Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Następnego dnia politycy obu państw tłumaczyli, wyjaśnili i dementowali, ale "mleko już się rozlało" - cena euro spadła poniżej 1,2 dolara, silnie stracił forint, a w ślad za nim złoty i inne waluty regionu, osunęły się europejskie indeksy giełdowe.
Skąd ta nerwowość? Wiadomo skąd - przez Grecję. Inwestorzy obawiają się niewypłacalności niektórych państw Unii. Obawiają się, ale także korzystają z okazji, bo na nagłych spadkach można zarobić nie gorzej niż na wzrostach. A jako że Europa stanowi jedną gospodarczą całość, problemy Grecji i Węgier stają się błyskawicznie problemami innych państw.
Także w piątek Jarosław Kaczyński zażądał nowelizacji polskiego budżetu w związku z powodzią. PiS uważa, że do końca roku na ten cel trzeba wydać ok. 5 mld złotych. Z kolei rząd chce uruchomić 2 mld złotych z rezerwy zapisanej w budżecie, a dodatkowo dokonać w nim rozmaitych przesunięć. Czy to starczy? Tego tak naprawdę wiedzieć nie będziemy, póki zagrożenie powodziowe nie zakończy się i nie zostaną podliczone straty. Premier Tusk mówił, że całkowite koszty powodzi mogą sięgnąć 10 mld złotych, zaś minister Jacek Rostowski nie wyklucza, że rezerwa i przesunięcia nie wystarczą, że będą potrzebne jakieś dalsze ruchy, nie mówi nawet kategorycznego "nie" pomysłowi "podatku powodziowego".
Na czym więc polega spór? Skoro na razie pieniędzy na pomoc powodzianom ani na walkę z żywiołem nie brakuje, a rząd niczego nie wyklucza, to czemu Kaczyński chce jak najszybszej nowelizacji? Wiadomo czemu. Bo trwa kampania wyborcza i lider PiS chce stworzyć wrażenie, że on się o powodzian troszczy, w przeciwieństwie do Tuska, Rostowskiego czy Komorowskiego. Ot - polityczne rozgrywki. A może jednak coś więcej? Może tym razem Kaczyński przekroczył jakąś niebezpieczną granicę?
Problem bowiem w tym, jak nowelizacja zostałaby odebrana przez rozhisteryzowane rynki finansowe. W skrajnym przypadku - a jak pokazuje piątkowy węgierski i francuski przykład, takiego "skrajnego przypadku" wykluczyć nie można - mogłoby to zostać zinterpretowane jako sygnał świadczący o tym, że Polska nie radzi sobie z finansami publicznymi. Następstwem mogłyby być trudności z finansowaniem naszego zadłużenia, kłopoty gospodarcze, a na samym końcu wzrost długu publicznego powyżej ustawowej granicy 55 proc. relacji do PKB. To skutkowałoby koniecznością cięcia rządowych wydatków, zamrożenia płac w budżetówce i drastycznego ograniczenia waloryzacji emerytur.
Takie bolesne gospodarcze przypadłości mogłyby być dla Kaczyńskiego korzystne, torując mu drogę do władzy - jeśli nie w tegorocznych wyborach prezydenckich, to w przyszłorocznych parlamentarnych i samorządowych. Ale czy byłyby korzystne dla Polski?