W cieniu maszynki

Na niezbyt smacznym cieście Sejmu pozostała jednak śmietanka: mała grupka pasjonatów. Kiedy rozmawiałem z posłami, pytając o tych najlepszych, często wskazywali tych samych. Ponad politycznymi podziałami.

20.12.2010

Czyta się kilka minut

Rys. Mirosław Owczarek /
Rys. Mirosław Owczarek /

Sejm, posiedzenie Komisji Obrony. Pokaźna grupa wojskowych i urzędników, na czele z wiceministrem obrony, zabiega o podniesienie nakładów na marynarkę wojenną. Zrutynizowane obrady zakłóca Ludwik Dorn, poseł niezrzeszony, dawniej Polska Plus, jeszcze dawniej PiS. Przemawia, używając całej swojej erudycji. Opowiada, jak to w drugiej Rzeczypospolitej zbyt duże wydatki na marynarkę wojenną się nie opłaciły, bo polska flota została zniszczona lub unieruchomiona już w pierwszych dniach wojny. Gani ewidentnie chybione inwestycje, np. utopienie dużych sum w mitycznej korwecie.

Ale decyzje zapadły już wcześniej. - Chce pan poseł o coś wnioskować? - pyta przewodniczący.

- I tak mamy do czynienia z maszynką do głosowania, nie ma chyba sensu, abym formułował wniosek na piśmie - odpowiada zrezygnowany Dorn i... wychodzi.

- Na każdym posiedzeniu on rozwija cały swój kunszt argumentacji, a inni posłowie dyskretnie ziewają - zauważa Luiza Zalewska, obserwująca Komisję Obrony dla "Dziennika Gazety Prawnej".

I tak być może jest w obecnym parlamencie ze wszystkimi dobrymi posłami. Nie mają wielkiego pola do popisu. Partie, zwłaszcza dwie główne, zmieniły się w ciężkozbrojne armie zwoływane sms-ami na najtrudniejsze starcia, a na co dzień traktowane właśnie tak, jak powiedział Dorn: jako "maszynki do głosowania".

Kiedy pytam Dominikę Wielowieyską z "Gazety Wyborczej" o posłów wyróżniających się w tematyce gospodarczej, odpowiada od razu: - Polityki gospodarczej nie robi się w parlamencie.

Ta prawidłowość dotyczy w jakimś sensie wszystkich rodzajów polityki. Uciekły one posłom. Przeniosły się, jak na całym świecie, w zakamarki gmachów rządowych, do wszelakich lobbies, także do telewizji i radia oraz do internetu.

W tej sytuacji bycie posłem to coraz mniejsza przyjemność. W ostatnich wyborach aż 55 parlamentarzystów startowało na różne funkcje samorządowe: widać, jak mało mają satysfakcji z dotychczasowej pracy. Inna sprawa, że wygrało te wybory zaledwie 14, co może świadczyć o tym, jak małym cieszą się prestiżem. Trudno się oprzeć wrażeniu: posłowie są coraz bardziej kiepscy. Coraz mniej znani i zasłużeni obejmują kluczowe parlamentarne funkcje. Weźmy szefów klubów parlamentarnych dwóch największych partii - jeszcze wczoraj mało kto z Polaków o nich słyszał.

Dorn, czyli śmietanka

Na tym niezbyt smacznym cieście pozostała wszakże śmietanka. Mała grupka pasjonatów zajmujących się czymś, szukających sobie nisz, wojujących poza partyjnymi strukturami o jakieś sprawy, czasem umiejętnie wykorzystujących te struktury. Sami potrafią się bezbłędnie wyłowić z tłumu. Kiedy rozmawiałem w sejmowych korytarzach z posłami o posłach, często te same osoby wskazywały siebie nawzajem jako prymusów i gwiazdy. Ponad politycznymi podziałami.

