Uchodźcy z niemieckiego raju

Wyniosłam się stąd, bo w mojej wiosce uchodźcy brudzili, kradli, straszyli turystów, a Niemcy podpalali domy azylanckie – mówiła Polka w głośnym wywiadzie dla „Dziennika. Gazety Prawnej”. Sprawdziłam. Zgadza się tylko to, że Polka się wyniosła.

20.11.2016

Czyta się kilka minut

Mistaeczko Hartestein, które jest stolicą gminy, w której leży Rupprechtstegen. Miasteczka dzieli od siebie 4 kilometry /  / Fot. Ewa Wanat
Mistaeczko Hartestein, które jest stolicą gminy, w której leży Rupprechtstegen. Miasteczka dzieli od siebie 4 kilometry / / Fot. Ewa Wanat

Na forum „Dziennika. Gazety Prawnej” pod wywiadem z 7 lipca jego treść komentuje internauta „zlook”: „No i dostali naziole na co sobie zasłużyli. Muzułmanie skolonizują ich, a później zaorają. Był raj, jest śmietnisko. Jak naprawdę wyglądają Niemcy zasiedlane przez uchodźców”.

Maya Paczesny, jak widać na jej facebookowym profilu, atrakcyjna blondynka koło czterdziestki, udzieliła tego wywiadu, bo jak mówi: „w Polsce nikt nie wie, jak w rzeczywistości wyglądają kulisy przyjmowania uchodźców w Niemczech”. Autorka wywiadu Magdalena Rigamonti powiedziała mi, że dziennikarze sami zgłaszali się do Paczesny. Jej historia krążyła w środowisku. Prowadzą z mężem firmę producencką, kręcą teledyski. Zgłosił się podobno nawet Jan Pospieszalski z zaproszeniem do programu, ale mu odmówiła. Postanowiła opowiedzieć swoją historię dopiero Rigamonti.

Z gaśnicą pod łóżkiem

Paczesny opowiada dziennikarce, że kupiła z mężem dom w turystycznej miejscowości Rupprechtstegen, w Górnej Bawarii, i wyremontowała go dużym kosztem, z przeznaczeniem na hotel. Ale pojawili się uchodźcy i rajską wioskę zamienili w śmietnisko, z prywatnego stawu kradli ryby, spod sklepu rowery. Przy domu, gdzie mieszkali, „śmieci i jedzenie walały się po podwórku”. I sielanka się skończyła: „Teraz Niemcy palą domy uchodźców. W ostatnim roku spłonęło 600 takich domów”.

Maya raz mówi, że podpalają mieszkańcy wsi, a raz, że Pegida – to ruch walczący z „islamizacją” Niemiec. Zniknęli turyści – twierdzi Paczesny – przedtem przechodziło 700 osób dziennie, teraz 8–10. A rząd niemiecki podobno zaczął zmuszać właścicieli dużych domów do sprzedaży lub wynajęcia ich na ośrodki dla uchodźców. Paczesny twierdzi, że sama również została zmuszona do sprzedaży wymarzonego hotelu na ośrodek azylancki. Nie precyzuje, kto ją do tego zmusił. Gdy wieść o tym się rozeszła, zaczęła się bać, że dom zostanie podpalony jak i inne w okolicy: „Przez prawie dwa lata nigdy nigdzie razem nie wyszliśmy. Boże, żeby tylko nie nas, żeby się do nas nie zbliżyli, żeby nas nie podpalili (...) kupiliśmy lampy, które symulują światło migającego telewizora, założyliśmy atrapy kamer wokół domu (...). Koło łóżek mieliśmy pałki. (...) Spałam z gaśnicą pod łóżkiem. Miałam torbę ze wszystkimi dokumentami i ubraniami na jeden dzień, spakowaną przy drzwiach”.

