U siebie, czyli nigdzie

Marina jeździ do Brześcia, żeby wyciągać z beznadziei dzieci Czeczenów czekających na dworcu na możliwość poproszenia o azyl w Polsce.

05.06.2017

Czyta się kilka minut

Marina Hulia i dzieci, tu w rozmowie z milicjantem Saszą. Dworzec Brześć, listopad 2016 r. / Fot. Jędrzej Nowicki
Marina Hulia i dzieci, tu w rozmowie z milicjantem Saszą. Dworzec Brześć, listopad 2016 r. / Fot. Jędrzej Nowicki

Marina w moim życiu zjawiła się znienacka i z przytupem – czyli tak jak to ona ma w zwyczaju: „Halo? Nazywam się Marina Hulia, mam twój numer od wspólnych znajomych. Dzwonię, bo pomyślałam sobie, że powinnaś koniecznie poznać mamy z Dworca Brześć. To kiedy masz czas?”.

Na pierwsze spotkanie poszłam do warszawskiego klubu Marzyciele i Rzemieślnicy. Trwały tam właśnie szkolenia dla zainteresowanych społeczeństwem obywatelskim, w czasie przerwy wokół uczestników spotkań uwijała się szczupła, energiczna blondynka w okularach, ubrana w kolorowe młodzieżowe ciuchy.

– Cześć! Chodź, chodź tu do naszego kantorka. Poznajcie się, tu jest Jola, która prowadzi facebooka Dzieci z Dworca Brześć, tu Kasia, która zajmuje się sprzedażą laleczek, tam jest nasza babcia Ela, tu mamy lalki na sprzedaż, tam jest biżuteria robiona przez mamy z Brześcia... Siadaj, ja ci opowiem, z kim chcę cię poznać, to się od razu umówimy na następny raz. Jutro wyjeżdżam do Brześcia, to jak tylko wrócę, robimy spotkanie. A laleczki dla swoich dzieci nie potrzebujesz?

Marina Hulia, lat 52, po tacie Rosjanka, po mamie Białorusinka, urodzona na Ukrainie, człowiek radziecki, od 24 lat w Polsce. Pracowała jako nauczycielka, a potem w Ministerstwie Edukacji Narodowej jako konsultantka do spraw dzieci cudzoziemskich. Ale już nie pracuje. Podziękowano jej. Co tu ministerialnie konsultować, kiedy nikogo nie chce się do Polski przyjąć.

O dzieciach z Brześcia dowiedziała się z mediów. I niemal natychmiast ruszyła tam na zwiady. Tak już ma, że działa natychmiast.

Przez Brześć do Polski usiłują się przedostać uciekinierzy z Czeczenii. Niektórzy odsyłani są z kwitkiem z granicy, zawracani na Białoruś. Podejmują kolejne próby, odpowiednio zniechęcani przez polską straż graniczną. Komu się uda, a komu nie – to czysta loteria. Kogoś wpuszczą za piątym razem, a kogoś za osiemdziesiątym, jeśli wytrwa.

Na dworcu w Brześciu ludzie po prostu są zmuszeni zamieszkać. Nawet jeśli wcześniej wynajmowali pokój na mieście, w końcu nie mają już za co go wynajmować i trafiają na dworzec. W marazmie, poczuciu niepewności, w urągających warunkach. – No bo jak nie masz gdzie mieszkać, to za taki kibelek np. musisz zapłacić – mówi Marina z przekąsem. – Pal licho, jak masz jedno dziecko. Ale jak masz ich ośmioro? Na samo sikanie stracisz fortunę!

Marina jeździ do Brześcia, żeby wyciągać tych ludzi z beznadziei. Żeby dzieci, których domem stał się budynek dworca, nie zapomniały o tym, że są dziećmi. Przywozi im jedzenie, kupuje wrzątek, uczy polskiego, wygłupia się, tańczy, śpiewa, maluje, wykleja, szyje, animuje. Zahukane dzieci i wystraszone mamy poddają się pomysłom Mariny jak zaczarowane. Zabawa trwa, czas mija szybciej, oczekiwanie na przepustkę do upragnionej Polski jakby mniej mierzi. Jakby.

Mąż przyszedł sprawdzić

Niektórym w końcu udaje się wjechać Jak Hedzie, Madinie czy Makce.

