Ucieczka z McRezydencji

Ameryka zaczyna zaciskać pasa i oszczędzać energię. Okazuje się, że wymaga to przemyślenia sposobu osiedlania się.­ Zmierzch słynnych suburbiów wieszczy tzw. nowy urbanizm, który jest tak naprawdę... powrotem do źródeł.

04.03.2008

Czyta się kilka minut

Fot. Arthur Green, Bett Mann/Corbis /
Fot. Arthur Green, Bett Mann/Corbis /

Zaczęło się od krótkiej notatki, kt?rą na początku lat 70. Douglas Kelbaugh przeczytał w porannej gazecie: francuski inżynier Felix Trombe wybudował w  Pirenejach chatę zasilaną energią słoneczną. W Ameryce istniały już tu i ówdzie domy z panelami słonecznymi, technologia ta była jednak bardzo droga. Trombe po raz pierwszy zastąpił kosztowne wentylatory tanią, wykonaną ze szkła i betonu ścianą retencyjną. - Miałem właśnie zacząć budować dom dla mojej rodziny - wspomina Kelbaugh, który kilka lat wcześniej zakończył studia na Wydziale Architektury Uniwersytetu Princeton. - Byłem zaintrygowany. Trochę na wariackich papierach, bo planów Trombe’a nikt przedtem nie wykorzystywał, postanowiłem spróbować.

Załatwienie niezbędnych pozwoleń i uzyskanie kredytu hipotecznego kosztowało sporo zachodu. W końcu jednak budowa ruszyła. - Okazało się to najlepszą inwestycją, jaką kiedykolwiek zrobiłem - mówi Kelbaugh, który dziś jest rektorem szkoły architektury i urbanistyki przy Uniwersytecie Michigan w Ann Arbor.

Ekologiczny dom opisywano w prestiżowych magazynach, na oględziny przychodzili inżynierowie i architekci. Sam Kelbaugh otworzył pracownię specjalizującą się w budynkach zasilanych energią słoneczną. Wydawało się, że tuż po kryzysie paliwowym lat 70. w Stanach Zjednoczonych budzi się ekologiczno-energetyczna świadomość. - Ale w którymś momencie zaczęliśmy się z moimi współpracownikami zastanawiać: wolno stojące domy, które budowaliśmy, były energetycznie wydajne. Co z tego, skoro właściciele nadal parkowali przed nimi po dwa lub trzy samochody, którymi wykonywali kilkanaście przejażdżek dziennie?

Z badań, które przeprowadził wówczas Kelbaugh, jasno wynikało, że to przede wszystkim urbanistyczne rozwiązania, nie zaś stosowane w indywidualnych domach technologie decydują o zużyciu energii. Konwencjonalny dom w mieście był energetycznie wydajniejszy niż ekologiczne domy na przedmieściach. - Może po prostu próbowaliśmy nieudolnie reperować to, co zepsuli urbaniści? - wspomina architekt swoje ówczesne rozterki. - Być może potrzebne były radykalniejsze rozwiązania?

Jak rosły suburbia

Kiedyś uprawiano tu kartofle. Latem 1947 r.

na świeżo wybudowaną drogę nieopodal farmy w Hicksville pod Nowym Jorkiem wjechały ciężarówki. Jedna po drugiej zatrzymywały się co 30 metrów, zrzucając wszędzie identyczny ładunek: deski, rury, cegły, dachówki, przewody. Wkrótce obok schludnych paczek pojawiały się buldożery i koparki. Wykopanie fundamentu trwało 13 minut. Wtedy do akcji wkraczały betoniarki. Gdy wysechł cement, za układanie cegieł, mocowanie izolacji i malowanie ścian zabierały się po kolei dwu- i trzyosobowe załogi. Wszystko jak w szwajcarskim zegarku. Pod klucz oddawano 30 domów dziennie. W ciągu trzech lat na kartoflanych polach firma Levitt wybudowała blisko 11 tys. domów.

Powstało 40-tysięczne miasteczko - Levittown. Wbrew temu, co sugerowała nazwa (town - ang. miasto), ta osada niewiele miała wspólnego z tradycyjną miejską zabudową. Pojawiły się szkoły, osobna centrala telefoniczna, prywatna poczta. W labiryncie ślepych uliczek brakowało jednak skwerów czy parków, próżno było szukać sklepu spożywczego, kina czy jakiejkolwiek instytucji użyteczności publicznej (wyjątkiem były pływalnie). Nie istniały nawet chodniki.

Levittown było sypialnią, po której poruszać się można było wyłącznie samochodem.