Paczesny opowiada, że początkowo cieszyli się, iż odnaleźli swoje miejsce na ziemi w rajskiej bawarskiej wiosce: „Staraliśmy się nawet mówić dialektem frankońskim. Z niektórymi sąsiadami, głównie starszymi, zakolegowaliśmy się na tyle, że zaczęli nam pokazywać zdjęcia swoje albo swoich »hajlujących« ojców. I zaręczam, że te zdjęcia są dla nich jak relikwie. Widziałam dumę w oczach tych ludzi, którzy mi je pokazywali”. Ale przyjaźń okazała się złudzeniem: „Któregoś dnia usłyszałam, żebym nie kaleczyła ich ojczystego języka i żebym lepiej w ogóle się nie odzywała (...) Przez ostatnie dwa lata nie odezwałam się do nikogo po niemiecku. Mówiłam po angielsku. W urzędzie też po angielsku, odpowiadano mi po niemiecku”.

Wywiad był szeroko rozpowszechniany przez media społecznościowe jako relacja naocznego świadka o tym, jaki los zgotowali Niemcom muzułmańscy uchodźcy. Komentowały go też prawicowe portale, m.in. dzienniknarodowy.pl: „Fundując taki najazd [uchodźców] rząd niemiecki zafundował również chaos i coraz większe napięcia społeczne. Przykładem jest właśnie okolica, w której mieszkała Maya Paczesny, która była turystycznym rajem, gdzie dziennie trasy przemierzały setki turystów”.

Sielanka

Piszę właśnie w Niemczech książkę o tym, jak w praktyce funkcjonuje multikulti. Rozmawiam z Niemcami, dawnymi imigrantami, dzisiejszymi uchodźcami. Badam, jak z państwa, które urządziło światu II wojnę światową, Niemcy stali się jednym z najbardziej empatycznych społeczeństw Europy. I nagle znajomy podsyła mi ten wywiad z pytaniem: „Naprawdę tak to w Niemczech wygląda?”.

Poczytałam komentarze i... pojechałam do Rupprechtstegen.

Wioska leży godzinę drogi od Norymbergi, w dolinie rzeki Pegnitz, wśród malowniczych wzgórz Szwajcarii Frankońskiej. Domki jak z bajki – błękitne, żółte, seledynowe. W oknach białe firanki, nowe dachy, wypielęgnowane ogródki, przystrzyżone trawniki. Na ulicy nie widać nawet papierka. W stawie z krystalicznie czystą wodą wciąż pływają pstrągi.

Upał. Knajpa na skraju wsi zamknięta. Przez okno widzę stoły zasłane obrusami, nad barem butelki z alkoholami. Wygląda tak, jakby zamknięto ją tylko na chwilę. Na drzwiach kartka: „Drodzy klienci, dziękujemy za te wszystkie lata waszych odwiedzin, ale niestety z powodu choroby musimy zawiesić naszą działalność. Mamy jednak nadzieję, że uda nam się jeszcze w przyszłości znaleźć jakieś rozwiązanie”.

Kilkadziesiąt metrów dalej – żółty dom. Znam go ze zdjęć na Facebooku Mai Paczesny. Stoi tuż przy drodze krajowej nr 2162. W ciągu doby przejeżdża nią pięć tysięcy samochodów, co znacznie przekracza bawarską średnią. Pozbawiona chodników i poboczy, jest bardzo niebezpieczna dla rowerzystów i pieszych. I jak na drogę prowadzącą środkiem „raju” jest wściekle głośna. W dzień i w nocy. Nie bardzo mogę sobie wyobrazić sielskie wieczory na tarasie z lampką wina w dłoni, które planowała w tym miejscu bohaterka wywiadu.

Paczesny mówi w wywiadzie, że teraz domu, już przeznaczonego na ośrodek dla uchodźców, w obawie przed podpalaczami pilnuje ochroniarz z karabinem. Dziwi mnie więc brama otwarta na oścież. Wnętrze domu jest w trakcie prac wykończeniowych, ale nie ma tu robotników. Chodzę po piętrach, w końcu pukam do drzwi z napisem „Security”, ukrytych na końcu korytarza. Otwiera zaspana dwudziestoparoletnia dziewczyna z kolczykami w nosie i brwiach.

Kiedy następnego dnia znowu wracam do żółtego domu, sytuacja się powtarza – brama otwarta na oścież, zaspana ochroniarka. Nie ma ochroniarza z karabinem ani żadnych innych środków ostrożności zabezpieczających dom przed ewentualnym zagrożeniem.

