Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zaczęło się od doniesień w "L’Equipe" (gazecie poważnej, choć branżowej), aby wkrótce trafić nawet do poważnie wszechbranżowej "International Herald Tribune". Chodzi o rower. Elektryczny! Wehikuł waży 10 kg - niewiele więcej niż "zwykła" profesjonalna maszyna do ścigania. Silnik elektryczny ukryty w ramie. Niemal bezgłośny. Na baterie. Włącznik/wyłącznik przy hamulcu. Oszustwo doskonałe.
Przez peleton przebiegł dreszcz dezaprobaty. "To gorsze niż doping!".
Naturalnie rozżaleni są kolarze, którzy nie biorą - a naiwnie przypuszczam, że jednak jest ich w peletonie sporo. Ale bardziej jeszcze rozwścieczeni są tacy, którzy od lat regularnie faszerują się medykamentami, wystawiając na szwank swoje organizmy, stawiając nawet życie na ostrzu strzykawki, podczas gdy na motorku jest nie tylko szybciej i łatwiej, lecz bez wątpienia też zdrowiej. Wystarczy trzymać nogi na pedałach, i z górki na pazurki. Cały czas z górki, bowiem wehikuł rozwija prędkość do 50 km/h. Cóż za oszczędność sił na finisz, zważywszy, że przeciętna wyścigu to 40 km/h.
Skąd to wszystko wiemy? Z poważnych gazet. Skąd wiedzą gazety? Od poważnych ludzi, którzy pojeździli na tej "kolarce". Skąd ją mieli? Od twórcy, rozjuszonego faktem, że wszyscy eksperci, od byłych championów do obecnych mechaników, ze śmiechem dementowali prawdopodobieństwo stworzenia czegoś, co ma silnik, jeździ w peletonie i nie zostało wykryte. W wynalazcy (ponoć Węgrze z pochodzenia) zawrzało. Zaperzył się, żachnął i sprokurował "ustawkę" z prasą. W ramach zakończonych pełnym sukcesem jazd testowych ("to nieprawdopodobne!" - wykrzykiwali byli zawodowcy, niepostrzeżenie włączając silnik) objawił niedowiarkom swe dzieło. Nie jest to jeszcze perpetuum mobile, ale prawie. To nie byle Ginger, pojazd zapowiadany swego czasu jako wynalazek mający odmienić cywilizację, a teraz zredukowany do roli jednoosobowego meleksa dla zniedołężniałych ochroniarzy w co większych powierzchniowo zakładach przemysłowych sytego Zachodu. To rower, nie rower, na którym byle zawodowy kolarski oszust może zwyciężyć w dowolnie legendarnym wyścigu.
A twórca puchnie z dumy, puchnie niepostrzeżenie, na tyle, na ile może sobie pozwolić w dopuszczalnych granicach bezczelnego szwindlu. Nie był zmuszony do ujawnienia autorstwa perspektywą dożywocia za kolaborację z nazistami, niczym swego czasu Vermeeropodobny Van Meegeren - nie, tutaj zagrała urażona duma (nieobca również holenderskiemu superfałszerzowi, choć nie do tego stopnia). Wynalazł się sam. Dokąd potencjalnie samobójcza duma zaprowadzi Van Meegerena peletonu? Dowiemy się z gazet. Niekoniecznie sportowych.