Początkowo nie mąciło to jednak radości nowych lokatorów. Były żołnierz Wilbur Schaetzl i jego żona do Levittown przeprowadzili się z jednopokojowego, dzielonego z krewnym mieszkania. "Ten dom to emancypacja" - mówił rozentuzjazmowany Schaetzl dziennikarzom.

W lipcu 1950 r. William Levitt trafił na okładkę magazynu "Time". "Nikt w takim stopniu nie przyczynił się do modernizacji przestarzałego sektora budowlanego w Stanach" - zawyrokował tygodnik. Levitta porównywano z Henrym Fordem, który pół wieku wcześniej zrewolucjonizował przemysł, wprowadzając w swoich fabrykach taśmową produkcję. Rzeczywiście, dzieląc konstrukcję domów na 26 wyspecjalizowanych procesów, coś podobnego uczynił dla budownictwa Levitt.

Z jego wynalazków szybko zaczęli korzystać inni. Całe niemal Stany Zjednoczone zamieniły się w ogromny plac budowy. W 1949 r. wzniesiono blisko 1,5 mln nowych domów, rok później prawie 2 mln. Z czasem Levitt zaczął udzielać korzystnych kredytów. Wystarczył minimalny wkład własny - 90 dolarów. Podpisywanie umów trwało ponoć kilkanaście minut. Dom z ogródkiem znalazł się w zasięgu możliwości przeciętnego robotnika.

Szeregi klasy średniej szybko się powiększały. Coraz większe były też budowane w suburbiach domy. Z biegiem lat w standardowym wyposażeniu od Levitta znalazła się ogromna pralka i lodówka. Na początku lat 50. w salonie pojawił się 12,5-calowy telewizor. W 1956 r. nieopodal Levittown otwarto Roosevelt Field - pierwszy mall, czyli wielkie centrum handlowe. W zajmującym półtora kilometra kwadratowego kompleksie pod jednym dachem znalazło się kilkaset sklepów i domów towarowych. Wokół - 17 tys. miejsc parkingowych.

Handlowe malle, które w całej Ameryce zaczęły wyrastać niczym grzyby po deszczu, stopniowo przejęły funkcję skweru czy rynku - nieobecnej w suburbiach przestrzeni publicznej.

Marzenia w nowym opakowaniu

Levittown, które niebawem urosło do rangi symbolu, nie było bynajmniej pierwsze. Suburbia istniały tak długo, jak długo istnieją miasta, bo ludzka tęsknota za idyllicznym życiem podmiejskim jest tak stara jak same miasta. Amerykańskie metropolie powstawały jednak później i znacznie szybciej niż miasta Europy czy Azji - ich spektakularny często wzrost sprzęgał się z rewolucją przemysłową. Wspaniałe wieżowce Chicago, Detroit czy Nowego Jorku wyrastały w pobliżu smrodliwych, hałaśliwych fabryk, nieopodal robotniczych slumsów. Na przełomie XIX i XX wieku, kto tylko mógł, chciał się z takiego otoczenia wydostać. Najzamożniejsi: Hearst, Ford czy Rockefeller - budowali okazałe posiadłości za miastem. Położone w pięknych parkach, otoczone przestronnymi ogrodami, pozwalały wąskiej grupie świeżo upieczonych kapitalistów korzystać z dobrodziejstw ery przemysłowej z dala od wszystkich jej mankamentów.

Z czasem przedmieścia zaczęły się demokratyzować. W latach 20. i 30., wraz z pojawieniem się pociągów i tramwajów, a potem masowo kupowanych samochodów, o przenosinach za miasto mogli zacząć myśleć przedstawiciele klasy średniej. Przyszła jednak Wielka Depresja, a zaraz potem II wojna światowa. Przez kolejne dwie dekady - niemal całe pokolenie - w Stanach Zjednoczonych nie budowano prawie nic. Kiedy w 1945 r. zaczęli z frontu powracać weterani - zdemobilizowano 14 mln żołnierzy - ruszyła lawina. Brakowało mieszkań i miejsc zatrudnienia. Rząd federalny uruchamiał najrozmaitsze programy, tanie kredyty, ulgi podatkowe. - Spłacano w ten sposób dług wobec powracających z frontu. Nie musieli już mieszkać w miastach. Mogli zamieszkać w nowiutkich domach na przedmieściach, wieść przyjemne życie, zakładać rodziny - tłumaczy architekt i urbanista Peter Calthrope.

Dla wielu przedstawicieli klasy średniej to właśnie dom z ogródkiem, garaż i ogromna lodówka stają się w tym okresie wyznacznikiem ich statusu. - To powojenna wersja amerykańskiego marzenia. Amerykańskie marzenie w nowym opakowaniu - mówi Calthrope.

