Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Sedna problemu „uberyzacji” polskiej pracy jednak nie dotyka. Kalifornijska firma zawojowała spory kawałek rynku przewozów stosując model biznesowy typu „cwany gapa”. „My jesteśmy taksówkarzami? Skądże znowu. My tylko kojarzymy ze sobą ludzi jadących w tym samym kierunku”. Taksówkarze protestowali – widzieli bowiem desant na rynek, w którym orężem były niższe ceny do pary z unikaniem kosztów, jakie musi ponieść licencjonowany przewoźnik. Uber odpowiadał, że liczy się tylko „dobro klienta”. Chodzą słuchy, że za Kalifornijczykami lobbowała amerykańska dyplomacja.
Ostateczny kształt nowego prawa jest kompromisem. Taksówkarze wywalczyli, że kierowcy Ubera (i innych firm działających na podobnej zasadzie) muszą mieć licencje. Uber dostał z kolei gwarancję, że będzie o nią łatwiej niż dotychczas. Zniesione zostaną testy ze znajomości topografii miasta, a aplikacja będzie mogła zastąpić taksometr. Ważna jest też zapowiedź przejęcia przez Ubera odpowiedzialności za ewentualne szkody. Dotąd koncerny „kojarzące ludzi” mogły łatwo je przerzucać na bezbronnych kierowców.
Nowa ustawa unika jednak wejścia w samo sedno zmian w relacjach na rynku usług. Nie mówi, co zrobić, by Uberowi (i innym) trudniej było wyzyskiwać swoich pracowników. To różni nas od krajów anglosaskich. Tam doszło niedawno do dużych protestów samych kierowców pod hasłem „Uber is driving us to poverty” („Uber wiezie nas do biedy”). ©℗
Czytaj także: Rafał Woś: Niech się Uber podzieli