Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nawet z najnowszej historii polskiej reprezentacji znamy przypadek, w którym przeciętny dość zespół dał się zaczarować przez charyzmatycznego trenera z zagranicy i wywalczył awans na wielki turniej. Wszyscy, którzy w tym pierwszym okresie mieli do czynienia z Leo Beenhakkerem – także współpracujący wówczas z Holendrem Adam Nawałka, murowany ponoć kandydat na kolejnego trenera reprezentacji – podkreślają jego ogromny wpływ na wyniki zespołu. Dlatego szkoda, że tak to się potoczyło: że po przegranym Euro ówczesna ekipa PZPN zdecydowała się zastąpić Franciszka Smudę Waldemarem Fornalikiem. Mający doświadczenie wyłącznie z pracy w polskich klubach szkoleniowiec uczył się na własnych błędach, a pokolenie piłkarzy – ośmielę się twierdzić, że zdolniejsze niż tamci, których miał do dyspozycji Beenhakker – straciło dwa lata. W zakończonych właśnie eliminacjach do mistrzostw świata w Brazylii – toczonych z najsłabszą od lat Anglią, przebudowywaną Ukrainą, będącymi w zasięgu Mołdawią, Czarnogórą, o San Marino nie wspominając – można było powalczyć.
Co teraz, po zwolnieniu Fornalika? Wybór między trenerem z Polski a szkoleniowcem z zagranicy nie jest, rzecz jasna, wyborem ideologicznym. Stawiając na poszukiwania poza krajem, myślę o powtórzeniu „efektu Beenhakkera”: tego, że piłkarze dają się ponieść wizji kogoś, kto wie już, jak wygrywać, a nie dopiero uczy się wraz z nimi. Kogoś, za kim będą chcieli pójść i uczyć się od niego. Nie twierdzę, że każda kandydatura z zagranicy pozwoli myśleć o sukcesie w kolejnych eliminacjach, mocno się obawiam po prostu, że polskie kandydatury nawet na myślenie nie pozwolą. Powiedzenie „sprawdzam” prezesurze Zbigniewa Bońka w PZPN po kolejnej klęsce polskiej piłki nie będzie żadną satysfakcją.