Ale w latach 50. swoje marzenia próbują realizować nie tylko przedstawiciele białej klasy średniej. Z czarnego i rolniczego tradycyjnie Południa do przemysłowych miast Północy masowo migrują czarnoskórzy. Oni, jak dotąd, o spokojnych domach na przedmieściach jeszcze marzyć nie mogą - zajmują jednak opuszczane przez białych centra miast. To dodatkowo przyśpiesza ucieczkę białej klasy średniej na przedmieścia. Amerykańskie metropolie przechodzą dramatyczną metamorfozę: w ich centrach pozostają biurowce, wokół których wyrastają czarne najczęściej slumsy. - To zupełnie wyjątkowe zjawisko - mówi pochodząca z Meksyku Patricia Fernandez-Kelly, socjolog z Uniwersytetu Princeton. - W żadnym latynoamerykańskim czy europejskim mieście nikomu nie przyszłoby do głowy, by z centrum miasta uczynić biurowiec czy bank, który o piątej, szóstej po południu wyludnia się i zamiera.

Z czasem jednak nawet biurowce i banki zaczynają z centrów amerykańskich miast uciekać. Wraz z zasobnymi klientami na przedmieścia przeniosą się domy towarowe, szpitale, kina, parki rozrywki.

Ich miejsca w wielu przypadkach zajmie miejska preria.

Architektoniczny fast food

W 1900 r. w mieście żył co dziesiąty mieszkaniec globu. Dziś co drugi. - Na całym świecie mamy do czynienia z tendencją do urbanizacji - mówi prof. Kelbaugh. - W Stanach Zjednoczonych dzieje się tymczasem coś odwrotnego. Mieszkańcy metropolii migrują do suburbiów.

Na przedmieściach mieszka dziś połowa Amerykan?w. Gęstość zaludnienia w przeciętnym amerykańskim mieście jest trzykrotnie niższa niż w Paryżu i trzynastokrotnie niższa niż w Hongkongu. Gdzie leży przyczyna?

- Przede wszystkim w głęboko zakorzenionej skłonności amerykańskiego społeczeństwa do ekspansji, wzrostu i zaczynania od nowa, ilekroć pojawiają się trudności - tłumaczy prof. Kelbaugh. - W tym kraju przestrzeni i surowców zawsze było pod dostatkiem. Brakowało powodów, by się tłoczyć czy cokolwiek oszczędzać - m?wi Kelbaugh. - Wręcz przeciwnie, istniały ważne przesłanki społeczne i polityczne, by się z takich ograniczeń wyzwolić.

Jak zauważa, Amerykanie są najbardziej mobilnym społeczeństwem świata.

- Z pewnością możemy być dumni z naszej mobilności społecznej, która tak bardzo odróżnia nas od Europy. Tam znacznie trudniej o przekraczanie barier klasowych, trwa to najczęściej kilka pokoleń. Jednak, zdaniem Kelbaugha, ta społeczna mobilność idzie w parze ze skłonnością do ciągłego przemieszczania się, za którą Ameryka płaci wysoką cenę: - Marnotrawstwo, tandeta, nietrwałość nigdy nie były w tym kraju powodem do zmartwienia - mówi.

Suburbia są tego namacalnym dowodem. Budowane w nich szybko i byle jak domy, określane czasem mianem McRezydencji, rzeczywiście przywodzą na myśl sztandarowy produkt sieci McDonald: są duże, tanie, do bólu przewidywalne i przeznaczone do szybkiej konsumpcji.

Nic tak trafnie nie symbolizuje amerykańskiej psyche jak umożliwiający ciągłe przemieszczanie się samochód. Dorosły Amerykanin potrafi wymienić od 12 do 20 różnych kolorów, około 15 odmian owoców i od 60 do 70 nazw samochodów. To nie przypadek, że tak spektakularny rozkwit suburbiów nastąpił w latach 50. Wówczas właśnie okrzepła w Stanach kultura samochodowa: pojawiły się wielopasmowe autostrady i cała motoryzacyjna infrastruktura: stacje paliw, motele, fast foody, a nawet banki, w których niemal wszystko można załatwić bez wysiadania z samochodu. - Rozwój przedmieść nie byłby możliwy bez samochodów - mówi Peter Calthrope. Potwierdzają to statystyki: przeciętna zamieszkująca suburbia rodzina przejeżdża samochodem blisko 50 tys. kilometrów rocznie, niemal czterokrotnie więcej niż podobna rodzina mieszkająca w dużym mieście (13 tys. kilometrów).