Sąsiadka z najbliższego domu nie zna Mai Paczesny, nigdy z nią nie rozmawiała.

– To prawda, że ostatnio jest mniej turystów? – pytam.

– Tak.

– Przez uchodźców?

– Nie, jest mniej od jakichś 15 lat.

Sąsiadka przyjechała tu w 1955 r. Pracowała jako kelnerka – wtedy to był ruch, nawet z Berlina i Hamburga przyjeżdżali, ale potem Niemcy zaczęli coraz więcej zarabiać i jeździć do Włoch i na Majorkę.

A uchodźcy? Nie może nic złego powiedzieć, prawie ich nie widać, tylko w drodze na dworzec. Rano jadą na kursy i do urzędów do Norymbergi, wracają wieczorem.

– No ale jak jeszcze zrobią ten trzeci dom, to już będzie ich za dużo, chyba więcej niż mieszkańców. Tu prawie nie ma młodych ludzi, sami starzy, w większości domów mieszka jedna osoba. Jedyne dzieci to te azylanckie – dodaje.

Pstrągi nadal pływają

Rupprechtstegen leży w gminie Hartenstein. Wioska liczy ok. 200 mieszkańców plus 150 pensjonariuszy domu spokojnej starości. W dwóch domach azylanckich mieszka 90 uchodźców, przede wszystkim rodziny z dziećmi. Duża część mieszkańców Hartenstein oraz pobliskich Velden i Vorra to uchodźcy. Tylko że sprzed 60 lat – wypędzeni po II wojnie światowej mieszkańcy Pomorza, Śląska, Wielkopolski i Czech.

Kolejna sąsiadka Paczesnych – to przy jej domu jest staw z pstrągami – rozmawia ze mną przez okno pierwszego piętra. Gotuje obiad, czeka na męża, dzieci zaraz wrócą ze szkoły.

– Nie mam nic przeciwko uchodźcom, ale autobus szkolny jest teraz przepełniony i moje dzieci nie mają już siedzących miejsc. Poza tym ktoś podebrał jaja łabędziom. Specjalnie pilnowaliśmy gniazda nad rzeką. Tak się cieszyliśmy, że będą małe, aż którejś nocy jaja zniknęły. Oczywiście nie mam pewności, że to uchodźcy, a nie lisy, no ale jednak stało się.

– A pstrągi kradli?

– Pierwsze słyszę. Problemy były ze śmieciami, bo nie są przyzwyczajeni do segregacji, ale się nauczyli.

Pan w kapeluszu zapytany o byłą sąsiadkę tylko wzrusza ramionami.

– Nie rozmawiał pan z nią?

– To ona z nami nie rozmawiała. A ja nie mówię po polsku ani po angielsku.

– Nie mówiła po niemiecku?

– Ani słowa. No może tylko „Grüß Gott”.

W wywiadzie dla „Dziennika” Paczesny opowiada jednak, iż tak bardzo chciała się zintegrować z mieszkańcami wioski, że nawet starała się mówić dialektem frankońskim.

– A jak miała mówić dialektem, skoro nie zna niemieckiego? – śmieje się pan Ewald, który przyjechał do Velden w 1989 r. z Bytomia i służył ojcu Mai Paczesny za tłumacza. Bo to nie ona – jak twierdzi pan Ewald – kupiła i remontowała żółty dom, ale jej ojciec, jakieś sześć lat temu. Córka pojawiła się w Rupprechtstegen kilka lat później i przejęła od ojca już prawie gotowy dom. Ewald przekonywał ją, by uczyła się niemieckiego, skoro chce tu robić interesy.

Żółty dom / Fot. Ewa Wanat

– Żachnęła się tylko, że zna angielski i to jej wystarczy na całym świecie – opowiada Ewald. – Z kim ona by tu miała rozmawiać po angielsku? Tu jest wieś, sami starsi i prości ludzie, nikt angielskiego nie zna.