Dorna wymieniali prawie wszyscy. A przecież ma wady, jest kostyczny, zamknięty w sobie, mówi nieco hermetycznym językiem. Na ludzi patrzy z góry (to jedyny znany mi parlamentarzysta niepełniący funkcji rządowej, którzy umawia się z dziennikarzami przez asystenta). Ma też inne słabości, ostatnio tabloidy rzuciły się na niego, oskarżając o alkoholową nieświeżość podczas wieczornych głosowań.

A jednak Dorn to perła. W jego przypadku historia lubi się powtarzać. W 1997 r. wybrany po raz pierwszy z list AWS-u socjolog o pięknej opozycyjnej przeszłości, prawie od razu wystąpił z klubu, nie godząc się z kandydaturą Hanny Suchockiej na ministra sprawiedliwości. Przez całą kadencję był posłem niezrzeszonym. Miał dużo czasu, który dzielił między sejmową restauracją, gdzie popijał wino, i sejmową biblioteką, gdzie czytał różne opracowania. Nawiedzał też często komisje, gdzie stawiał ministrom i wiceministrom niewygodne, dociekliwe pytania. Sam przygotował pakiet antykorupcyjnych poprawek do ordynacji wyborczej, a pod koniec kadencji także ustawę o finansowaniu partii politycznych - tę samą, która jest dziś przedmiotem takich kontrowersji.

W następnej kadencji był szefem klubu PiS (bardzo dobrym), w jeszcze następnej wpływowym szefem MSWiA, wicepremierem, wreszcie marszałkiem Sejmu. W 2007 r., kiedy go zawieszono w prawach członka PiS, powiedział pewnej dziennikarce: "Zobaczy pani, znów zostanę najlepszym posłem". I tak się stało, wygrał konkurs tygodnika "Polityka". Znowu ślęczał nad dokumentami i sam jeden szykował poprawki: najpierw w sejmowej Komisji Zdrowia, potem Obrony.

W sprawach zdrowotnych próbował tkać międzypartyjne kompromisy, razem z Markiem Balickim z lewicy przygotował projekt, który miał pogodzić PiS-owski i PO-wski punkt widzenia (ostatecznie okazał się politycznie niepotrzebny). Przy swoich wadach Dorn miewa też zalety: jest dyskretny i gotowy do rozmowy z rozmaitymi ludźmi bez ideologicznych uprzedzeń. To dla posła wielki atut. Choć w polskim Sejmie nieomal obciążenie.

Piecha i Gowin, czyli egzamin z kompromisu

Gdy szukam innych wzorcowych parlamentarzystów, zaprzyjaźniony poseł podpowiada: "Szukaj wśród tych, którzy przygotowali kiedykolwiek własne projekty". I tłumaczy: dla pojedynczej osoby to bardzo ciężkie zadanie, poseł dostaje rocznie 800 zł na ekspertyzy, nawet pomoc klubu jest zwykle niewielka. A potem stają przed nim nowe zadania, musi szukać sprzymierzeńców i patrzeć z nadzieją na marszałka, kiedy ten wpuści projekt pod obrady. W każdym przypadku rząd ma pierwszeństwo, a w prawie każdym wygra rywalizację.

Zaprzyjaźniony poseł podsuwa mi Bolesława Piechę z PiS-u. Lekarz i dyrektor szpitala ze Śląska, który przygotował i przeforsował do komisji sejmowych restrykcyjny projekt dotyczący in vitro, to tak naprawdę zręczny taktyk i rzecznik parlamentarnych kompromisów. Na sejmowych korytarzach szeptano od dawna, że w sprawie in vitro zawarł sekretny sojusz z Jarosławem Gowinem z PO. Piecha miał licytować wyżej, a potem przyjąć łagodniejszy tekst Gowina jako kompromisowy.

Tę misterną taktykę osłabił Jarosław Kaczyński, który w ostatniej chwili, już na sali obrad, kazał swoim posłom głosować przeciw propozycji Gowina. Ale głosy Piechy i małej grupki jego kolegów z PiS-u tamten projekt uratowały.