Kilka dni później spotykam się z nimi w kawiarni. Marina przychodzi jako pierwsza. Madina, która przyjeżdża do nas z ośrodka dla cudzoziemców w Dębaku, zjawia się zaraz potem. Nie jest sama, towarzyszy jej mąż. Zanim będę mogła z nią porozmawiać, zrobi wywiad na mój temat u Mariny – jej ufa, mnie niespecjalnie. – No wiesz, przede wszystkim przyszedł sprawdzić, czy nie jesteś facetem – mówi ze śmiechem Marina, która po dłuższej chwili wraca do mojego stolika. – Ale wszystko jest ok – puszcza mi oko – możemy sobie rozmawiać.

Madina ma 35 lat, duże, silne dłonie, którymi poprawia co rusz czarną chustę na głowie. Nosi się na sportowo, jeśli można tak określić polar zarzucony na długą do ziemi czarną suknię. Zaczynamy oczywiście od pokazania sobie zdjęć naszych dzieci w telefonach. Jej najstarszy synek ma śliczne rude włosy i oczy jak gołębie.

Potem zjawia się Makka. Ma piękną twarz kaukaskiej księżniczki, długie kruczoczarne włosy spięte w luźny kok, czarną skórzaną kurtkę. Kiedy się uśmiecha, błyska złoty ząb, zgodnie ze wschodnią modą, choć Makka nosi się wyraźnie po europejsku. Razem z nią przychodzi jej jedyne dziecko, 9-letnia córka. Jako ostatnia przychodzi Heda. Mówi o sobie, że jest najstarszą matką z Brześcia, bo tamten szlak przechodziła w 2005 r. Niestety niewiele się od tamtej pory na granicy zmieniło. – Napisz przede wszystkim jedno – mówią mi wszystkie – nikt przy zdrowych zmysłach nie chce opuszczać swojego domu. Nikt. Kraj chłodny i głodny, ale swój. Tam, skąd pochodzisz, tam, gdzie masz pochowanych przodków, to jest twoje miejsce. Opuszczenie go to ostateczność.

Bez czułości

Madina pamięta swoje dzieciństwo doskonale, ale tylko do 12. roku życia. Potem zaczęła się pierwsza wojna czeczeńska. I przysięga, że od tej pory nie pamięta prawie nic. Jakby pamięć się skasowała. Była najmłodszym dzieckiem w rodzinie, pod wielkim wpływem starszych braci, raczej z tych dziewczyn, co łażą po drzewach i rozrabiają, niż z tych, co bawią się w dom.

Jej mama, niebieskooka Zabu, pracowała na trzy zmiany. Zajmowanie się dziećmi ograniczało się do wiktu i opierunku – zabaw i czułości w tym domu raczej nie było. Życie czeczeńskiej kobiety nigdy nie należało do łatwych. Tradycyjne rodziny zazwyczaj są bardzo liczne, a mężczyźni nie palą się do pomocy w domu i gospodarstwie.

Mama Makki została przez ojca Makki porwana czeczeńskim zwyczajem, gdy miała 15 lat. Przyjechał na motorze, zabrał ją. I już. Urodziła mu potem siedmioro dzieci. Czterech synów i trzy córki. Mieszkali w pięknie położonej wiosce u stóp gór. Mama, zajęta od rana do nocy pracą na gospodarce i w domu, nie miała dla dzieci czasu. No może tylko tyle, by je zagonić do roboty. Pomaganie mamie było obowiązkiem wszystkich dzieci.Dzieciństwo Hedy to życie w wielkiej rodzinie, którą jej przedsiębiorczy ojciec zgromadził wokół siebie. Kuzyni, kuzynki... Tłum ludzi. Mama zajęta od rana do nocy. W końcu trzeba było tych wszystkich ludzi wykarmić. Heda stanowczo stwierdza, że mama bardziej kochała synów niż córki. Może dlatego, że pierwszych czterech jej chłopców zmarło przy porodach? Potem urodziła jeszcze ośmioro zdrowych dzieci, w tym czerech upragnionych chłopaków. I to właśnie oni mieli całą jej miłość. Dziewczynki były przeznaczone do roboty. A trzej bracia, oprócz najmłodszego Issy, nie robili nic.

– Nie wyszło im to na zdrowie – mówi z przekąsem Heda.

