Ukryte pod szachownicą

Futbol przyciąga radykałów. Na Bałkanach, gdzie pamięć konfliktów etnicznych jest świeża, gospodarka stoi w miejscu, a historia wywołuje wielkie spory, widać to szczególnie mocno.
z Zagrzebia

23.07.2018

Czyta się kilka minut

Chorwaccy piłkarze witani w Zagrzebiu, 17 czerwca 2018 r. / SANDRA SIMUNOVIĆ / XINHUA / EAST NEWS
Chorwaccy piłkarze witani w Zagrzebiu, 17 czerwca 2018 r. / SANDRA SIMUNOVIĆ / XINHUA / EAST NEWS

Gwizdek argentyńskiego sędziego Nestora Pitany kończy mecz finałowy mundialu. Na placu imienia bana [wojewody – red.] Jelačicia w Zagrzebiu wybucha szał radości.

W strefie kibica wybrzmiewają pieśni piłkarskiej Chorwacji: „Igraj moja Hrvatska”, „Srce Vatreno”. Oraz najbardziej kultowe „Neka pati koga smeta” – z wersem, który nieomal okazał się profetyczny: „Hrvatska je prvak svijeta” (Chorwacja jest mistrzem świata).

Niby na placu nie ma gdzie szpilki włożyć, ale ze wszystkich stron nadal ciągną ludzie ubrani w biało-czerwoną szachownicę. Można by pomyśleć, że to Chorwacja zdobyła mistrzostwo świata – chociaż przegrała z Francją.

Kibice nagrodzili ją jednak za wynik: Luka Modrić i spółka przebili pokolenie Davora Šukera, które dokładnie 20 lat temu zdobyło brązowy medal. A przede wszystkim za walkę do końca, za żelazne nerwy i bezwzględność w wykorzystywaniu kiksów rywali. Czyli za pasję i charakter, no i szczęście, które w Rosji wyjątkowo im sprzyjało.

Przypadek osobny

Ekstaza w Zagrzebiu i innych miastach to na pierwszy rzut oka nic szczególnego, bo przecież z równym oddaniem świętowano na paryskim Champs Élysées albo w Brukseli, kiedy przebojowi Belgowie wygrali mecz o trzecie miejsce.

A jednak Chorwacja to osobny przypadek. Nie tylko dlatego, że to drugi po Urugwaju najmniejszy kraj (4 mln mieszkańców), który dotarł do finału. I nawet nie z tego powodu, że jeszcze miesiąc wcześniej piłkarze byli wyzywani od zdrajców, a restauratorzy informowali, że nie będą transmitować meczów.

Tu po prostu wszystko przeżywa się bardziej. Ci, dla których futbol to tylko nudnawa gonitwa spoconych facetów od jednej do drugiej bramki, wzruszą ramionami. Ale dzieje Chorwacji przekonują, że w tej gonitwie zawsze chodzi o coś więcej. Piłka nożna, czyli po chorwacku nogomet, to lustro, w którym przeglądają się historyczne demony, dawne i współczesne frustracje i melancholie, a także sny o potędze narodu.

Przesada? Aleksandar Holiga, dziennikarz sportowy dziennika „Jutarnij List”, pisze tak: „Piłkarze nie reprezentują siebie ani nawet chorwackiego sportu; oni reprezentują całą Chorwację, cały naród do tego stopnia, że przeciętny obywatel odbiera ich sukcesy jako swoje własne”.

Ta gorączka wykracza poza sport. W 1990 r. bohaterem masowej wyobraźni został Zvonimir Boban, piłkarz-intelektualista, kapitan brązowej jedenastki z 1998 r. Przyczyną jego nagłej popularności nie był efektowny gol, lecz to, że pobił na murawie serbskiego milicjanta. Czyli zrobił to, o czym pewnie każdy Chorwat, czujący się w ówczesnej Jugosławii jak obywatel drugiej kategorii, w duchu marzył. Boban został skreślony ze składu jugosłowiańskiej drużyny na mundial – ale zyskał szacunek i status małego boga.

To działa w obie strony: brak zainteresowania wyczynami piłkarzy jest dziś uważany za niepatriotyczny. Przechadzając się uliczkami Zagrzebia widziałem morze koszulek w biało-czerwoną szachownicę: od tych najstarszych z połowy lat 90. aż po najnowsze efektowne czarne trykoty, zwykle podróbki, bo oryginały Nike’a zostały dawno wyprzedane.

Paradowały w nich sprzedawczynie w piekarniach, kioskarze, nawet księża i bezdomni, no i oczywiście młodzież, która zapełniła plac bana Jelačicia. Zdziwiło mnie, że chłopcy i dziewczyny doskonale znają słowa piłkarskich piosenek, jakby uczyli się ich w szkołach razem z hymnem.

