W górę serca [Opowieść wigilijna]

W czwartek umarł mój pies, a w piątek nie wróciłem z pracy do domu. Zamiast zejść na dół, zostałem w kabinie. Powinienem był go zakopać w polu albo lesie, ale przerosło mnie, jak to zrobić.

17.12.2018

Czyta się kilka minut

 / JOANNA RUSINEK
/ JOANNA RUSINEK

Drałować kilka kilometrów przez miasto z workiem na plecach, jechać taksówką albo nocnym autobusem, unikać odpowiedzi czy się tłumaczyć. O tej godzinie i tak bym nigdzie nie kupił łopaty. Mogłem poczekać do rana, wziąć wolne. Zawinąłem go w koc i zaniosłem do lecznicy. Zadzwoniłem, bo tam też już było nieczynne. Pół godziny później przyjechała weterynarz. Chodziliśmy do niej, kiedy chorował. Dwadzieścia kilo to niedużo, ale jeśli można wygodnie ująć. Wyślizgiwał mi się po drodze i musiałem go sobie podrzucać, raz położyć na chodniku, odwinąć i zapakować na nowo. Oddałem psa i poszedłem do bankomatu. Ona wiedziała, co trzeba zrobić. Na wszystko zgoda. Wyszło to drożej niż taksówka i łopata, a i tak się zmachałem. Zostało mi pół worka karmy i nie znałem nikogo, komu mógłbym ją oddać.

NIGDY NIE POLICZYŁEM, ILE SZCZEBLI PROWADZI DO KABINY ŻURAWIA, nie mierzyłem też czasu. Jedyne, o co dbałem, to żeby mi stopa nie zjechała, o mocny chwyt dłoni i ułożenie głowy: prosto, tak łatwiej uniknąć zawrotów. Ile metrów w górę, tyle w dół. Niektórzy nauczyli się wytrzymywać z pełnym pęcherzem, nie jedli też i mało pili, żeby nie schodzić w ciągu dnia. Czasami używali przygotowanej na taką okazję butelki. Ja robiłem sobie przerwę w połowie. Na placu budowy stał jeszcze jeden dźwig. Wyższy, nowszy, z windą. Obsługiwał go Waldek. Jak sobie pójdę, Krzysiu, mówił do mnie, to się przesiądziesz. Specjalnie tak się wyrażał, żebym nie wiedział, czy ma na myśli emeryturę, czy zgon, bo był po dwóch zawałach. Co za różnica. Planowałem dociągnąć do marca i się zwolnić.

Mieszkałem trzy przystanki dalej, za pętlą, z okna widziałem plac z hurtownią sportową w kształcie hangaru. Niedaleko stał opuszczony czteropiętrowy biurowiec. Od kilku lat nikt nie wynajmował w nim pomieszczeń, reklama na ścianie spłowiała od słońca. Wieczorami słyszałem podniesione głosy, śmiech, czasami ktoś stłukł butelkę. Przyzwyczaiłem się i mogłem spać mimo hałasu, ze snu wyrywały mnie raczej błyski policyjnych świateł. A wcześnie rano żwir chrzęścił pod kołami parkujących tam samochodów dostawczych. Kierowcy gasili niedopałki w puszkach po energetykach i szczali na mur. Nad ich głowami obluzowana linia wysokiego napięcia wisiała jak wymuszony uśmiech. Dalej były nieużytki.

Kiedy jeszcze pies żył, po południu wyprowadzałem go obok budowy, na której pracowałem. Niedaleko był park ciągnący się wzdłuż zasypanego koryta rzeki, a przy nim stare, solidne domy za murem z graffiti poświęconym zadźganemu tutaj chłopakowi. Imię zapisane imitującymi gotyk literami, daty narodzin i śmierci, obietnica albo groźba. Na dole dopisek inną ręką: „dobrze, że zdechł”.

W piątek rano przestawiłem budzik, nie było już po co wstawać tak wcześnie, ja do toalety miałem blisko. Sześćdziesiąt procent mięsa, warzywa i minerały. Takie ogłoszenie powinienem dać. Kupiec wszedłby do mieszkania, rozglądnął się, wziął garść karmy, dopytywał. Ukradkiem powąchał palce, a okruchy wytarł w spodnie. Przynajmniej ja bym tak zrobił. Nigdy jej nie skosztowałem. To produkt o długim terminie ważności, niech stoi.