To, że ani Paczesny, ani jej mąż nie mówili po niemiecku, potwierdzają wszyscy, z którymi rozmawiam – sąsiedzi, ojciec Mai Paczesny i Werner Wolter, burmistrz Hartenstein.

– Mieszkała w Rupprechtstegen około dwóch lat. Od razu wystawiła dom na sprzedaż za 2 mln euro – mówi burmistrz. – To absdurdalna suma, nikt tu za takie pieniądze domów nie kupuje. Po roku opuściła cenę do miliona i krótko po tym ogłoszenie zniknęło.

Dzwonię do ojca Mai Paczesny. Jest wściekły, bo ma w tej okolicy jeszcze jeden dom i wstydzi się teraz pokazać sąsiadom.
– Wszystko, co mówiła moja córka w wywiadzie, to bzdura – twierdzi. Nie wie, dlaczego to zrobiła.

Staw pełen pstrągów / Fot. Ewa Wanat

Ile tych podpaleń

W Rupprechtstegen i okolicy nie ma śmietniska, co widzę na własne oczy, odwiedzając trzy domy azylantów w dwóch wsiach i rozmawiając z kilkudziesięcioma miejscowymi. Wszędzie czysto, żadnych śmieci. Właściciel stawu nic nie wie o kradzieży ryb. Maya Paczesny nie zna niemieckiego, więc ani nie mogła mówić frankońskim dialektem, ani tym bardziej zaprzyjaźnić się z niemówiącymi po angielsku niemieckimi sąsiadami.

Ruch turystyczny również nie zmalał, choć Paczesny twierdzi, że po pojawieniu się uchodźców właściwie zanikł. W 2015 r. gminę Hartenstein odwiedziło ponad 190 tys. turystów, o 1,6 proc. więcej niż rok wcześniej. Również w pierwszym półroczu br. ruch był większy niż rok temu – o 3,6 proc.

– Turyści mogliby przyjeżdżać jeszcze liczniej – mówi Rolf List, dyrektor biura gminy Hartenstein – ale jest za mało miejsc noclegowych.

Rzeczywiście, ja też długo szukałam. Właściciel nowo otwartej restauracji na dworcu w Rupprechtstegen jest bardzo zadowolony z sezonu – ciągły ruch. Świetny interes.
A jak to jest z Pegidą, która – jak mówiła Paczesny – sieje terror, by zastraszać właścicieli ośrodków azylanckich i uniemożliwiać uchodźcom osiedlanie się? Paczesny twierdzi, że w 2015 r. było w okolicy 600 podpaleń. Sprawdzam w Federalnym Urzędzie Kryminalnym. W całych Niemczech w 2015 r. było 95 podpaleń. Bardzo dużo, pięć razy więcej niż rok wcześniej. Ale to wciąż nie jest „600 w samej Bawarii”. Najbliżej w Vorra, cztery kilometry od Rupprechtstegen, dwa lata temu płonął świeżo wyremontowany dom. Na ścianie ktoś namalował swastykę i hasło „azylanci won”. Po półtora roku policja złapała właściciela i pracownika firmy, która dom remontowała i nie skończyła go w terminie. Firmie groziła kara finansowa. Podpalili więc dom i podrzucili policji fałszywy trop. Co ciekawe, właściciel firmy też był uchodźcą, z Bałkanów. Kara doprowadziłaby go do bankructwa.

Teraz mieszkają tu uchodźcy głównie z Syrii i Iraku. Vorra na początku lat 90. przyjęła już uciekinierów z Bałkanów.
– Jesteśmy przyzwyczajeni, że jak się coś dzieje w świecie, to zjawiają się u nas uchodźcy – mówi mi Lidia, 50-letnia pielęgniarka z Vorra. – Teraz jest bardzo spokojnie, ale w latach 90. to tu się działo! Wciąż były awantury, bo tam mieszkało przecież jedenaście skłóconych narodowości.

Lidia działa w miejscowym kółku pań pomagających uchodźcom. Uczą niemieckiego, organizują spotkania przy kawie i wspólnie upieczonym cieście. Dwie rodziny, które już dostały azyl, wynajęły domy w Vorra, gdzie też zostali prawie sami starzy ludzie i puste domy, z którymi nie wiadomo co zrobić.

