Ukraińska duma, polskie uprzedzenia

Nad Wisłą ciągle zapominamy, że parę kilometrów na wschód od Przemyśla znajduje się niepodległe państwo, którego obywateli - mimo posiadanej przez nich silnej świadomości narodowej - próbowaliśmy kiedyś skolonizować.

26.09.2011

Czyta się kilka minut

Prace ukraińskiego historyka Jarosława Hrycaka (rocznik 1960) i polskiego historyka Grzegorza Motyki (rocznik 1967) mają bez wątpienia większy wpływ na budowanie pozytywnych relacji polsko-ukraińskich niż niejedna uchwała sejmowa. Właśnie pojawiły się nowe książki tych autorów, które przybliżają obu społeczeństwom historię ich wzajemnych stosunków. To historia nierzadko krwawa, oparta na wzajemnych dążeniach imperialnych, są w niej jednak także epizody wspólnej walki o wolność (np. sojusz Piłsudski-Petlura) - niestety rzadkie, w lwiej części za sprawą błędów polskiej polityki.

Książki Hrycaka i Motyki to kolejne pozycje, które obalają niegdysiejszą tezę Ryszarda Kapuścińskiego, że Polska w przeciwieństwie do wielu innych krajów europejskich nie ma na sumieniu kolonizacji innych narodów. Układają się w obraz wzajemnych relacji przez niemal wiek. Od narodzin klasyka literatury ukraińskiej Iwana Franki w 1856 roku, poprzez kształtowanie się ukraińskiej świadomości pod zaborem austriackim (książka Hrycaka), przez dwudziestolecie międzywojenne (początek książki Motyki), okrutne anty­polskie czystki na Wołyniu i w Galicji Wschodniej, aż do akcji "Wisła" w roku 1947, czyli próby asymilacji mniejszości ukraińskiej na ziemiach polskich. Próby opartej na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej i uderzającej w całą mniejszość ukraińską, pozostawioną po wojnie w naszych granicach.

***

Ujednolicenie narodowe kraju (dokończone wyrzuceniem obywateli pochodzenia żydowskiego w roku 1968) było bez wątpienia jednym z największych błędów politycznych w całej naszej historii. Oczywiście wina nie leży tylko po polskiej stronie. Po pierwsze, wzajemne antagonizmy towarzyszyły nam przynajmniej od czasów powstania Chmielnickiego. Po drugie zaś, próba oczyszczenia Wołynia i Galicji Wschodniej z Polaków, Żydów czy Czechów przez Ukraińską Powstańczą Armię stanowi czarną kartę w historii naszego sąsiada i można ją bez wahania nazwać czystką etniczną. Z szacunku dla ofiar tamtych wydarzeń trzeba o niej pamiętać. Problem polega na czymś zupełnie innym: nad Wisłą ciągle zapominamy, że parę kilometrów na wschód od Przemyśla znajduje się niepodległe państwo, którego obywateli - mimo posiadanej przez nich silnej świadomości narodowej - próbowaliśmy kiedyś skolonizować.

Wśród przyczyn tej niepamięci warto wymienić jeden z największych mitów, jaki do dziś panuje w naszym kraju - mit Galicji jako wielokulturowej Arkadii, w której wszyscy obywatele, bez względu na pochodzenie, żyli w spokoju i szczęściu pod panowaniem Austriaków. Oczywiście już na początku XX wieku wielu intelektualistów, ze Stanisławem Brzozowskim na czele, mit ten wykpiwało, a i później historycy jasno stwierdzali, że odsetek analfabetów w Galicji był jednym z większych w Europie, a i równie wielkiej biedy trudno szukać w pozostałych zaborach. Nie przypadkiem Polacy z centralnej Polski czy Wilna mówili o "galicyjskiej nędzy" - a także o "galicyjskich wyborach" (synonimie korupcji) czy "galicyjskim hrabim" (synonimie samozwańca).

Owszem, to prawda - pisze Hrycak - że jeszcze w czasach dzieciństwa Iwana Franki trudno mówić o wzajemnych antagonizmach. Powodów było zapewne kilka, wśród nich słaba jeszcze świadomość narodowa Ukraińców. Poza tym wspólna niedola poddanych cesarza Franciszka Józefa raczej łączyła, niż dzieliła. Choć Galicję nazywano "austriacką Syberią" i "ziemią niedźwiedzi", aż do połowy XIX wieku nie było większych animozji na podłożu narodowym między jej mieszkańcami. Wkrótce jednak miało się to zmienić.

Momentem przełomowym było według Hrycaka zwiększenie się wpływów Polaków w samym Lwowie. Gdy cesarstwo wkroczyło na drogę liberalnych reform i Austriacy dali podbitym narodom większe prawa, Polacy bardzo szybko to wykorzystali, tworząc z lwowskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza bastion polskości. Uniwersytet, który w ogóle powstał niemal cudem (uważano, że jedna wyższa uczelnia - w Krakowie - powinna Galicji wystarczyć), miał wedle słów Franciszka Józefa szkolić urzędników, nie zaś naukowców. Polacy mieli jednak świadomość danej im szansy, zwłaszcza w obliczu zamknięcia przez Rosjan uniwersytetu w Wilnie. Uniwersytet we Lwowie stał się jednym z centralnych miejsc kształtowania narodowej świadomości Polaków. Stało się to kosztem Rusinów.