Z GÓRY OKOLICA BUDOWY WYGLĄDAŁA JAK MAKIETA POSKLEJANA Z PRZYPADKOWYCH MATERIAŁÓW. W muzeach trzymają takie pod kluczem, w kantorkach ze środkami czystości i portretami, które spadły ze ścian. Ruch tutaj to złudzenie optyczne, obrót figury niemożliwej. Z wysoka widoki, na dole bidoki, mówił Waldek. Przesada, znałem gorsze miejsca. Byłem tu sam i daleko od reszty. Nasz kontakt ograniczał się prawie wyłącznie do znaków, poleceń, pytań i odpowiedzi związanych z procedurami i pracą dźwigu. Przychodziłem ostatni, wychodziłem pierwszy, nie kolegowałem się. Byłem skupiony i dokładny, robiłem to, co trzeba, i nie oczekiwałem satysfakcji.

Po lewej, od wschodu, miałem częściowo wybudowane osiedle, po prawej, od zachodu, za garażami i klubem fitness, biurowiec i długi blok, zaokrąglony na jednym końcu, do połowy zielony, wyżej biały. Połączone ze sobą w pionie rdzewiejące balkony z ażurowymi balustradami przypominały woliery. Na piątym piętrze kobieta w dresie robiła wymachy i skłony. Przerywała, by zerknąć w dół, na kort tenisowy urządzony na dachu klubu, gdzie kilka osób ćwiczyło z trenerem. Można by pomyśle, że przesyła zaszyfrowaną wiadomość i wypatruje odpowiedzi.

Lewa i prawa, wschód i zachód to nie wszystko, ale dla mnie akurat. Po całym dniu dość miałem obrotów. Robotnicy się rozchodzili. Przez krótkofalówkę dałem znać, że wkrótce zejdę. Wiatr przechylał dźwig, przywykłem i przestałem się zapierać nogami. Schować twarz w dłoniach to jedyne, co można tu zrobić. Widziałem kiedyś młodego mężczyznę, próbował się ratować, rozpostarł ramiona i zniknął za kadrem. Puszczałem to od początku wiele razy. Byłem głodny i pozbawiony fantazji. Czas, który dotąd spędzałem na spacerze z psem, zamierzałem przeczekać w kabinie. Zamknąłem oczy, żeby nie myśleć o tym, na co patrzę. Cokolwiek to było, od razu wypowiadałem w myślach nazwę: ulica, samochód, drzewo, ptak, kościół, wiadukt, billboard, przystanek. Chyba zasnąłem. Nie na długo, ale kiedy się ocknąłem, na dole paliły się halogeny, a gruby stróż okrążał plac. Raz, drugi, trzeci. Mógł słuchać w swojej budce powtórek audycji, w zeszycie miał wypisane godziny, o których powinien zrobić obchód, ale raz wprawiony w ruch krążył po orbicie.

CHCIAŁEM SIĘ WYMKNĄĆ BEZ TŁUMACZENIA, CO TU ROBIĘ O TEJ PORZE. Może wcale by nie zapytał, ale ja i tak bym wyjaśniał. Każdemu, co się należy, nawet wbrew potrzebom. Nie było na to szans. Łaził, jakby wiedział, że się czaję. Temperatura mi nie sprzyjała, jeszcze pod koniec listopada przekwitały dmuchawce, a gołębie przesiadywały w kałużach. Grudzień był suchy i ciepły. Przestałem zwracać uwagę na stróża, z nudów zapatrzyłem się w okna nowych bloków. Dawniej ludzie częściej używali firanek i zasłon, teraz dało się zajrzeć do większości mieszkań. Nic, o czym warto by wspominać: kuchnie, kolacje, puste pokoje, laptopy, telewizory na ścianach, cisza i brak szczegółów, wejście i wyjście. Nie ma, jest. Właśnie tego potrzebowałem.


