Uchodźcy z ziemi Ulro

Czym dziś jest Ulro? Blake powiedziałby, że ziemia podlega kolejnym piekielnym metamorfozom. Urizen, występny bóg rozumu, sięga po nowe narzędzia zniewolenia, likwidując pojedynczość i neutralizując siłę wyobraźni.

12.05.2013

Czyta się kilka minut

 / il. Marcin Bondarowicz
/ il. Marcin Bondarowicz

Andrzejowi Serafinowi


W piątej części wydanego w 1974 roku poematu „Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada” Czesław Miłosz zapisał pamiętne wyznanie, które dziś jawi się – paradoksalnie – jako niezwykle aktualne i zarazem na wskroś anachroniczne:

Próbowałem zgadnąć inną ziemię i nie mogłem.
Próbowałem zgadnąć inne niebo i nie mogłem.


Spośród wszystkich pytań narzucających się podczas lektury tego fragmentu wybieram jedno, być może najważniejsze: na czym miałaby polegać zapowiedziana przez poetę inność? Jak ją rozumieć? Czy chodzi o zbawienie, w wyniku którego – jak w znanej anegdocie przekazanej nam przez Waltera Benjamina, Ernsta Blocha i Gershoma Scholema – wszystko jest tak jak dawniej, ale nieco inaczej? Czy Miłosz zadowoliłby się wizją odkupienia, którego interwencja nie wywołuje totalnej zmiany w strukturze naszego świata, lecz jedynie znikome przemieszczenie każdej z należących doń rzeczy? I czym w tym kontekście miałoby być inne niebo? I czy w ogóle chodzi o zbawienie?

W przywołanym poemacie nie znajdziemy jednoznacznej odpowiedzi na powyższe pytania, ale z innych tekstów Miłosza wiemy, że celem podjętej przez niego próby było odkrycie radykalnej inności, odsłonięcie czegoś, co nie mieści się w obrzeżach naszego świata, odczuwania i poznania, co wykracza poza granice naszych wierzeń. Myśl poety wędrowała w stronę innorodnego porządku, który postrzegał jako prawdziwszy niż znana nam dookolność. To, co w nim, to, co przed nim, wokół niego, było ledwie śladem naprowadzającym na właściwy trop, wskazówką, znakiem, którego sens – uporczywie odgadywany – krył się gdzie indziej.


OTWARCIE


Próba zakończyła się fiaskiem. Inna ziemia i inne niebo pozostały w sferze przeczucia, domysłu, domniemania. Ich zagadka nie została rozwiązana. Nie znaczy to jednak, że Miłosz zaprzestał poszukiwań. Wyrażone w poemacie wyznanie niemocy nie wyznacza cezury, progu, po przekroczeniu którego poeta pogrążył się w zwątpieniu. Zgadywanie inności jest zadaniem permanentnym, nawet jeśli jego efekt zawsze przynosi rozczarowanie. Miłosz – mając być może w pamięci wezwanie św. Mateusza do uważnego odczytywania znaków czasu – po każdej hermeneutycznej porażce zaczynał od początku, coraz bardziej wychylając się w stronę tego, co inne, i coraz dotkliwiej czując ucisk więzów, które zatrzymywały go w miejscu.

We wstępie do opublikowanej trzy lata później „Ziemi Ulro” ks. Józef Sadzik zwrócił uwagę, że dla Miłosza rzeczywistość ma niemal wyłącznie alegoryczny i symboliczny charakter. Alegoryczny, bowiem zawsze odsyła do czegoś innego, poza siebie, tak jak retoryczna figura, której dosłowne znaczenie to dopiero furtka do sensu właściwego. Symboliczny, ponieważ – jak wynika z etymologii greckiego symballein – każda rzecz jest znakiem przybliżającym nas do transcendencji, stanowi namiastkę styczności, bliskości, upragnionej koalescencji. Życie, które wiedziemy w świecie, polega na czytaniu znaków, wyłapywaniu śladów inności, a także poszukiwaniu miejsc, w których dystans między tym samym a innym – między tą samą ziemią a ziemią inną, tym samym niebem a niebem odmienionym – zaczyna się zmniejszać.