Maskotki prezydenta

Trudno powiedzieć, kiedy zaczęła się ta futbolowa gorączka. Zapewne w momencie, kiedy sport dotarł na obecne tereny Chorwacji, czyli przed ponad dwoma tysiącami lat – tak twierdzą zwolennicy tezy, że piłka nożna nie narodziła się w Anglii, ale w Dalmacji. Łatwiej stwierdzić, kiedy futbol został namaszczony do roli przewodniej w życiu narodu: było to pod koniec lat 80. XX w., kiedy Chorwacja szykowała się do separacji z Jugosławią. Taką rolę wyznaczyła jej Chorwacka Wspólnota Demokratyczna (HDZ), partia Franja Tuđmana – pierwszego prezydenta niepodłeglej Chorwacji.

Ten generał w okularach korekcyjnych pozował na ojca narodu, a na swoich ambasadorów wyznaczył właśnie sportowców. „Obok wojny sport jest jedyną rzeczą, która pozwala odróżnić od siebie narody” – twierdził. Korzyści były obustronne: zawodnicy mogli robić kariery za granicą – mimo toczącej się w kraju krwawej wojny o niepodległość z lat 1991-95 – a w zamian legitymizowali ideę narodową Tuđmana, a po wojnie jego coraz bardziej represyjną władzę. „Bez jego odwagi nie zdobylibyśmy medalu mistrzostw świata” – pisał Miroslav Blažević, trener legenda, a zarazem lojalny stronnik pierwszego ­prezydenta.

Oczkiem w głowie Tuđmana było Dynamo Zagrzeb, odpowiednik warszawskiej Legii z czasów wojskowych – czyli klub ukochany przez decydentów i lokalnych patriotów, a znienawidzony poza stolicą. Dynamo miało być wizytówką niepodległej Chorwacji – stąd zmiana w 1993 r. jego tradycyjnej nazwy na Croatia. Nie Hrvatska, lecz właśnie Croatia, żeby nawet przeciętny zjadacz chleba na Zachodzie nie miał wątpliwości, że ten klub, Tuđman i Chorwacja to jedno. Croatii udało się zabłysnąć dopiero pod koniec życia Tuđmana: jako druga drużyna z Chorwacji awansował do Ligi Mistrzów, gdzie stoczył wyrównane boje z Ajaksem Amsterdam, Olympiacosem Piraeus i Manchesterem United.

Dynamo vel Croatia było maskotką Tuđ­mana do tego stopnia, że osobiście angażował się w transfery i – jak ujawniło śledztwo tygodnika „Nacional” – wysyłał swoich ludzi na rozmowy z sędziami, żeby ci „pomogli” utrzymać dominację klubu w krajowej lidze. Jednak prawdziwym powodem do dumy była dla Tuđmana reprezentacja Chorwacji – zwana Vatreni, czyli „Ogniści”.

Dziewiczej Chorwacji czar

W 1998 r. – Tuđman miał przed sobą jeszcze nieco ponad rok życia – na mistrzostwach świata we Francji Chorwacja zdobyła brązowy medal. Było to trzy lata po zakończeniu wojny, kiedy kraj nie opłakał jeszcze swoich ofiar, nie stanął na nogi pod względem gospodarczym, a z powodu autorytarnych zapędów Tuđmana pogrążał się w coraz większej izolacji. I oto w takiej chwili Chorwaci przez chwilę mogli poczuć się jak królowie świata. Na salony wprowadził ich supernapastnik Davor Šuker, który z Francji przywiózł koronę króla strzelców.

Pamiętam to dobrze – podobnie jak zapewne wielu z pokolenia obecnych 30-latków, wychowanych na blokowiskach. Dla nas Chorwacja miała wtedy posmak pieprzu i wanilii: egzotycznego świata położonego na innej galaktyce, gdzie zawsze świeci słońce, a za oknem szumi morze, a jednocześnie bliskiego i ważnego elementu dzieciństwa. Tak jak nasi rodzice wieszali na ścianach czarno-białe zdjęcia Grzegorza Laty i Kazimierza Deyny, tak my, przy deficycie rodzimych bohaterów, wieszaliśmy wycięte z „Piłki Nożnej” plakaty Šukera, Bobana, Roberta Jarniego, Roberta Prosinečkiego i Aljošy Asanovicia.

Wtedy, przed 20 laty, nie słyszeliśmy o wojnie i Tuđmanie. Widzieliśmy tylko złotą lewą nogę Šukera, parady ociężałego bramkarza Ladicia, tragiczny błąd Bobana w półfinale z Francją i trzy gole wpakowane Niemcom – co, jak mówili nam rodzice, wystarczy, by uznać Chorwatów za sprzymierzeńców.