Kurdowie z Iraku przed kiedyś spalonym domem w Vorra, podpalonym przez firmę budowlaną / Fot. Ewa Wanat

Sitra nie chce do Bułgarii

Kilkadziesiąt metrów od domu Mai Paczesny stoi biały piętrowy budynek. Mieszka w nim 70 osób z Syrii, Iranu, Iraku i Azerbejdżanu. Trawnik przed domem przystrzyżony, podwórko wysprzątane. W drodze na pierwsze piętro mijamy wspólną kuchnię, kilka dziecięcych wózków. Kilkanaścioro dzieci biega po schodach.

Sitra jest drobna jak na swoje 11 lat. Ma oczy dorosłego człowieka. Mówi piękną niemczyzną. Mieszka w trzech maleńkich pomieszczeniach z rodzicami i czwórką rodzeństwa. Przed drzwiami zdejmujemy buty. Sitra przeprasza za bałagan, właśnie jedli obiad. Mama Sitry, Nadin, w spodniach od dresu i T-shircie, zaprasza do pokoju – dwie kanapy, duży stary telewizor, dziecinne łóżeczko, tapczan – wszystko z darów. Częstuje kawą i własnoręcznie upieczonymi ciastkami. Mąż jest w Norymberdze w szkole. Ona zacznie się uczyć niemieckiego za tydzień. Pójdzie do szkoły dla matek z małymi dziećmi, połączonej ze żłobkiem.

W Rupprechtstegen są od 2 lat i 4 miesięcy. Sitra chodzi do czwartej klasy, szybko nauczyła się niemieckiego i przeskoczyła jedną klasę. Są Kurdami z al-Kamishli w Syrii. Mieli dom z ogródkiem, gołębie, królika i basen, który wykopał tata. Ojciec jeździł własną ciężarówką, miał firmę transportową. Nigdy im niczego nie brakowało. Sitra i jej starsza siostra miały osobne pokoje – żeby mogły się spokojnie uczyć. Bracia byli malutcy, mieszkali jeszcze razem. Najmłodszy brat urodził się dwa lata temu, już w Niemczech.

O tym, co przeszli, Sitra nie rozmawia z nikim w szkole, tylko z mamą, która opowiada im różne historie i bajki, żeby więcej wiedzieli o świecie i umieli sobie poradzić, kiedy znajdą się w niebezpieczeństwie. Amina, starsza siostra, albo wciąż płacze, albo ma napady agresji. Miała dziesięć lat, kiedy uciekli, pamięta zatem więcej niż Sitra.

– Moje miasto było zniszczone, całe śmierdziało dymem – opowiada Sitra. – Zamordowano dużą część naszej rodziny. Ojciec sprzedał ciężarówkę i dom. Z Syrii pojechaliśmy samochodem do Turcji. Tam nas aresztowali i zabrali paszporty. Powiedzieli, że posiedzimy pół roku, a potem nas odeślą do domu. Wykupiła nas babcia.

Kurdyjka Sitra, uciekinierka z Syrii, z autorką tekstu

Byli w drodze prawie dwa lata. Sitra miała sześć, jak zaczęli się tułać. Chłopcy cztery i trzy. Najgorsi byli Bułgarzy i las. W lasach mieszkali kilka miesięcy. Dzieciaki bały się węży, a mama tego, że któreś z nich się zgubi. Kiedy Sitra mówi o lesie, płacze. Płacze też, kiedy opowiada o Bułgarii.

Bułgarzy zamknęli ich w obozie, Sitra mówi, że w więzieniu. W sumie chyba na jedno wychodzi, bo nie wolno im było wychodzić na zewnątrz. Dostawali tylko jeden posiłek dziennie. Na 700 osób były dwie ubikacje dla kobiet i dwie dla mężczyzn. Brodzili po kostki w odchodach. Mama prała w zimnej wodzie. Strażnicy byli chamscy.