Dlaczego jednak z tak wielkim uporem Miłosz próbuje rozwiązać zagadkę transcendencji, zrobić dla niej wyłom w rzeczywistości? Odpowiedzią na to pytanie jest właśnie „Ziemia Ulro”, w której znajdujemy krytyczną diagnozę kondycji współczesnego świata. Zaczerpnięty od Williama Blake’a motyw Ulro – piekielnego miejsca, które opanowały nauka i teologia – jest figurą stanu, w którym wszelka pojedynczość zostaje stłamszona przez ogólność (naukową, techniczną, polityczną, religijną, estetyczną czy ekonomiczną). Świat umieszczony w prawidłach, by zachował niezmienny kształt – oto główna zasada ziemi Ulro. Zamieszkują ją ludzie okaleczeni, którzy często nie wiedzą nawet, że cierpią z powodu poważnego schorzenia świadomości. Są bowiem przekonani, że ich rozum, wiedza, narzędzia poznawcze i technika dają im nieograniczoną władzę nad światem. W istocie jednak wiodą życie ułomne, wyprute z duchowego doświadczenia, skazani przez samych siebie, im podobnych oraz instytucje, które stworzyli, na przeżycie, na bezmierną nudę pełnego nieuzasadnionej wyniosłości trwania.

Sprzymierzeńców do walki ze skłamanym światem i nudą unaukowionej i stechnicyzowanej egzystencji Miłosz szuka w XIX wieku. Czyta na nowo Mickiewicza, Dostojewskiego (którego wykłada amerykańskim studentom), Oskara Miłosza, Swedenborga i przede wszystkim Williama Blake’a. Ten ostatni – mimo że najbardziej hermetyczny – stanowi dlań główny punkt odniesienia. Jest dla polskiego poety kimś w rodzaju intelektualnego i duchowego poręczyciela. Kłopotliwego poręczyciela. Miłosz zawiązuje szczególną relację z czytelnikiem. Ma świadomość, że opowieść o poszukiwaniu innej ziemi i innego nieba może budzić nieufność (jeśli diagnoza jest właściwa, można zasadnie przypuszczać, że wyrozumiałych czytelników będzie ledwie garstka). Potrzebuje wsparcia, mocnej narracji ustanawiającej tło i kontekst. A przy tym musi ze swych mistrzów ściągnąć odium szaleństwa i mistycznego bałamuctwa.

Z kilku powodów Blake doskonale nadaje się do tego celu. Jego niechęć do cywilizacji, która postawiła na naukę, a nie na wyobraźnię, jest bezgraniczna. Nie znosi natury, którą i Miłosz – mimo fascynacji jej różnymi wymiarami – ostatecznie odrzuca. Nie tyle z powodu jej determinującego wpływu, ile – jak mówi – z powodu cienia, który zagnieździł się w jego duszy, wywołując chorobliwe poczucie winy. Blake służy także jako niewyczerpany rezerwuar sugestywnych metafor i obrazów, za pomocą których Miłosz opisuje kryzys cywilizacji. Blake’owski Urizen, bóg rozumu, który czyni sobie świat poddanym, jest poręczną figurą, która pobudza wyobraźnię (jej uwiąd to jedna z plag, które nauka ściągnęła na nowoczesny świat). I wreszcie ostatni cel angielskiego poety, najważniejszy dla Miłosza: otwarcie prześwitu, przez który można zobaczyć zarys inności. Blake – mimo że krytycznie odnosił się do teologii i istniejących religii – uważał, że duchowe odkupienie człowieka jest nie tylko konieczne, ale i możliwe. „I każda Przestrzeń – czytamy w jego poemacie pt. „Milton” – mniejsza niż bryłka we krwi Człowieka / Otwarta jest na Wieczność, której ta roślinna Ziemia jest Cieniem” (tłum. Cz. Miłosz).


POCHWYCONA ISKRA ŻYCIA


Napisałem, że wyznanie Miłosza jawi nam się jako aktualne i zarazem anachroniczne. Aktualność wspomnianego dwuwersu i późniejszej „Ziemi Ulro” wynika z faktu, że obserwujemy dziś wzmożone zainteresowanie wszelkimi koncepcjami mesjańskimi, które mają być lekarstwem dla pogrążonego w głębokim kryzysie świata. Blake powiedziałby, że ziemia Ulro podlega kolejnym piekielnym metamorfozom. Urizen sięga po nowe narzędzia zniewolenia, nie porzucając wszelako swego celu, jakim jest likwidacja pojedynczości i neutralizacja sił wyobraźni. W obietnicy inności, którą przynoszą współczesne mesjanizmy, wielu widzi przeciwwagę dla zinstytucjonalizowanej i skorporacjonalizowanej rzeczywistości społecznej, w której życie traktowane jest jako trzymany w zamknięciu wyrzutek: ani na zewnątrz, ani do końca w środku, skazany na bezwład i niemoc.