Czytaj także: Zośka Papużanka: Ślady


Na klatkach schodowych niespłaconych bloków nigdy nie gasną światła. Szpitalna biel przecina je na pół. W mieszkaniach żółć i pomarańcz w różnych odcieniach świecą i znikają albo pojawiają się znienacka tam, gdzie dotąd były ciemne prostokąty. Tych ostatnich stopniowo przybywa. Tyle zaobserwowałem podczas nocy spędzonej w kabinie dźwigu. Ale było jeszcze coś. Nad ranem na dziesiątym piętrze w jasnej kuchni zobaczyłem człowieka w skafandrze kosmicznym. Nie dało się rozpoznać, czy to kobieta, czy mężczyzna, kombinezon ukrywał sylwetkę, a przyciemniana szyba hełmu zasłaniała twarz. Postać chodziła niezdarnie i wolno, łapała równowagę, chwytając się blatów i szafek. W pewnym momencie otworzyła na oścież okno, wychyliła się przez nie i rozejrzała, jakby chciała sprawdzić, czy to jest planeta, na której chciała wylądować, czy tylko porzucone dekoracje z niezrealizowanego filmu. A potem schowała się i wyłączyła światło.

Stróż drzemał przy włączonym radiu, kiedy mijałem jego budkę. Z wiadomości nic nie zrozumiałem, ale jeśli prognoza pogody miała się sprawdzić, to, co miałem na sobie, jeszcze długo powinno mi wystarczyć.

Złapałem pierwszy autobus, zjadłem śniadanie, ustawiłem alarm w telefonie i położyłem się. Po nieprzespanej nocy do niczego się nie nadawałem. Wciąż byłem głodny, od pewnego czasu nie mogłem jeść nic innego niż chleb kukurydziany z masłem i solą. Tylko po tym nie dopadały mnie bóle brzucha, wzdęcia i biegunki. Odstawiłem też kawę i herbatę, piłem napary z szałwii i wodę z miodem. Miało to swoje dobre strony, bo oszczędzałem na jedzeniu, odpadły mi wydatki na psa, a do tego nie włączyłem jeszcze ogrzewania, i gdyby moja niedyspozycja się utrzymała, tak jak wysokie temperatury, mógłbym w przyszłym roku zrobić sobie dłuższą niż tamtym razem przerwę od pracy.

PRZYGOTOWAŁEM ZAPASY NA CAŁY DZIEŃ I KOLEJNĄ NOC, ŻEBY ZNOWU POPATRZEĆ NA ASTRONAUTĘ. Może tym razem skoczy, a grawitacja spłata mu figla i będzie się unosił przed oknami, nie mogąc ani wrócić, ani spaść. W misce dla psa ciągle jeszcze była woda. Zostawiłem ją z ciekawości, ile czasu minie, zanim cała wyparuje. Musiałem wstać i znów jechać do pracy. Po drodze ziewałem i wyzywałem siebie samego bez żadnego powodu, takiego dorobiłem się nawyku.

Odesłali mnie do domu przed południem. Zepsuł się dźwig Waldka i kierownik kazał mu zająć mój. Goniły nas terminy z powodu opóźnienia w poprzednim miesiącu, a Waldek miał większe doświadczenie i dłuższy staż w firmie. Przez resztę dnia siedziałem u siebie przy stole. Trochę spałem, z czołem złożonym na przedramionach, trochę się gapiłem.

Na ostatnim stopniu drabiny przed hurtownią sportową stał facet. Trzymał długą listwę okręconą sznurem z kolorowymi lampkami. Odwijał po kawałku i rozwieszał lampki nad wejściem. Potem odkładał listwę, schodził, żeby przestawić drabinę, i znów wchodził. Układał napis, jeszcze nie podświetlony, nieźle mu to szło. Każdą literę sprawdzał z dołu, cofając się aż na jezdnię i uchylając przed trąbiącymi samochodami. Za którymś razem, gdy był tuż przed szczytem drabiny, stracił równowagę, spadł i rąbnął tyłem głowy w bruk. Z hurtowni wyszło kilka osób, otoczyły pechowca i więcej go nie zobaczyłem. Najpierw przyjechała karetka pogotowia, później policja. Kiedy leciał w dół, ciągle trzymał listwę i zerwał układaną właśnie literę, tak że zostało tylko „Wes”. Następnego dnia ktoś dokończył robotę, ale bez słów, pofalowanym szlaczkiem. Wymienił kilka żarówek, bo całość nie działała. Po zmroku lampki już świeciły.