Sam Iwan Franko na polonizacji uniwersytetu lwowskiego zresztą skorzystał: tam właśnie trafił na polskiego naukowca, Juliana Ochorowicza, który wpoił mu idee pozytywizmu i darwinizmu. Aresztowany za głoszenie propagandy socjalistycznej, przyszły pisarz musiał jednak przerwać studia we Lwowie i uczelni, która dziś nosi jego imię, nigdy nie ukończył.

Życiorys Iwana Franki jest charakterystyczny dla ukraińskiego intelektualisty urodzonego w drugiej połowie XIX wieku. Pisarz, który w przyszłości miał się stać jednym z symboli niezależnej Ukrainy, do dwudziestego roku życia nie był pewny swojej ukraińskości. Hrycak twierdzi, że równie dobrze mógł on zostać pisarzem polskim lub niemieckim, bo nie dość, że posługiwał się swobodnie tymi językami, to jeszcze socjalistyczne poglądy w dużej mierze ograniczały jego zapędy nacjonalistyczne. Skupił się więc Franko bardziej na uświadamianiu chłopów i opisywaniu robotniczej biedy czy wspólnej walce z polskimi przyjaciółmi o równe prawa wszystkich obywateli Galicji niż na walce o wyzwolenie spod austriackiego zaboru. Zresztą na ziemiach, które także i Polacy nazywali nierzadko ukraińskimi, próżno było czasem szukać świadomych Ukraińców. Świadomość narodowa przybierała na sile wraz z coraz większymi wpływami Polaków.

Niemały wpływ miał na jej kształtowanie największy poeta Ukrainy, czyli Taras Szewczenko, który w jednym z najsłynniejszych swoich utworów ("Katarzyna") pisał na przykład, aby nie bratać się z Rosjanami. Można odnieść wrażenie, że ukraińska duma wśród Rusinów rodziła się wraz z nacjonalizmem. Nim powstało tam nowoczesne społeczeństwo i, co więcej, zanim w ogóle ktoś nazwał siebie Ukraińcem, istniała, głównie na wsi, niechęć wobec innych narodowości jak Rosjanie, Polacy czy Żydzi. Późniejszy udział w Holokauście czy mordy na Polakach i Rosjanach dokonane przez UPA miały podłoże w silnej świadomości, że Ukraińcy mogą uzyskać pełną wolność dopiero wtedy, gdy wypędzą lub wymordują swoich ciemiężycieli. Iwan Franko zapisał antypolskie i antyżydowskie powiedzenia usłyszane w Drohobyczu: "Wszystkich Lachów bić kijem", "Kąkol z pszenicy wybierać, Żydów i Lachów wyrzynać"... Polacy kojarzyli się z panowaniem szlacheckim, a nasza polityka prowadzona od końca XIX w. potęgowała tylko wzajemną nienawiść. Apogeum konfliktu miało nastąpić za pół wieku.

Iwan Franko zmarł w roku 1916, jednak Hrycak kończy swoją książkę - skądinąd liczącą ponad pół tysiąca stron - w połowie życia swojego bohatera. Uznaje, że próba opisu całej biografii zmieniłaby całkowicie charakter opowieści; musiałby skupić się wtedy na sportretowaniu narodowego przywódcy, zmieniającego chłopskie społeczeństwo w świadomych swojego pochodzenia Ukraińców. Opisując pierwszą połowę życia pisarza, może zająć się kilkoma innymi zjawiskami, wśród nich tym, które interesuje nas tutaj najbardziej, czyli rodzeniem się polsko-ukraińskich animozji.

***

Grzegorz Motyka zaczyna co prawda główną część swojej pracy od rzezi wołyńskiej w roku 1943, jednak we wstępie przybliża dzieje ponad ćwierćwiekowego panowania Polaków na ziemiach zachodniej Ukrainy, ze szczególnym uwzględnieniem spolonizowanego już niemal całkowicie Lwowa. Miasta, w którym społeczeństwo dzielone było przynajmniej od ostatnich dziesięcioleci XIX wieku na równych i równiejszych. U Motyki, inaczej niż w publikacji Hrycaka, mówi się już o relacjach Polak - Ukrainiec, nie zaś Polak - Rusin. Po symbolicznej bitwie o Lwów zakończonej w 1920 roku zrozumiano (chociaż nie wyciągnięto z tego odpowiednich wniosków) dwie istotne rzeczy. Po pierwsze, że Ukraińcy to w dużej części nowoczesne europejskie społeczeństwo. Po drugie, że to społeczeństwo, pełne dumy, postawiło sobie za cel stworzyć państwo ukraińskie zaczynające się na wschód od Sanu.