W swym ostatnim tekście pt. „Immanencja: Życie...” Gilles Deleuze przywołuje scenę z powieści Dickensa stanowiącą doskonałą ilustrację tej szczególnej kondycji, którą to, co żywe (nie chodzi bowiem wyłącznie o człowieka), posiada w obrębie dzisiejszej Ulro. Jeden z bohaterów „Naszego wspólnego przyjaciela”, nielubiany przez znajomych i bliskich Rogal Riderhood, ulega wypadkowi (jego łódka zostaje staranowana przez parostatek). W domu słabnące ciało Riderhooda otacza grupka ludzi, którzy nigdy nie ukrywali swej pogardy dla mężczyzny. „Nikt z nich ani trochę nie dbał o tego człowieka, którego wszyscy unikali z odrazą i pogardą, który zawsze budził podejrzenie. Ale dogasająca w nim iskierka życia nie łączyła się zgoła z osobowością Rogala i w danej chwili otaczało ją głębokie zainteresowanie” (tłum. T. J. Dehnel). Na pytanie o przyczynę wypadku jedna z postaci wyjaśnia, że Riderhood zbliżył się za bardzo do parostatku i został rozcięty na dwoje. Dickens – za pośrednictwem narratora – natychmiast komentuje tę wypowiedź, podkreślając, że chodzi o figurę retoryczną, bo rozcięta została łódka, a nie człowiek. To osobliwe, nadmiarowe dopowiedzenie (wszak łatwo zrozumieć przenośny sens tej frazy) powinno rozbudzić w nas czujność. Owszem, w rzeczywistości rozbita została wyłącznie łódź, ale na innym – językowym i emocjonalnym – poziomie rozdwojeniu uległ sam Rogal. Życie „jak gdyby” oddzieliło się od jego osoby, od wszelkich utożsamień i identyfikacji, od jego znienawidzonych cech. Zostało ogołocone ze znaków, za pomocą których on sam i inni każdego dnia je ujmowali, pochwytywali.

Mówiąc inaczej: wskutek wypadku doszło nie tylko do uszkodzenia ciała, ale także do zmiany jego statusu w społecznym systemie znaków. Życie odłączyło się od swej formy, co wywołało ciąg pozytywnych efektów (zainteresowanie zgromadzonych, życzliwość, współczucie – których źródłem, trzeba to mocno podkreślić, nie był jedynie sam wypadek i cierpienie Riderhooda, lecz właśnie owa tajemnicza transformacja związku między formą a życiem).

Jeśli jednak skutkiem podziału była zmiana na lepsze, to dlaczego scena z powieści Dickensa ma ilustrować zniewolenie, szykowane dla życia przez współczesną Ulro? Już tłumaczę. Giorgio Agamben zwraca uwagę, że pisząc o rozdwojeniu, któremu uległ Riderhood, Dickens posługuje się rzeczownikiem abeyance, oznaczającym stan zawieszenia, wakat. Wyraz ten trafił do angielszczyzny z języka francuskiego i dość szybko został włączony do wokabularza prawnego, gdzie określa się nim sytuację, w której prawo (zwłaszcza prawo własności) zostaje wstrzymane. I właśnie tutaj znajduje się furtka, przez którą można przejść do istoty rzeczy. Owa forma życia, która wywołuje niechęć wśród znajomych Riderhooda, funkcjonuje przede wszystkim w porządku społeczno-prawnym, a nie – jak moglibyśmy wnioskować z opowieści pisarza – w porządku psychologicznym. Znaki i identyfikacje, sygnatury i utożsamienia – są narzędziami, za pomocą których prawo (a pod tym słowem kryją się instytucje społeczne i polityczne) pochwytuje i obezwładnia życie, dążąc do stanu zawieszenia, w którym, owszem, forma oddziela się od życia, ale wiąże się to – jak u Dickensa – z przejściem człowieka w stan agonalny. Tylko w takim stanie jednostka staje się obiektem troski, tylko tak uczestniczy w pozytywnej interakcji.

Istotne jest to, by właściwie zrozumieć gest zawieszenia prawa, który tylko na pozór oznacza upragnione uwolnienie się spod władztwa znaku i formy. Na pozór, gdyż – jak wiemy od Carla Schmitta – ów gest został w nowoczesności przejęty przez suwerena, który – wprowadzając stan wyjątkowy – zawieszał normy prawne, ale jednocześnie ustanawiał siebie jako źródło porządku jurydycznego. W tym kontekście odłączenie formy od życia nie prowadziło (i wciąż nie prowadzi) do emancypacji tego ostatniego (choć często tak właśnie nam się wydaje), lecz umożliwiło (i nadal umożliwia) wzmocnienie narzędzi zniewolenia.