Właścicielka była stara i obnosiła się z tym. Niepokoiło ją, że przestałem chodzić do pracy, dopytywała, czy na pewno jej nie straciłem. Zajmowałem lokal, który kiedyś był częścią jej mieszkania. Wstawiła cienką ściankę działową, zrobiła kuchnię, łazienkę i oddzielne wejście. Śmierdziała tanim koniakiem i stęchlizną, jakby nie tylko zakładała ubrania, które zbyt długo leżały w szafie, ale sama w niej przesiadywała. Pożyczałem jej pieniądze, niewielkie sumy, mówiła, że nie chce rozmieniać grubych. Miała odliczać od czynszu, ale nie robiła tego, a ja się nie upominałem. Do niedawna wytykała mi, że nie sprzątam po psie, kazała iść za sobą i pokazywała gówna na trawniku. To nieprawda, żadne nie było mojego. Znałem kształt, zapach i kolor jego odchodów jak własną twarz. Poza tym zwierzęta nie załatwiają się tam, gdzie żyją, ona jednak miała do czynienia wyłącznie z ludźmi.

DZIEŃ PRZED ŚWIĘTEM NA BUDOWIE PRACOWALI KRÓCEJ. Potem kierownik zaprosił na poczęstunek w naszym baraku. Przyszedłem pod koniec, trzymałem dietę, a takich spotkań unikałem. Siedziałbym w domu, gdyby nie to, że mieliśmy dostać część wypłaty pod stołem. Nie potrzebowałem pilnie tych pieniędzy, odebrałbym je innym razem, ale wtedy musiałbym się przypominać.


Czytaj także: Weronika Murek: Opowieść wigilijna


Większość już wyszła, a reszta dojadała kawałki ryby i się żegnała, kiedy Waldek zasłabł. Nie pozwolił wzywać pogotowia, mówił, że to nic takiego, musi odpocząć. Zapytał, czy ktoś przyniesie mu tabletki, które zostawił w kabinie. Padło na mnie, inni się śmiali, że nie mają uprawnień do pracy na wysokościach. Załatwiłem to szybko, zerknąłem na blok z astronautą, ale na zewnątrz było jeszcze zbyt jasno, żeby coś zobaczyć przez okna. Nie znałem zresztą zwyczajów tej osoby, może to był jednorazowy wyskok, a może przebierała się i chodziła po mieszkaniu w skafandrze w określonych godzinach i dniach.

Waldek popił tabletkę kawą. Był blady i spocony. Wycierał twarz i szyję papierowymi ręcznikami i rzucał je pod nogi. Zdejmował i zakładał okulary z grubymi szkłami.

Idź, powiedział, w razie czego jest tu ochroniarz.

Wcale nie zamierzałem z nim zostawać, ale głupi by się domyślił, że prosi o coś innego, niż mówi. Zdecydowałem, że wyjdę, jak jego twarz odzyska normalny kolor. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, milczałem, za to on coraz więcej gadał. Co jakiś czas odwracałem głowę, bo wpatrując się w niego bez przerwy, nie zauważyłbym zmiany. Wreszcie wstał i stwierdził, że jest gotowy do wyjścia. Nie zapytałem, czy jest pewien, chociaż ewidentnie na to czekał.

Szliśmy tą samą drogą, więc odprowadziłem go na przystanek busa. Wlókł się i sapał, przez co się spóźniliśmy. Okazało się, że to był ostatni transport, rozkład jazdy został zmieniony. Waldek sprawiał wrażenie, jakby go to dziwiło. Mieszkał czterdzieści kilometrów stąd, w mieścinie, do której nie jeździły pociągi. Dzwonił po różnych ludziach, a potem referował mi rozmowy, objaśniał relacje. Czekałem na dobry moment, żeby wejść mu w słowo i się pożegnać. Nie znosiłem cudzych opowieści i sam też nikomu nie opowiadałem o sobie. Wszystkie historie, które usłyszałem, powtarzałem sobie potem w myślach, słowo w słowo, i długo nie mogłem się od tego uwolnić.