Dopiero z czasem, kiedy z Chorwacji zaczął opadać przyjemny idylliczny posmak sztubactwa, zacząłem odkrywać drugie dno. Dowiedziałem się np., że mój bohater Šuker poza boiskiem jest dosyć nieprzyjemnym bon vivantem, składającym kwiaty na grobach chorwackich faszystów, dodatkowo wmieszanym w absurdalną aferę z kradzieżą cennych monet.

Matka narodu

Czar tamtej dziewiczej Chorwacji dawno prysł. Ale dzięki temu jestem dziś chyba w stanie lepiej zrozumieć obecną euforię. To zresztą zdumiewające, jak niewiele się zmieniło. My niby dorośliśmy, niby po Tuđmanie został tylko monumentalny grób na równie monumentalnym cmentarzu Mirogoj (jakby żywcem wyjęty z mrocznych powieści Emily Brontë), niby Chorwacja przeszła drogę od izolacjonizmu do eurocentrycznego hurraoptymizmu.

A jednak – czas stanął w miejscu. My z powodu popisów chorwackich piłkarzy znowu czujemy się jak dzieci, a w Chorwacji zaczynają budzić się tuđmanowskie demony.

Różnica jest taka, że dziś nad wszystkim czuwa „matka narodu”: pani prezydent Kolinda Grabar-Kitarović. Każdy, kto śledził mecze Chorwatów, pamięta, że przekaz telewizyjny miał troje bohaterów: Modricia, skupionego trenera Dalicia i właśnie ją. A to tańczyła na trybunach jak amerykańska cheerleaderka, a to w strugach deszczu obcałowywała wicemistrzów świata. Jej wizyty w szatni, w czasie których wieszała się na szyjach ­półnagich spoconych graczy, stały się ­rytuałem, ­wykpiwanym nawet w przychylnych tabloidach. Ktoś powie, że mocno przeżywa osiągnięcia rodaków.

Ale przecież z podobnych chwytów korzystał Tuđman. Otaczał piłkarzy ojcowską opieką i wygrzewał się w ich blasku, a cel był prosty: pokazać, że zostali namaszczeni do narodowej misji osobiście przez prezydenta.

Pozornie niewiele łączy 50-letnią dziś Kolindę – tak po prostu nazywają ją Chorwaci – z Tuđmanem (poza barwami partyjnymi). To dyplomatka z bogatym doświadczeniem w Ameryce. Daleko jej do niewykształconego wojskowego Tuđmana. Jednak w okresie narodowego wzmożenia repertuar wypracowany przed dwoma dekadami okazuje się zaskakująco skuteczny. Kolinda jest przedstawicielką nowej generacji chorwackiej prawicy, która doszła do władzy na hasłach przywracania narodowej dumy po latach liberalnego rozpasania.

A futbol ciągnie na prawo. To zrozumiałe: naród, walka, wróg – po takie zestawienie chętniej sięga prawica, nie lewica. Jak wszędzie, przyciąga też radykałów. A na Bałkanach, gdzie pamięć o konfliktach etnicznych jest wciąż świeża, gdzie gospodarka stoi w miejscu, gdzie historia (w tym ustaszów, chorwackich faszystów z czasu II wojny światowej, kolaborantów III Rzeszy) nadal wywołuje gorączkowe spory – jest ich wręcz w dwójnasób.

Nacjonaliści chętnie korzystają z sukcesów reprezentacji. Jak ultranarodowy piosenkarz Thompson, który pojawił się na mobilnej platformie wraz z wracającymi z Rosji piłkarzami.

Struktury quasi-mafijne

A oni nie są lepsi. Np. Josip Šimunić, otwarty sympatyk skrajnej prawicy, nie pojechał na mundial w 2014 r., bo pożegnał fanów faszystowskim pozdrowieniem. Najgorsze jest to, że nikomu to nie przeszkadza: ani federacji, bo bez mrugnięcia okiem płaci słone kary, ani Kolindzie, która sama robiła sobie zdjęcia z flagą ­ustaszów.

Ale polityka to tylko jeden aspekt chorwackiej piłki. Jej nieprzejrzyste quasi-mafijne struktury przetrwały wszystkie etapy ostatnich 30 lat. Socjolog Dražen Lalić, autor książki „Nogomet i politika”, pisze: „Ludzie stojący na czele chorwackiego futbolu od zawsze wykorzystywali hasła patriotyczne i bliskie związki z prawicą, żeby odciągnąć uwagę opinii publicznej od przekrętów finansowych”. Człowiekiem trzymającym władzę był przez długie lata Zdravko Mamić, były prezes Dinama. Z klubu uczynił maszynkę do zarabiania na siebie i rodzinę, a z piłkarskiej federacji – folwark, w którym na stanowisku selekcjonera reprezentacji zatrudnił kiedyś elektryka bez sukcesów ­szkoleniowych.

