem, że to był grzech.

Rzeczywistość sądu jest bolesna. Dlatego autorzy biblijni zazwyczaj sięgali po obrazy typu: oczyszczanie złota w ogniu.

Co się wyjaśnia na sądzie szczegółowym?

Góra albo dół. Niebo albo piekło.

A jeśli za moją duszę odprawia się dziesiątki gregorianek, coś mi to pomoże?

Mamy jeszcze sytuację, w której człowiek wybrał bycie z Bogiem – więc jest na drodze do nieba – ale umarł bardzo splątany. Lubię sięgać po metaforę balonu: Bóg, powołując nas do istnienia, zakładał, że będziemy napompowani do pewnego ciśnienia dobra. Jeżeli z takim ciśnieniem dochodzimy do śmierci, przechodzimy prosto do nieba. A co, jeśli balon, przez grzech, sflaczał? Człowiek, który umarł, a nie jest w pełnej jedności z Bogiem, znajduje się w stanie bezradności. I tu niezbędna jest modlitwa wstawiennicza, która dopompowuje balon do właściwych rozmiarów. Czyściec jest bolesny właśnie przez to rozciąganie. Jeżeli ktoś był egoistą, konieczność zdania się na łaskę ludzi będzie dla niego upokarzająca. Ale kiedy zakorzeni się w nim pokora, będzie gotowy na „wejście do nieba”.

Czyli?

Do stanu, w którym człowiek wybrał Boga i cieszy się maksymalną możliwą wspólnotą z Nim i z innymi ludźmi. Ten człowiek, będąc w Bogu, pozostaje też w jedności z tymi, którzy jeszcze nie umarli. Może wstawiać się za nimi, bo wyszedł już ze stanu bezradności.

To jest już niebo ostateczne?

I tak, i nie. Przekonanie, że przeżycie szczęścia – w sensie relacji do Boga – już nie będzie większe, jest zdogmatyzowane. Ale to nie jest stan docelowy, ponieważ Bóg zaplanował go jako stan materialny w świecie przemienionym. Szczęście jest więc pełne, ale forma, w jakiej się je przeżywa, jeszcze nieostateczna. Brakuje zmartwychwstania ciała.

To wszystko dotyczy też piekła, tylko à rebours?

Że nieszczęście jest maksymalne? Dokładnie tak. Ale nie ma negatywnego czyśćca.

Piekło polega na niebyciu z Bogiem?

Nie da się nie być z Bogiem. Tu chodzi o coś znacznie „gorszego”. Jeżeli człowiek, który chce odrzucić wszystkich, ma możliwość odizolowania się, to taki stan jest całkiem znośny. Tylko że nie ma po tamtej stronie miejsca, które byłoby pozbawione obecności Boga. Piekło polega na tym, że człowiek wszystkich nienawidzi, ale nie dostaje od nich wsparcia w tej nienawiści, bo oni go kochają na przekór wszystkiemu. A on nie ma dokąd uciec.

Może to jest potencjał do tego, żeby on zmienił swoją decyzję?

Niektórzy Ojcowie Kościoła ufali, że to będzie możliwe.

Możemy się tego trzymać, czy to herezja?

Staram się na ten temat milczeć. Ks. Hryniewicz cytuje jednego z Ojców bodaj jakoś tak: jeżeli ktoś nie wierzy w apokatastazę (powszechne zbawienie), to jest osłem, ale jeżeli ją głosi, to jest wołem. Już z faktu, że podczas każdej mszy modlimy się za wszystkich zmarłych (nie ma żadnych „dusz opuszczonych”), wynika, że Kościół nie chce rozstać się z tą nadzieją. Wiara w niemożliwość piekła oznaczałaby, że nasza wolność jest tylko pozorem, a ostatecznie i tak musimy pokochać Wielkiego Brata. Jeżeli na poważnie traktujemy wolność, to na końcu tego założenia jest potencjalność piekła.

Moim zdaniem jest jedna osoba poważnie zagrożona piekłem: to jestem ja. Mam wgląd w swoje sumienie, wiem o złych rzeczach, które zdarzyło mi się zrobić. Nie wiem, czy ich nie powtórzę i czy nie znajdę się w stanie ostatecznego odrzucenia Boga. Do piekła pakujemy zawsze innych. Ślązacy mają problem z zaakceptowaniem tego, że mogliby być w niebie z ludźmi z Sosnowca. A wykluczanie innych ze zbawienia to powód do bycia potępionym. Bóg i ludzie z Zagłębia są w pakiecie.

Trudno sobie wyobrazić, że w niebie spotkają się gwałciciel i jego ofiara.