GDYBYM BYŁ NIEZRÓWNOWAŻONY, UZNAŁBYM, ŻE TO ZMOWA PRZECIWKO MNIE, bo do kogo Waldek nie dzwonił z prośbą, by po niego przyjechać, za każdym razem mu odmawiano. Była żona zaplanowała już wieczór i nic ją nie obchodziły jego problemy. Pomimo rozwodu wciąż mieszkali razem, przestali jednak się kłócić. Córka pojechała z wnuczką do teściów. Koledzy wymawiali się obowiązkami rodzinnymi albo wypitym alkoholem, niektórzy nie odbierali. Waldek uspokajał, że w końcu kogoś znajdzie, jakby się przede mną tłumaczył. Wyczuwałem, że zmierza to w złym kierunku, dlatego życzyłem mu powodzenia i odszedłem.

Krzysiu, zawołał, a ja udałem, że nie słyszę. Dawniej drażniło mnie to zdrobnienie, teraz jest mi obojętne. Dla siebie samego jestem bezimienny, a mimo to bez trudu się rozpoznaję.

Krzysiu, krzyknął znowu.

Przystanąłem i odwróciłem się.

No chyba że mógłbym u ciebie, dopóki po mnie nie przyjadą, zapytał.

Poszedłbym gdzieś, ale dzisiaj nie ma gdzie, wszystko pozamykane, dodał, bo milczałem.

Obiecuję mało się odzywać, wyciągnął z kieszeni tabletkę i przełknął ją na sucho.

Był wygłodniały, po pracy nie tknął jedzenia. Ostrzegłem go, że u mnie jest tylko chleb i masło, mieszkam sam, nie przyjmuję gości i nie urządzam dzisiaj kolacji. Niedaleko stała uliczna buda z żarciem otwarta na okrągło. Prowadzili ją byli, obecni i przyszli kryminaliści. Dawali duże porcje. Waldek usiadł przy drewnianej ławie, a ja złożyłem zamówienie. Wziąłem podwójną tortillę z wołowiną, żeby dłużej milczał, zajęty przeżuwaniem, i żeby zyskać na czasie. Liczyłem, że ktoś go jednak zabierze do domu, zanim dojdziemy do mnie. W przerwach między kęsami namawiał do spróbowania tortilli. Tłumaczyłem, że nie mogę, bo dostanę boleści, ale nie odpuszczał. Chciał podzielić ją na pół. Wgryzał się w nią tak, że upaprał sobie okulary sosem. Przetarł szkła szalikiem i się zaśmiał.


Czytaj także: Magdalena Tulli: Walizka


W monopolowym kupił dwie butelki żołądkowej gorzkiej, najlepszej na problemy z brzuchem, jeśli dodać do niej pieprzu, jak zapewniał. Dobrał też oranżadę i papierosy. Pisał esemesy, krzyczał, że każdy ma w domu pieprz, i narzekał, że daleko mieszkam. Szedł wolno, a ja specjalnie wybrałem trasę na piechotę, autobusem bylibyśmy w pięć minut. Nikt już nie oddzwaniał ani nie odpisywał. Ulice były puste. Przez ciemne niebo sunął sztuczny satelita. Waldek pił z gwinta, z wysoko zadartą głową i zamkniętymi oczami.

KIEDY WESZLIŚMY DO MIESZKANIA, POCZUŁEM SIĘ TAK, JAKBYM TO JA BYŁ GOŚCIEM. Linoleum w przedpokoju było wybrzuszone w paru miejscach, a z szafy, do której schowałem kurtki, zajechało jak z cmentarza. Po poprzednich lokatorach zostały tu niepotrzebne graty. Właścicielka zabroniła cokolwiek wyrzucać, regularnie sprawdzała, czy nic nie zniknęło, a nawet znosiła rzeczy, które się u niej nie mieściły. Ja sam nie miałem dużo. To nieco ułatwiało mi przeprowadzki, których nie cierpiałem. Gdybym mógł zamknąć oczy i otworzyć je w nowym miejscu, może częściej bym się decydował. Uprzedziłem Waldka, że mieszkanie nie jest jeszcze wywietrzone po zmarłym psie, plamy moczu niestarte, a sierść niezamieciona. W pokoju usiadłem na wersalce, a on przy stole, bo miałem tylko jedno krzesło. Wcześniej zamknąłem drzwi do kuchni, żeby nie rozchodził się smród z brei zatykającej odpływ w zlewie. Ze mną było podobnie, od dawna nie wziąłem kąpieli w wannie. Co kilka dni nachylałem się tylko nad nią i myłem się gąbką od pasa w górę, a potem siadałem na krawędzi wanny, najpierw przodem, później tyłem, i myłem się od pasa w dół. Niekiedy poprzestawałem na obcinaniu paznokci u stóp, to dawało wrażenie, że całe nogi są czystsze.