- Koszty podróżowania samochodem są w USA sztucznie zaniżone, podobnie jak koszty energii - uważa prof. Kelbaugh. Richard Heinberg, autor alarmistycznej książki "The Party is Over" (w swobodnym przekładzie: "Już po balu"), pisze w niej o kurczących się zasobach światowej ropy. - Na początku XX w. Stany Zjednoczone tonęły w taniej ropie; w Teksasie była tańsza niż woda. Przemysł samochodowy, który bardzo szybko stał się kołem zamachowym amerykańskiej gospodarki, narodził się dlatego, że dla owej taniej ropy szukaliśmy jakiegoś zastosowania - mówi Heinberg.

W rezultacie miliony Amerykanów zamieszkały z dala od miejsc pracy czy miejsc, w których zaspokajają podstawowe potrzeby. - Było to możliwe, bo w każdej chwili mogli wsiąść w samochód i pojechać, dokądkolwiek zechcą - podkreśla Heinberg. Dodaje jednak, że globalne zasoby ropy są na wyczerpaniu, a ceny energii będą rosły. Trwający od pół wieku okres beztroskiej, rozpasanej konsumpcji także dobiega końca.

Nowy urbanizm

Przy spokojnej zielonej ulicy w Princeton zaprojektowany przez Kelbaugha dom stoi do dziś. Proste geometryczne formy i ascetyczny styl odróżniają go od reszty sąsiedztwa, ale słoneczna technologia nie jest już dziś ewenementem. W zasobnym miasteczku uniwersyteckim przyjazne środowisku, zasilane energią słoneczną czy geotermalną domy spotyka się coraz częściej. Galon benzyny kosztuje ponad dwukrotnie więcej niż dziesięć lat temu, nic więc dziwnego, że alternatywne źródła energii i "zielona architektura" stały się bardzo modne.

Jednak zdaniem Thoma Mayne’a, właściciela pracowni architektonicznej Morphosis w Los Angeles, amerykańska ekoarchitektura na razie raczkuje. - Skupiamy się na pojedynczych elementach. Odhaczamy po kolei: stojak na rowery, energooszczędna klimatyzacja... Wszystko postrzega się bardzo wąsko - m?wi. - Tymczasem konsumpcja energii, organizacja miejsc pracy, rozwiązania urbanistyczne - wszystkie te elementy są ze sobą ściśle powiązane. W Europie od kilkudziesięciu lat kładzie się większy nacisk na planowanie i organizację miast.

O lepszym planowaniu i organizacji miast od kilkudziesięciu lat rozmyślało także małżeństwo amerykańskich architekt?w - Andres Duany i Elizabeth Plater-Zyberk. Na początku lat 80. dzięki ich staraniom na wybrzeżu Florydy powstało modelowe miasteczko Seaside. Zwarta, wielofunkcyjna zabudowa: niewielkie, usytuowane blisko krawężników domy, wąskie, zadrzewione, przyjazne pieszym i rowerzystom ulice, miały stanowić alternatywę dla suburbiów. W 1993 r. Duany i Plater-Zyberk wraz z grupą kilkudziesięciu wpływowych architektów i urbanistów (znaleźli się wśród nich m.in. Kelbaugh i Calthrope) powołali do życia Kongres Nowego Urbanizmu. Zrzeszający dziś ponad 2 tys. członków ruch proponuje tak naprawdę powrót do źródeł. - To nic nowego. Wręcz przeciwnie - przyznaje prof. Kelbaugh. - W Europie nikt nie nazwałby tego nowym urbanizmem, bo jest to urbanizm całkiem stary. W Ameryce to nowość, bo przez ostatnie pół wieku królowały tu samochód i suburbia.

Dzięki wysiłkom nowych urbanistów w całych Stanach powstało już kilkaset podobnych do Seaside miast i dzielnic: przyjaznych obywatelom, a nie tylko konsumentom. Ale nowy urbanizm stał się też inspiracją dla wielu drobnych działań lokalnych, podejmowanych często przez nieformalne grupy czy niewielkie społeczności. Przykładem może być malownicze Boulder w stanie Kolorado. Jego mieszkańcy, dobrowolnie podniósłszy sobie podatki, od początku lat 80. systematycznie wykupują położone tuż przy granicy miasteczka tereny. Stworzony w ten sposób pas zieleni stanowi barierę dla panoszących się wokół suburbiów.

Czy jest to początek urbanistycznej rewolucji? - Tworzenie miast jest jednym z najbardziej skomplikowanych ludzkich przedsięwzięć. Miast nie tworzy jedno pokolenie - m?wi Kelbaugh. - Są sumą wielu działań - zarówno małych, jak i dużych. I jak każdy samoregulujący się organizm, muszą się nieustannie naprawiać i korygować.

Podobnie jak ludzkie marzenia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2008