Z drugiej strony Piecha to dokuczliwy, ale w sumie sensowny recenzent polityki rządu. - Śledziłam ostatnio debatę nad ustawami zdrowotnymi i muszę przyznać, że w jego wystąpieniach nie było nadmiernego krytykanctwa czy zbędnego gadulstwa - relacjonuje Anna Wojciechowska, dziennikarka "Polski The Times". Jego opinie (sam był w poprzedniej kadencji wiceministrem zdrowia) biorą często pod uwagę przeciwnicy z PO. Inna sprawa, że rzadko kiedy otwarcie się do tego przyznają. Obowiązuje wszak maszynka do głosowania.

Nie bardzo chce się z tym pogodzić przywołany już Jarosław Gowin. Jako polityk Platformy kojarzy się on z medialnymi występami i z partyjnym "knuciem", ale przecież jego manewry z projektem dotyczącym in vitro były, jak na polskie warunki, parlamentarną wirtuozerią. Teraz Gowin dostał przewodnictwo Komisji Konstytucyjnej i bardzo serio traktuje swoje obowiązki. Może nawet zbyt serio, zważywszy na to, że jego partii nie zależy chyba zanadto na konstytucyjnym zwycięstwie. Zależy na nim jednak posłowi z Krakowa, który dla przeforsowania jakichkolwiek sensownych rozwiązań gotów byłby porozumieć się także z PiS-em. Choć nie ma pewności, czy Kaczyński - zawsze preferujący walkę - nie postąpi podobnie, jak przy okazji głosowań nad in vitro: nie wystawi go do wiatru.

Balicki i Kluzik-Rostkowska, czyli egzamin z polityki

Że soliści mają trudno, świadczy przypadek Marka Balickiego, kolejnego specjalisty od służby zdrowia, skądinąd autora najbardziej liberalnego projektu dotyczącego in vitro.

Jego, sejmowego weterana wybranego po raz pierwszy z listy Unii Demokratycznej w 1991 r.,

ministra zdrowia w rządzie Marka Belki, Ludwik Dorn wymienił bez wahania jako jednego z najlepszych (a on zrewanżował się Dornowi tym samym). Ale dodał: - Widzę, jak Balicki marnieje, więdnie w oczach. Nie ma wielkiego pola do popisu. Kiedy mówi coś w komisji, i tak natrafia od razu na partyjny front. Na maszynkę do głosowania.

Balicki potwierdza to w rozmowie z "Tygodnikiem". Tyle że on wybrał inną strategię niż Dorn. Wybrany w ostatnich wyborach ze wspólnej listy lewicowej, występował potem jako poseł SdPL i jako niezrzeszony. Teraz przystąpił do SLD, bo liczy na oparcie we względnie silnej strukturze.

Musiał też dokonać innego, może bardziej bolesnego dla siebie wyboru. Wciąż czynny lekarz (specjalność: psychiatria), był przez ostatnie lata dyrektorem Szpitala Wolskiego. Od sierpnia jest na urlopie. Dlaczego? - Bo w czasie debat zdrowotnych muszę mieć czas - tłumaczy. I nie traci nadziei na międzypartyjny kompromis, dzięki któremu Polacy przestaną wreszcie narzekać na niewydolne szpitale i przychodnie. A równocześnie pokazuje własnym przykładem, że dobrego posłowania nie da się łączyć z czymkolwiek innym. To praca na cały etat.

Bycie dobrym posłem bywa również nie do połączenia z byciem dobrym politykiem. Tak było z Joanną Kluzik-Rostkowską. Kiedy po pracy w rządzie Jarosława Kaczyńskiego została w 2007 r. wybrana do Sejmu, rzuciła się w wir pracy Komisji Polityki Społecznej. Zagłębiła się w nią tak dalece, że brakło czasu na przyglądanie się wielkiej polityce. Przez kilka lat żyrowała dość bezrefleksyjnie linię Jarosława Kaczyńskiego.

Równocześnie miała przekonanie, że dobre stosunki z innymi partiami utorują drogę jej projektom przygotowanym jeszcze, gdy była ministrem pracy: o przedszkolach czy o rodzinach zastępczych. Ale projekty utkwiły, zgodnie z wolą PO, w sejmowej zamrażarce.