Wódkę piliśmy ze szklanek. Wolałem ból brzucha niż nieustanne odmawianie Waldkowi, który się uparł, że musimy napić się razem. Alkohol nie działał na moją głowę, myślałem i zachowywałem się po nim tak jak na trzeźwo. Jeśli przesadziłem, na drugi dzień rzygałem, nic poza tym. Waldek przesunął stół, bo siedzieliśmy za daleko od siebie. Ciągle zadawał mi pytania, jakby wypełniał ankietę personalną. Padła mu bateria w telefonie, a moja ładowarka nie pasowała. Kiedy mój pies szczekał za długo, chwytałem go za skórę na karku i odciągałem do innego pomieszczenia. Skomlał i oglądał się na mnie, ale za chwilę wracał. Waldek ciężko oddychał. Zapytałem, czy potrzebuje pomocy.

To nic, powiedział, nic mi nie jest, taka uroda serca.

Mieszał tabletki z wódką, a ja nie reagowałem. Miałem nadzieję, że przynajmniej urwie mu się film i zaśnie. Nic z tego, trzymał się prosto i bez przerwy mówił.

NIE UDAŁO SIĘ PRZEŁOŻYĆ KARTY Z JEGO TELEFONU DO MOJEGO, RÓŻNIŁY SIĘ ROZMIARAMI. Wziął moją komórkę i próbował sobie przypomnieć numer do kogoś bliskiego. Wybierał na próbę i dzwonił po obcych ludziach, kłócił się z nimi i przeklinał. Jednocześnie opowiadał mi o zwierzętach, które lata temu jego znajomi z pracy zrzucali z dźwigów. O żabach, gołębiach ze skrępowanymi skrzydłami, kotach. Sam tego nie robił, jedynie patrzył. O tym, jak zmiażdżył nogi koledze, hakowemu, który źle zamocował ładunek. To pierwszy zawał. Te ponure anegdoty niewiele się różniły od tych, które sam znałem, ale w przeciwieństwie do Waldka zachowywałem je dla siebie.

Wyszedł się odlać, wtedy usłyszałem zza ściany kaszel właścicielki. Przeciągała go jak pacjent usiłujący wyłudzić od lekarza zwolnienie. Sąsiedzi nade mną puszczali jeden za drugim utwory z prostą melodią i niezrozumiałym tekstem. Zgadywałem niektóre słowa, dałoby się z nich ułożyć co najwyżej bajki dla idiotów. Nagle pomyślałem, że przegapiłem moment, kiedy mogłem dokonać jakiejś młodzieńczej zbrodni. Teraz byłbym zdolny jedynie do zbrodni obrzydliwej, na wieść o której odechciewa się jeść.

Waldek miał problem z trafieniem z powrotem do pokoju, wołał mnie, a ja nie odpowiadałem. Przypominał w tym mojego psa, zawodziła go pamięć, gubił się w mieszkaniu i szczekał, dopóki po niego nie poszedłem. Śmierdział jak dawno nieprana maskotka, był niemal ślepy i głuchy. Stukałem knykciami w podłogę, żeby zwrócić jego uwagę. Stare psy zazwyczaj dużo śpią, a on całymi dniami i w nocy dreptał po mieszkaniu, jakby krok w krok szła za nim śmierć, równie niedołężna jak on, i gdyby się zatrzymał, wreszcie by go dopadła. Pewnego wieczoru ułożyłem go na ręczniku, który służył mu za legowisko, i dopilnowałem, żeby się z niego nie ruszył.