W roku 1931 Lwów był już całkowicie zdominowany przez Polaków, których było trzy razy tylu, co Ukraińców (należy dodać jeszcze około 99 tys. Żydów), jednak w samej Galicji katolików obrządku łacińskiego było dwa razy mniej niż grekokatolików. Należało więc definitywnie skolonizować Galicję, poczynając od zmiany nazwy na używane do dziś określenie "Małopolska Wschodnia". Inne metody były znacznie brutalniejsze: zamykanie ukraińskich szkół, pacyfikacje i prześladowania, cenzurowanie prasy, a już poza Galicją - burzenie cerkwi na Lubelszczyźnie itd. Odpowiedzią były morderstwa polityczne i akcje sabotażowe; mimo to ogromna część społeczeństwa ukraińskiego pozostawała wierna rządowi RP, czego przykładem chociażby 150 tysięcy walczących Ukraińców wraz z Polakami w kampanii wrześniowej.

Kolejny przełom nastąpił w czasie okupacji nazistowskiej. Trudno przy tym porównywać zbrodnie dokonane przez UPA i Organizację Ukraińskich Nacjonalistów w Galicji Wschodniej (gdzie liczba zabitych Polaków była znacznie niższa) i na Wołyniu. O ile np. w Bieszczadach odbywały się regularne potyczki między Polakami i Ukraińcami, to na Wołyniu, gdzie Polaków było niecałe 16 procent, doszło do czystki etnicznej, a według bardziej konserwatywnych historyków - do zbrodni przeciwko ludzkości.

Książka Grzegorza Motyki szczegółowo opisuje tamte zbrodnie. I znów nasuwa się analogia, którą zresztą przywołuje sam autor, porównując Wołyń do Rwandy. Polacy (Tutsi) - pisze Motyka - to uprzywilejowana grupa, która stoi wyżej od Ukraińców (Hutu) parających się głównie rolnictwem. Dochodzi więc do odwetu za lata upokorzeń: przy pomocy prymitywnych narzędzi (maczety - siekiery) próbuje się całkowicie zlikwidować grupę uprzywilejowaną, przy okazji w jak największym stopniu poniżając ciemiężycieli (mordowanie kilkuletnich dzieci, tortury, gwałty). Wszystko po to, by po Polakach nie został ślad.

Nic nie może tłumaczyć zbrodni przeciwko polskim sąsiadom, którzy jeszcze parę miesięcy wcześniej uprawiali pole wraz z Ukraińcami. Nic nie może tłumaczyć mordowania niewinnych dzieci i kobiet ani wyroków śmierci wykonywanych na lekarzach, którzy leczyli również Rusinów. Okrucieństwo UPA, którego ofiarą padło kilkadziesiąt tysięcy niewinnych Polaków, nie znało granic. Z drugiej jednak strony aktem nie dającym się usprawiedliwić była akcja "Wisła", wymierzona przeciw całej społeczności ukraińskiej, która pozostała jeszcze w granicach PRL (bo znaczną część przesiedlono już wcześniej do ZSRR). Wszystkich Ukraińców potraktowano jednakowo, włącznie z Łemkami. Różnice nikogo nie interesowały, Polska miała stać się państwem jednonarodowym, o czym wcześniej zadecydował sam Józef Stalin, przekazując wschodnie ziemie II Rzeczypospolitej republikom radzieckim. Ten proces zakończono w roku 1947.

Wokół wspólnej historii Polski i Ukrainy narosło wiele mitów i kłamstw; Grzegorz Motyka obala na przykład powtarzaną wielokrotnie tezę o udziale oddziałów UPA w tłumieniu Powstania Warszawskiego. Literatura popularna czasów PRL-u dotycząca wydarzeń w Galicji Wschodniej i kult generała Karola Świerczewskiego, którego śmierć stała się pretekstem do przesiedleń Ukraińców, w budowaniu wzajemnych relacji też nie pomagały. W stosunkach polsko-niemieckich momentem przełomowym był list biskupów polskich do niemieckich z 1965 roku "Przebaczamy i prosimy o przebaczenie" (jego głównym autorem był arcybiskup Bolesław Kominek). Relacje z Ukrainą zaczęły się naprawdę zmieniać dopiero po Pomarańczowej Rewolucji. Czeka nas jeszcze wiele pracy, aby je poprawić. Na pewno nie służy temu licytacja wzajemnych oskarżeń; trzeba raczej samemu zrobić rachunek sumienia i budować dialog. Inaczej żadne książki nie pomogą.

Grzegorz Motyka, Od rzezi wołyńskiej do akcji "Wisła". Konflikt polsko-ukraiński 1943-1947 Kraków 2011, Wydawnictwo Literackie

Jarosław Hrycak, Prorok we własnym kraju. Iwan Franko i jego Ukraina (1856-1886), przeł. Anna Korzeniowska-Bihun, Anna Wylegała, Warszawa 2011, Krytyka Polityczna.

Łukasz Saturczak, urodzony w 1986 r. w Przemyślu, doktorant na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Warszawskiego, w 2010 r. opublikował powieść "Galicyjskość" (2010), której akcja toczy się na etnicznym pograniczu polsko-ukraińskim. Ukraiński przekład tej powieści ukazał się właśnie w Kijowie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 8-9/2011