Mamić był sponsorem kampanii Kolindy – i gościem honorowym na ceremonii jej zaprzysiężenia w 2015 r. Niedawno okazało się, że ich prywatne rozmowy zostały nagrane przez służby, ale pani prezydent nie pozwoliła na ich upublicznienie. Trudno się dziwić: 10 dni przed pierwszym meczem Chorwatów w Rosji Mamić został skazany na 6,5 roku więzienia za oszustwa podatkowe i defraudacje. Na jakiś czas pewnie wycofa się na drugi plan. Ale dziedzictwo Tuđmana – niebezpieczne związki futbolu, biznesu i polityki – nawet się nie zachwieje. W tym samym procesie skazano Damira Vrbanovicia, sekretarza generalnego federacji, który w Rosji oglądał mecze obok Kolindy.

W Chorwacji, kraju pulsujących emocji, nic nie jest czarno-białe. Bohater nie może być po prostu bohaterem, musi mieć jakąś tragiczną (albo groteskową) rysę. Jak Šuker, genialny napastnik, który teraz jest, jakżeby inaczej, szefem federacji, czyli marionetką w rękach Mamicia i wrogiem publicznym numer dwa. Albo Luka Modrić, mały wielki kapitan prowadzący obecnych „Ognistych” do największego sukcesu w historii, a wcześniej Real Madryt do Pucharu Mistrzów – i to czterokrotnie. W procesie bronił Mamicia i sam został oskarżony o krzywoprzysięstwo.

Dzieci wojny

Mimo problemów Modricia, obecni „Ogniści” wydają mi się szlachetniejsi od generacji Šukera. Może dlatego, że ich sukces jest świeży, a oni jeszcze nie zmanierowani. Na rosyjskich boiskach pokazali wielkie serca. Cztery razy jako pierwsi tracili gola – i zawsze doprowadzali przynajmniej do remisu. Przetrwali trzy dogrywki, nie spalili się w rzutach karnych. Nigdy nie odpuszczali.

I wszystko zawdzięczają sobie, a nie politykom albo działaczom. Zaszli tak daleko, choć w kraju nie działa system szkolenia ani nie ma infrastruktury sportowej. Stadion Maksimira w Zagrzebiu nie ma nawet dachu. Jesienią trzeba było przełożyć mecz eliminacyjny, bo po ulewie piłka gubiła się w kałużach, a zawodnicy ślizgali się jak na lodowisku.

Najstarsi z członków obecnej narodowej jedenastki to dzieci wojny. Modrić w wieku sześciu lat musiał opuścić rodzinną miejscowość, jego dziadek został zamordowany, a dom spalony. Rodzina obrońcy Dejana Lovrena uciekła do Niemiec. O traumatycznych przeżyciach opowiadali też inni weterani kadry: Vedran Ćorluka, Mario Mandžukić i Danijel Subašić, urodzeni w połowie lat 80. Jeszcze przed rozpadem Jugosławii z kraju za chlebem wyjechali rodzice Ivana Rakiticia, który – gdyby chciał – mógłby grać w reprezentacji Szwajcarii.

Oni sprawiają wrażenie twardo stąpających po ziemi lokalnych patriotów, przywiązanych do swoich Zadarów, Slavonskich Brodów, Osijekow, Dervent i innych miasteczek, rozrzuconych po Chorwacji i Bośni, w których dorastali.

Coś więcej

Tak już jest w Chorwacji, że nogomet nie może być po prostu nogometem. Musi być czymś więcej. Ucieczką przed smutną rzeczywistością, w której średnia płaca krajowa wynosi 750 euro. Kontynuacją tradycji rodzinnych. Schronieniem przed wojną. Walką za duszę i serce narodu. Albo czymś jeszcze innym.

Pisarz Miljenko Jergović – Chorwat, urodzony w 1966 r. w Sarajewie, który był świadkiem wojny w Bośni, zanim uciekł przed nią do Zagrzebia – w powieści futbolowej „Wilimowski”, której akcja dzieje się przed wybuchem II wojny światowej, szukał w meczach mistrzostw świata zapowiedzi nadchodzącej apokalipsy.

Zupełnie jak Tomasz Mann w epidemii cholery na ulicach Wenecji. ©

Autor jest korespondentem mediów polskich i angielskojęzycznych z Europy Środkowej. Kibic reprezentacji Chorwacji od 1998 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2018