Rozścieliłem łóżko, ale Waldek nie chciał się kłaść. Sobie rozłożyłem koce na podłodze, to bez znaczenia, przy obcym i tak bym nie zasnął. Skończył się nam alkohol, niewielka w tym moja zasługa, dochodziła północ, a on nadal był rześki. Monopolowy był już zamknięty. Zaproponował, żebyśmy w takim razie poszli na budowę, bo w kabinie dźwigu, pod fotelem, schował butelkę z drinkiem. Przekonywał, że nie może nagle przerwać picia, kiedyś tak zrobił i dostał drugiego zawału. Zgodziłem się, to lepsze niż siedzenie w mieszkaniu i słuchanie go, zwłaszcza że marudził.

Po ulicach plątało się trochę ludzi, minęło nas też kilka samochodów. Zgrzałem się i zdjąłem czapkę, rozpiąłem kurtkę. Wcisnęliśmy stróżowi kit, że Waldek zostawił na górze prezent dla wnuka, i weszliśmy. Powstrzymałem go przed wspinaczką, był już wstawiony, zjeżdżały mu stopy i zawisał na rękach. Ściągnąłem go za ubranie i zaoferowałem, że pójdę. Niespodziewanie poczułem lęk, jakbym miał to zrobić po raz pierwszy. Chwytałem zimne szczeble i wspinałem się. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że obserwuję z dołu siebie samego, jak wchodzę coraz wyżej, sztywno niczym robot z demobilu. Nagle spadam, roztrzaskuję się o ziemię i wysypują się ze mnie koła zębate, sprężyny, tranzystory i karty perforowane, a z wyciętego w metalu otworu imitującego usta wije się żółta wstęga z ostatnim raportem w systemie dwójkowym. Bit to najmniejsza ilość informacji potrzebna do określenia, który z dwóch równie prawdopodobnych stanów przyjął układ.

Byłem za połową, kiedy zaczął coś do mnie krzyczeć. Zatrzymałem się i spojrzałem w dół. Stał oświetlony reflektorami samochodu i machał, żebym zszedł. Kierowca, nie wiem, czy kobieta, czy mężczyzna, wciskał rytmicznie klakson. Zrozumiałem, że ktoś po Waldka jednak przyjechał, licząc, że będzie czekał w pracy, skoro nie ma z nim kontaktu. Wołał, że odwiozą mnie po drodze. Odpowiedziałem, że idę na górę i żeby nie czekał. Przywoływał mnie jeszcze chwilę, ale przestałem na niego zwracać uwagę i dalej się wspinałem. Kiedy popatrzyłem z kabiny, już go nie było. Za to stróż dawał mi znaki i darł się. Mógł wezwać patrol interwencyjny albo policję, ale pewnie się domyślił, że stąd trudno byłoby mnie ściągnąć, i w końcu wrócił do swojej budki. Musieliby mnie wziąć głodem i pragnieniem, kiedy opadłbym z sił i nie dał rady już strącać wspinających się po mnie funkcjonariuszy.

CZUWAŁEM DO RANA, NIE ODRYWAJĄC WZROKU OD OKNA, ALE ASTRONAUTY NIE ZOBACZYŁEM. Światła były ciągle zgaszone, najwyraźniej nikogo nie było w środku. Wymacałem butelkę pod fotelem. Landrynkowa oranżada z wódką. Zszedłem, przywitałem i pożegnałem się ze zmiennikiem stróża i poszedłem między blokami. Złapał pierwszy tej zimy suchy mróz. Opatuliłem się i przyspieszyłem. Za kratą zabudowanego śmietnika coś się srebrzyło. Na ziemi, obok kolorowych kontenerów, leżał skafander kosmiczny z nienaturalnie powykręcanymi rękawami i nogawkami, jak ofiara upadku z dużej wysokości. Nigdzie śladu hełmu. Sprawiał wrażenie staroświeckiego, czegoś, co zakłada się w podróż najdalej do Księżyca. To zresztą musiała być imitacja. Nawet jeśli, to czego chcesz, idioto, pomyślałem patrząc na czarne, zielone, żółte i niebieskie kontenery. Wszystko przecież jest na swoim miejscu: plastik, szkło, metal, papier, odpady mieszane. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i wydawca serwisu internetowego. Autor opowiadań. Za debiutancką „Florydę” (Czarne, 2017) był nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody Gombrowicza. Ostatnio opublikował książkę „Idzie tu wielki chłopak” (Czarne, 2023), za którą został… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 52/2018