Dzisiejsza Ulro podporządkowuje sobie już nie tylko indywidualność, pojedynczą osobę znikającą pod naporem naukowej i technologicznej ogólności, ale życie samo... Ogołoconą z form i tożsamości iskrę życia, która zostaje „wytrącona” z człowieka i – jako wyrzutek – nie może ani uciec, ani ostatecznie umrzeć, choć z łatwością można ją zgasić.


MIEDZIANA KSIĘGA


Czy nie powinniśmy zatem – w geście oporu – związać na powrót formę z życiem? Pozszywać to, co rozłączone, odzyskując – jak Dickensowski Riderhood – nie tylko przytomność po wypadku, ale także uobecniając się jako podmiot posiadający określone prawa? Otóż nie jest to wcale takie łatwe.

Gdy Rogal wybudza się z omdlenia, wszyscy zgromadzeni odwracają się do niego plecami, znów okazując mu niechęć i pogardę. Także i ten proces nie dokonuje się wyłącznie na poziomie odczuć. Nie chodzi o zmianę psychologiczną, która aktywizuje na chwilę uśpione negatywne siły. Pamiętamy, że „rozcięcie” pojawiło się także w języku, którego metaforyczna moc w pewnym sensie pozwoliła oddzielić formę od życia. Połączenie jednego z drugim możliwe jest również za pomocą słów. Przy czym połączenie to nie jest ani pełne, ani niewinne.

Niepełność wynika z samego charakteru formy. Jej modelem jest oczywiście język, za pomocą którego nazywamy i opisujemy rzeczywistość, samych siebie i innych. Jak jednak język łączy się z życiem? W opowieści Blake’a jednym z atrybutów Urizena jest miedziana Księga, która zawiera fałszywe sygnatury wszystkich rzeczy tego świata. Owa Księga została przepisana na ziemi przez Królów i Kapłanów – oni to odpowiadają za narzucenie na rzeczywistość miedzianej formy, która tłamsi po równo byty żywe i nieożywione.

To metafizyczna wersja opowieści, którą spotykamy także w narracjach historycznych. Zastanawiając się nad istotą słowa-nazwy i języka, Nietzsche powiada, że pierwotnie były to narzędzia panów, którzy siłą narzucali światu takie, a nie inne miana. Przyszpilali rzecz konkretną nazwą, tak jakby przybijali do niej tablicę z prawem własności. Nietzscheańskie rozważania o związku między słowem a rzeczą należy czytać równolegle z dywagacjami Carla Schmitta na temat pierwotnego sensu pojęcia nomos, które od czasów Platona rozumiane jest jako „prawo”. W rozprawie „Der Nomos der Erde” Schmitt przypomina, że źródłowo ów grecki rzeczownik określał gest zajęcia danego kawałka ziemi. Chodziło o zawłaszczenie. Zanim pojęcie nomos zaczęło oznaczać prawo, odnosiło się do aktu pochwycenia ziemi, narzucenia jej woli i przekształcenia w czyjąś własność, zarządzania nią. O tym według Schmitta opowiada Homer w pierwszych wersach „Odysei”, gdzie mowa o licznych podróżach głównego bohatera, podczas których poznawał on „zwyczaje” różnych ludów. Tam, gdzie w przekładzie Lucjana Siemieńskiego mamy „zwyczaj”, tam w oryginale znajdujemy noos, czyli rozum, obyczaj, ducha (jak w wyrażeniu „duch narodu”), zmysł, zamysł, cel. Słowem – to, co określa daną wspólnotę, co stanowi o jej odrębności, wyjątkowości, co jest jej właściwe, co składa się na jej zbiorową formę życia. Schmitt sugeruje, że kultura zachodnia od kilku tysięcy lat błędnie odczytuje początek jednego z jej najważniejszych tekstów, a to zapewne w wyniku błędu, który pojawił się podczas transkrypcji. Zamiast noos w Homeryckim poemacie powinien się znaleźć rzeczownik nomos, który bezpośrednio odnosi się do własności realnej, w skład której wchodzi ziemia i życie. Odys, podróżując po lądach i morzach, poznawał zatem nie obyczaje, tylko prawa, konfrontując się z siłą, która je ustanowiła.

U źródeł zachodniego świata leży zatem nie subtelne pojęcie noos, lecz jedna z podstawowych kategorii Urizenowskiej miedzianej Księgi, która dziś powraca pod postacią językowych i instytucjonalnych urządzeń biorących w niewolę życie.