Wejście w przestrzeń Bożego pojednania łączy się z ostatecznym doświadczeniem miłosierdzia, ale i ostateczną zdolnością do jego dawania. Prawdopodobnie to właśnie będziemy ćwiczyć w czyśćcu. Przypomnijmy sobie spotkanie w więzieniu Jana Pawła II z Alim Ağcą. Takie rzeczy są możliwe już tu, postrzegamy je jako heroiczne, graniczne i szaleńcze. Tym bardziej będą się działy tam.

To, co Ksiądz opowiada, wynika z objawienia?

Część tak, a resztę teologia wydobywa dzięki zastosowaniu argumentu z koherencji (zgodności). Na przykład: skoro Kościół przejął z judaizmu modlitwę za zmarłych, to znaczy, że ta modlitwa coś im daje. A skoro daje, to znaczy, że czegoś im brakuje.

Na końcu tego rozumowania mamy ideę czyśćca. Nowy Testament o niej nie wspomina, ale wyznacza punkty, na których przecięciu trzeba ją sformułować, bo inaczej powstanie teologiczna dziura. Mendelejew potrafił „obliczyć”, scharakteryzować nieodkryte jeszcze pierwiastki. W teologii też tak czasem robimy. Niemniej potrzebny jest umiar. Ważną lekcją jest lektura Księgi Hioba. Jak Bóg odpowiada na jego pytania?

Na zasadzie: nie zaglądaj mi w garnki, i tak nic nie zrozumiesz.

Nie masz zasobów, żeby przyjąć odpowiedź. Nawet gdybym ci spróbował odpowiedzieć, to nie jesteś w stanie tego zinterioryzować.

Dziwne, że Hiobowi ta odpowiedź wystarcza.

Przynosi mu ukojenie. Po długiej wewnętrznej walce uświadamia sobie, że Bóg jest ponad wszystko. A jego zadaniem jest zaufać. Bóg nie odpowie na dręczące nas pytania, ale jeśli mu zaufamy, to spoczniemy w pokoju – żeby sięgnąć po retorykę pogrzebową – już po tej stronie.

Przed nami sąd ostateczny. Bóg jeszcze raz spędza wszystkie dusze w jedno miejsce i wydaje na nie ponowny wyrok?

Już nie dusze! W Dniu Pańskim zmartwychwstaną ciała, odbędzie się sąd oraz powstanie nowa ziemia i nowe niebo. Wyrok sądu szczegółowego nie podlega zmianie, sąd ostateczny to nie druga instancja. Musi więc dotyczyć czegoś, czego nie można było zrobić przy sądzie pierwszym: oceny konsekwencji wszystkich naszych czynów. Jeśli nasze dziecko wynajdzie lek na raka, wiadomo, że to dobro wypłynęło w jakiejś mierze z doświadczenia miłości i mądrości rodziców. Nasze dobro wydało owoce, dzięki niemu zachodzi następne i następne – aż do końca świata. Podobnie jest ze złem. Jeśli prześladowaliśmy pracowników, któryś z nich mógł popaść w nerwicę, przez co cierpiała jego rodzina i co miało skutki także w kolejnych pokoleniach. Wszystko to można zebrać i ocenić dopiero wtedy, gdy skończy się historia. To moment, kiedy spojrzymy sobie wszyscy w oczy, wiedząc, dokąd doszło nasze dobro i nasze zło. Dzień wielkiego wstydu.

Wyjdzie na jaw każda wykasowana historia wyszukiwań?

Oczywiście. Nastąpi totalne ujawnienie wszystkiego. Będziemy wiedzieć, kto w trzeciej klasie podstawówki ukradł nam kanapkę.

Czy jesteśmy odpowiedzialni za cudze grzechy?

Trochę tak. Funkcjonujemy w układzie zależności.

Ale mamy dobre chęci.

Dlatego to nie wpływa na nasze bycie z Bogiem bądź nie. To już sprawa rozstrzygnięta. Zastanawiam się, jak się czuje np. Nietzsche, wiedząc, że jego myśl wykorzystano do skonstruowania ohydnej ideologii śmierci. Siedzi w niebie i czeka na dzień sądu, kiedy będzie musiał spojrzeć w oczy wszystkim Żydom zagazowanym w czasie II wojny światowej. To jest możliwe tylko w miłosierdziu Bożym. Nietzsche nie chciał tego zła i nie ma ono wpływu na jego zbawienie.

Jak będziemy wyglądali, kiedy zmartwychwstaniemy?

Jedyne ciało zmartwychwstałe, które przez pewien czas było podatne na obserwację, należało do Chrystusa. Działy się z nim dziwne rzeczy – np. potrafił wejść mimo zamkniętych drzwi. Jezus jest rozpoznawalny (gdy na to pozwala), Jego ciało nosi ślady męki, zachodzi więc ciągłość organizacji materii po linii historii, jaką On przeżył. Jeśli przyjmiemy, że dusza jest formą ciała, to forma funkcjonuje tymczasowo samotnie, potem otrzymuje nową materię i jak ją formuje? Podobnie. W przypadku Chrystusa ciało jest do dyspozycji, forma bierze więc sobie z powrotem tę samą materię. Ale gdyby Jezusa skremowano, to też by zmartwychwstał i też nosiłby ślady męki.