Zostały odmrożone dopiero latem 2010 r.

Być może kokietując Kluzik-Rostkowską, nowy marszałek Schetyna miał nadzieję na pogłębienie rozdźwięków w PiS-ie. Tak to polityczna rozgrywka zderza się raz za razem z legislacyjnymi koniecznościami.

Dziś Kluzik-Rostkowska jest liderem nowej formacji. Ciekawe, jak rozwiąże problem napięcia między wielką polityką a legislacją. Dwa lata temu jako jedyny poseł PiS-u nie głosowała przeciw platformerskiej reformie emerytur pomostowych, bo pamiętała, że pod jej kierownictwem ministerstwo pracy szykowało podobne rozwiązania. Teraz zajęła inne niż do tej pory stanowisko w sprawie dofinansowania partii z budżetu - bo to korzystne dla jej nowego ugrupowania. Co w niej zwycięży: nowo narodzony polityk czy pracowita, zaangażowana w różne sprawy posłanka?

Kłopot w koalicji, kłopot w opozycji

Może najtrudniej być dobrym posłem w ugrupowaniu rządowym. Taki Marek Biernacki, dawny minister spraw wewnętrznych w rządzie Buzka, zna się na rzeczy, ale udział w koalicji rządowej czyni go bardzo powściągliwym recenzentem MSWiA. Rozkwitł tylko raz: jako szef sejmowej komisji śledczej badającej sprawę zabójstwa Olewnika. Taktowny, precyzyjny, umiejący wniknąć w gąszcz zależności na styku policja-wymiar sprawiedliwości, mógłby być wzorem dla innych sejmowych śledczych. Tyle że to specyficzna komisja: nieuderzająca w interesy żadnej z głównych partii. Tam jest miejsce dla fachowca.

Innego typu kłopotów doświadczyła posłanka Joanna Mucha, kreowana na początku kadencji na znawcę tematyki zdrowotnej. Wywołało to taką zawiść minister Ewy Kopacz, że Muchę szybko odsunięto od tych kwestii. Inna sprawa, czy nie pomogła swoim wrogom lansowaniem się w mediach. Kiedy premier Tusk zobaczył sesję zdjęciową posłanki z Lublina, zauważył cierpko: "Po czymś takim ona na pewno nie będzie ministrem".

Odmienny problem ma świetny znawca tematyki infrastruktury, także jeden z sejmowych weteranów, Janusz Piechociński z PSL-u. On z kolei może się do woli wyżywać na komisji. Ale wyżej nie pójdzie. - Byłby lepszym ministrem infrastruktury niż nasz Grabarczyk. Ale Pawlak mu na to nie pozwoli - relacjonuje poseł PO. Konflikt między garnącym się do dziennikarzy, elokwentnym Piechocińskim i milczącym wicepremierem trwa od początku lat 90.

Dla posłów koalicji rządowej pozostają skrawki aktywności. Jak dla sportsmenki z PO Iwony Guzowskiej, wychowanej w domu dziecka, która wraz z Kluzik-Rostkowską pracowała od miesięcy nad ustawą zamieniającą te domy na rodziny zastępcze. Albo dla Lidii Staroń z tego samego klubu, która wyróżniła się jako nieubłagana pogromczyni lobby spółdzielni mieszkaniowej. Także posłanka Mucha znalazła sobie niszę: walczy teraz o prawa zwierząt. I trzeba przyznać, że podważa na swoją miarę złe obyczaje rządzące tym Sejmem. Dla przeforsowania rozwiązań korzystnych dla czworonogów gotowa jest przyjść do sektora PiS-u i nawiązać kontakt z głównym sejmowym rębajłą Markiem Suskim. Bo on też kocha zwierzęta.