INNA GRAMATYKA


Blake’owi (a także powołującemu się nań Miłoszowi) można zarzucić, że tłumaczą zjawiska historyczne za pomocą metafizycznych figur. Krytyczne tyrady angielskiego poety i jego polskiego ucznia za punkt wyjścia biorą diagnozę historyczną (dominacja paradygmatu naukowego, której początek przypada na wiek XVIII, a także XX-wieczny rozwój techniki i technologii). Ale w drugim ruchu historyczne rozpoznanie uzupełnione zostaje o element metafizyczny, który pełni dwie funkcje: przenosi problem na inną płaszczyznę, a także próbuje go rozwiązać za pomocą niehistorycznych narzędzi. Dlatego właśnie napisałem na początku, że wyznanie Miłosza dotyczące jego próby odgadnięcia innej ziemi i innego nieba ma charakter anachroniczny: nie dlatego, że jest przestarzałe (choć może tak właśnie jest), lecz przede wszystkim dlatego, że poeta poszukuje odkupienia poza historią.

Nie może być inaczej, skoro dla Miłosza (piszącego „Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada” oraz „Ziemię Ulro”) historia jest siedliskiem zniewalających sił. „Wewnętrzny gryzoń”, który każdego dnia pracuje na rzecz jego unicestwienia, rodzi się m.in. z czasu. Upragniona inność ma działać niczym laser, który przetnie miedzianą powierzchnię rzeczywistości i rozkroi jednostajny czas historii, by uwolnić już nie tylko iskrę życia, ale „całego” człowieka. Innymi słowy: interwencja inności polega na zawieszeniu każdego nomos, każdego prawa (językowego, instytucjonalnego, politycznego etc.), które krępowało i alienowało człowieka, a następnie na pozyskaniu dla życia „formy bardziej pojemnej”.

Kłopot w tym, że ów gest zawieszenia został już wchłonięty przez historię i – jak widzieliśmy – stał się w nowoczesności narzędziem włodarzy Ulro. Schmitt porównuje stan zawieszenia i wyjątek do cudu, który zmienia parametry świata, otwierając w nim nowe możliwości. Pomieszanie porządku teologicznego z politycznym, które obserwujemy dziś na każdym kroku, nie polega wcale na otwarciu przestrzeni politycznej i wpuszczeniu do niej innorodnego impulsu, lecz przeciwnie – na zamknięciu transcendentnego okna i sparodiowaniu religijnych gestów, które w sferze politycznej pełnią wyłącznie funkcję zarządczą.

Miłosz nakłaniałby zapewne do szukania nowego wyłomu w tej zamkniętej, zabetonowanej rzeczywistości, do zgadywania innej ziemi i innego nieba, choćby po to, by choć trochę poluzować uścisk miedzianej formy. Znamienne, że w dwuwersie, wokół którego cały czas krążę, mówi właśnie o „zgadywaniu”. Etymologicznie „gadać” nie znaczy wcale mówić, lecz domniemywać, przeczuwać, a nawet wieszczyć. Środkiem do tego może być poetyckie gadanie, poetycka mowa, ale u Miłosza to „przemawianie” nie przynosi zmiany w strukturze samego języka. Nie na tym polega jego zadanie. W „Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada” pisze tak oto: „Po strzałach, po goryczach, po pieśniach, po płaczach / Nie mnie targać bandaże i łamać pieczęcie”. Zrozumiała wstrzemięźliwość – zwłaszcza u kogoś, kto przeżył rozczarowanie historią i w poetyckich operacjach na języku widział przejawy nihilistycznego podporządkowania się jej siłom.

Być może jednak właśnie to pozostaje jeszcze do zrobienia. Być może na tym polega dziś zadanie poezji. Być może chodzi nie o zgadywanie innej ziemi i innego nieba, lecz o rozgadywanie formy życia, by w przestrzeni immanencji ustanowiony został inny związek między słowem a rzeczą.

Uchodźcy z ziemi Ulro, poeci, o których – parafrazując Hannah Arendt – można powiedzieć, że są awangardą nas wszystkich, nie uciekają ze świata, lecz doń powracają, by przystąpić do pracy nad językiem, nad inną gramatyką istnienia.


GRZEGORZ JANKOWICZ jest redaktorem działu kulturalnego „Tygodnika Powszechnego”, wiceprezesem Fundacji Korporacja Ha!art, dla której redaguje serie „Linia krytyczna” i „Proza obca”. Juror Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej SILESIUS, dyrektor wykonawczy Festiwalu Conrada.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1978 r. Aktywista literacki, filozof literatury, eseista, redaktor, wydawca, krytyk i tłumacz. Dyrektor programowy Festiwalu Conrada. Redaktor działu kultury „Tygodnika Powszechnego”. Dyrektor programów literackich Fundacji Tygodnika Powszechnego.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2013