Teraz mają problem, bo urzędnicy mówią, że powinni wrócić do Bułgarii i tam starać się o azyl. W tym punkcie opowieści Nadin wybucha płaczem – woli wrócić do Syrii, na wojnę. Byle nie do Bułgarii. Mieszkańcy z trzech okolicznych wsi podpisali już list, żeby pozwolono im zostać. Sitra chciałaby zostać lekarką. W jej rodzinie jest kilkoro lekarzy.

Wieczorem wrzucam „al-Kamishli” w wyszukiwarkę. Pierwsze zdjęcie: mężczyzna niesie na rękach martwą lub ranną dziewczynkę, mniej więcej w wieku Sitry. Za nim same ruiny. W sierpniu 2016 r. al-Kamishli zostało zbombardowane, zginęło 50 osób, 200 zostało rannych – większość to dzieci i kobiety.

I tacy, i tacy

Następnego dnia znowu stoję przed domem Sitry. Wychodzi z niego żwawym krokiem starsza pani. Jej sprężysty chód kontrastuje z plastikową rurką zwisającą z nosa.

To Frau Winkler, właśnie skończyła odrabiać lekcje z Sitrą i jej bratem. Dlaczego to robi?

– Żona pastora poprosiła mnie o pomoc.

Nie jest nauczycielką. Prowadzili przez wiele lat rodzinną knajpę – to ta zamknięta gospoda z kartką na drzwiach. Najpierw umarł jej syn, później mąż, a potem rodzice. Prowadziły interes dalej z siostrą, ale kiedy Frau Winkler zachorowała na zwłóknienie płuc, musiały zrezygnować. Stąd rurka w nosie, kobieta musi mieć ze sobą tlen. Bardzo lubiła swoją knajpę. Ale na szczęście ma teraz nowe zadanie. I bardzo chwali Sitrę – zdolna, inteligentna, chłonna.

– A co pani sąsiedzi myślą o obecności uchodźców?

– Różnie. Jedni mówią: „Ach, ci obcokrajowcy. Po co ich tu tylu. Nie chcemy ich już”.

– To tak samo jak w Polsce, większość Polaków nie chce uchodźców. Obawiają się terroryzmu. A poza tym uważają, że to brudasy, gwałciciele, darmozjady.

Frau Winkler wzrusza ramionami: – No pewnie, są tacy i tacy, jak wśród Niemców.

NAPISAŁAM DO PACZESNY, dzwoniłam, wysłałam esemesa. Od Magdaleny Rigamonti, autorki wywiadu, wiem, że dostawała moje wiadomości. Ale nie odpowiedziała.

Z Rigamonti rozmawiałam raz. Była pewna, że Paczesny zna świetnie niemiecki, nie sprawdzała, ile było podpaleń w Bawarii, ale dostała od Paczesny 200 zdjęć. W żaden sposób nie weryfikowała wiarygodności swojej rozmówczyni. Obiecała, że prześle mi zdjęcia podpalonych domów, ale nic nie dostałam. Chciałam ją potem jeszcze dopytać o szczegóły, ale przestała odbierać ode mnie telefon, nie odpisała na maila.

I nie odpowiedziała na najważniejsze pytanie – dlaczego wywiad z rozmówcą, którego wiarygodności nikt nie sprawdził, nosi tytuł, który brzmi jak wyrok: „Był raj, jest śmietnisko. Jak naprawdę wyglądają Niemcy zasiedlane przez uchodźców”. ©

EWA WANAT jest niezależną dziennikarką. W latach 2003-12 redaktor naczelna Radia TOK FM. W latach 2013-15 redaktor naczelna regionalnej rozgłośni Polskiego Radia RDC. Trzykrotnie nominowana (wraz z zespołem Radia TOK FM) do Nagrody im. Dariusza Fikusa w kategorii „Twórca mediów”, trzykrotnie nominowana do Nagrody im. Andrzeja Woyciechowskiego. Obecnie pisze w Berlinie książkę „Życie z Innym”.


CZYTAJ TAKŻE:

Prof. Michał Bilewicz, psycholog społeczny: W wielu małych miejscowościach uchodźcy to symbol zmiany, modernizacji. Ich obecność sprawia, iż mieszkańcy czują, że ich idylliczny świat legnie w gruzach. W Polsce jest podobnie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2016