Posłom opozycji, na ogół tylko żołnierzom w karnych zastępach, też pozostaje czekać na okazję. Jak Bartoszowi Arłukowiczowi z lewicy, który wchodząc do komisji śledczej badającej hazardowe patologie, rozbłysnął na chwilę darem dociekliwego śledczego. Momentami dorównując kunsztem Janowi Rokicie. Ale to już nie jest czas, gdy komisje śledcze zmieniają rzeczywistość. Więc błyskotliwemu lekarzowi grozi wtopienie się w tło - miejsca reformatorów służby zdrowia są już przecież pozajmowane.

Czasem opłaca się być szarą myszką. Beatę Szydło z PiS-u sejmowi reporterzy chwalą za pracowitość i zdrowy rozsądek w Komisji Finansów Publicznych. Pozostawała w cieniu innych, aż w końcu Kaczyński potrzebował merytorycznego wiceprezesa partii, na dokładkę kobiety. A ponieważ Kluzik-Rostkowska się nie zgodziła, padło na Szydło. Zaledwie parę lat temu była bezpartyjnym burmistrzem gminy Brzeszcze, z dużymi wątpliwościami przyłączającym się do PiS-u.

Świat, który nie może zginąć

Wiele tradycyjnych umiejętności sejmowych wręcz zanika. W latach 90. konkurencja świetnych mówców była wręcz mordercza. Dziś mówcami, których się pamięta, są przemawiający zawsze z głowy, zapamiętali w śmiertelnym pojedynku bez końca, liderzy: Kaczyński i Tusk. Czasem zapadnie w głowę fraza urodzonego krasomówcy i demagoga Ryszarda Kalisza z SLD, który jest jednym z przedstawicieli innego ginącego gatunku: sejmowego bon vivanta. Innym logicznym mówcą i bon vivantem pozostał wymieniany tu już Dorn.

Podczas rozmów z posłami słyszymy najrozmaiciej uzasadniane kandydatury na "tych dobrych". Niewątpliwie warto odnotować jeszcze jeden typ postaci: sejmowego rzemieślnika pilnującego klubowych struktur, a przy okazji ucierającego za kulisami rozmaite, niestety zawierane coraz rzadziej, porozumienia. To zawsze uprzejmy, flegmatyczny Wacław Martyniuk, do niedawna sekretarz i rzecznik dyscypliny w SLD. To małomówny wiceszef klubu PO Sławomir Rybicki. To sardoniczny szef sejmowych ludowców Stanisław Żelichowski. Do swojej śmierci taką postacią był Przemysław Gosiewski z PiS-u. Jako urodzony sejmowy macher jawił się też były szef klubu Platformy Zbigniew Chlebowski, tyle że zgubiło go nadmierne wszędobylstwo.

Już miałem zamykać opowieść o sejmowych klejnotach, kiedy dostałem sms-a od znajomego posła PO: "Warto wspomnieć o Marku Plurze. Jeździ na wózku, rusza tylko nieznacznie prawą dłonią, a jest niezwykle mądry i aktywny, powszechnie szanowany w klubie, zajmuje się niepełnosprawnymi". Więc wspominam, dorzucając też poruszającego się na wózku posła Filipa Libickiego (PiS, potem Polska Plus, teraz PJN). Jeśli ktoś pyta o dobre strony cywilizacyjnego postępu, niech pamięta o ich aktywności.

Inna sprawa, że zwłaszcza na początku w nieprzystosowanym do ich wózków gmachu Sejmu nie było wcale łatwo. A tak naprawdę nie jest łatwo wszystkim, którzy chcą coś zrobić. Parlamentarzyści w krajach zachodnich mają potężne, świetnie wyposażone biura. Nasi analizują ważne papiery w ciasnych pokojach poselskiej pracy lub wręcz przy stoliku w restauracji, zresztą licho zaopatrzonej, choć taniej. Większości to nie przeszkadza, dawno nauczyli się być niezbyt widocznymi trybikami w maszynie. Ta mniejszość ciągle się szarpie, ciągle o coś walczy. Chwała tej mniejszości. Przynajmniej raz na kilka lat zasługujecie na dobre słowo.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2010