A co z poćwiartowanym św. Stanisławem?

Ślady męki u Jezusa są znakiem związanym z dokonanym zbawieniem. Nie sądzę, żeby nasze zmartwychwstałe ciała miały być naznaczone przede wszystkim momentem śmierci. Niewiele jednak wiemy. Zmartwychwstałe ciało Jezusa funkcjonowało w warunkach nieprzemienionej materii; przemieniony Chrystus chodził po starej ziemi. W związku z tym nie wiemy, czy możemy z Ewangelii wyciągać wnioski o ciele zmartwychwstałym jako takim. Teologowie bazujący na pitagoreizmie twierdzili, że ciała po zmartwychwstaniu będą miały kształt idealny – czyli kulisty.

Znajoma zastanawiała się, czy w niebie będzie szczuplejsza. Nie wiem, czy się ucieszy.

No cóż... Na pewno trzeba brać pod uwagę, że kategoria piękna jest związana ze zmysłami i określonym sposobem funkcjonowania naszego mózgu. Jaka będzie estetyka w przemienionej materii? Może będzie matematycznie wysublimowana, czyli uzyskamy idealne proporcje?

Już teraz podobają nam się twarze bardziej symetryczne.

Wewnątrz znanego nam systemu odniesień. Ale może uzyskamy wyższą zdolność rozpoznawania piękna i nie będziemy już dzielić ludzi na pięknych i brzydkich? Pokusa, żeby spekulować, jest ogromna. Wystarczy sięgnąć do średniowiecznych sporów, czy zmartwychwstałe ciało będzie miało genitalia. Św. Tomasz uważał, że tak, bo trzeba brać pod uwagę nie tylko kryterium użyteczności (rozrodu już nie będzie), ale integralności ciała. Teologowie zastanawiali się też, co będzie z jelitami. Bo przecież ciało, które ma zdolność życia wiecznego, nie musi przyjmować pokarmów. Akwinata ponownie sięgnął po argument o integralności, zastrzegając przy tym, że jelita nie będą już wypełnione płynami ohydnymi, ale szlachetnymi. Na tych uroczych przykładach widać, do czego prowadzi nadużywanie argumentu z koherencji. Można niepostrzeżenie opuścić system bezpieczny i przejść do hipotetycznego.

Dlaczego Chrystus mówi, że nie będzie już małżeństw?

Przecież to świetna wiadomość.

Ale ja chciałbym, żeby moja żona pozostała najbliższą mi osobą.

I tak będzie! Po tej stronie życia nasza zdolność miłowania szybko dostaje zadyszki. Jesteśmy w stanie kochać niewiele osób. I łatwo o konflikt miłości: bliska relacja z inną kobietą jest zdradą. Tam nie będzie już egoizmu i miłość nie będzie wymagała ochrony, którą na ziemi daje jej sakrament małżeństwa. Tutaj miłość jest krucha, delikatna i podatna na zranienie. W rzeczywistości przemienionej nie będzie potrzeby wyłączności. To, co pozostaje wyjątkowe, to historia. Z nikim innym nie będzie pan miał takich wspólnych dziejów, jak ze swoją żoną. Wyjątkowość relacji zostanie więc zachowana. Małżeństwo nie będzie już potrzebne, ale nie musimy się obawiać, że bliscy przestaną być nam bliscy. Bóg, zbawiając, nie niszczy rzeczy dobrych. ©℗

KS. GRZEGORZ STRZELCZYK (ur. 1971) jest teologiem specjalizującym się w chrystologii, adiunktem w Katedrze Teologii Dogmatycznej i Duchowości Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Obecnie także dyrektor Ośrodka Formacji Diakonów Stałych Archidiecezji Katowickiej.


CZYTAJ TAKŻE

ROZMOWA Z ELŻBIETĄ MOCZARSKĄ: Urządziłam przyjęcie, na którym częstowałam kompotem z grobu Moczarskich. Początkowo była lekka konsternacja, ale goście rozluźnili się, kiedy zobaczyli, jaka to dla mnie radość, że mogę ich nakarmić tymi śliwkami.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu „Wiara”, zajmujący się również tematami historycznymi oraz dotyczącymi zdrowia. Należy do zespołu redaktorów prowadzących wydania drukowane „Tygodnika” i zespołu wydawców strony internetowej TygodnikPowszechny.pl. Z „Tygodnikiem” związany… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 45/2018