Wasza kolej na zabawę

Przed wojną Madina ukończyła trzy klasy szkoły podstawowej. Kiedy Rosjanie wkroczyli do Czeczenii w grudniu 1994 r., ojciec powiedział, że Madina do szkoły chodzić więcej nie będzie, jeśli jej życie miłe. W tamtym czasie dzieci wylatujące w powietrze na minach, zastrzelone przez snajpera albo rozerwane na strzępy przez materiały wybuchowe, które rosyjscy żołnierze umieszczali w zabawkach, były straszną codziennością.

Ale o tym Madina wie od innych. Sama nie pamięta. Pamięć zaczyna się znów po zakończeniu wojny. Za mąż wyszła za Ahmeda. Miała 23 lata, gdy urodziła pierwsze dziecko. A potem jeszcze dwoje. Życie było, jakie było. Ale zaczęło się robić groźnie. W dzisiejszej Czeczenii, z pięknymi budynkami w Groznym, z drogimi autami na ulicach, ludzie, którzy podpadną władzy, znikają. A jeśli wracają – są już całkiem inni.

Ahmed powiedział w końcu, że musi wyjechać, bo się boi o swoje życie. Ciągle był zatrzymywany jako wróg prezydenta Kadyrowa. Poddawano go torturom. Madina nie bardzo chce mówić więcej. Boi się. Macki Kadyrowa sięgają wszędzie. Może nawet i tu, do Polski?

Najpierw mąż wyjechał z Czeczenii sam, do Rosji. I od czasu do czasu, dosłownie pod osłoną nocy, odwiedzał ich w rodzinnym domu. Ale jak już w Rosji zaczęło być niebezpiecznie, zdecydował, że ruszą wszyscy na Zachód.

Czemu Polska? Bo Madina spotkała Marinę na dworcu w Brześciu. A potem jeszcze Hedę, która pochodzi z tego samego tejpu – czeczeńskiego rodu Zumsoj. Mogli tu być trochę wśród swoich. To tejp silnych ludzi. – Heda w kołchozie nosiła przecież 50-kilogramowe worki, jakby to były poduszki z pierzem, no a ja też nie jestem mimoza – Madina wyciąga krzepką dłoń w moją stronę.

Do Polski jechali samochodem z Moskwy. Mieli ze sobą tylko to, co na sobie. Z domu przecież musieli wyjść tak, by nie wzbudzić żadnych podejrzeń – był pod obserwacją. Z Ahmedem spotkali się dopiero w Saratowie, w Rosji. Przyjechali więc do Brześcia na Białorusi w sierpniu 2016 r., w letnich ubraniach. Jakoś tak głupio założyli, że skoro Ahmed ma taką bogatą przeszłość – bojownika o niepodległość, torturowanego i prześladowanego we własnym kraju za poglądy – to będzie się mógł łatwo starać o azyl. Przecież ucieka, by ratować życie. Na dworcu zostali przez trzy miesiące.

Edelbek – ten mały rudy synek, którego zdjęcia oglądałam w jej telefonie, po którejś z kolei bezowocnej próbie przekroczenia polskiej granicy zaczął mieć somatyczne objawy lękowe: mdlał, miał problemy z sercem, bo tak strasznie się bał jeździć na granicę. Kiedy się w końcu udało i znaleźli się na polskiej ziemi, wcale nie było radości. Madinie zrobiło się przede wszystkim słabo, jakby nagle opuściły ją siły życiowe. Musieli – jak wszyscy – udać się do ośrodka w Białej Podlaskiej. Na miesiąc. Dzieci znów nie chodziły do szkoły. Ale inni mieli gorzej. Taka Dagmara, matka siedmiorga dzieci, czekała w ośrodku cztery miesiące.

Madina z początku patrzyła na Marinę jak na wariatkę. Owszem – oddawała jej dzieci, by mogły się z nią pobawić, ale sama stała z boku z mężem i komentowała: „Patrz, co ona wyrabia, ale szalona. Ja chyba bym się wstydziła tak tańczyć i wygłupiać”.

Madina do tej pory z dziećmi nie bawiła się nigdy. Czasami, jeszcze w Czeczenii, zabierała je na karuzelę, ale poza tym to chyba nic. Pewnego dnia blondwłosa szalona kobieta wzięła ją i inne panie pod rękę, zaprowadziła do małpiego gaju w Brześciu i powiedziała: „No to teraz wasza kolej”. I jakoś poszło.

Na zdjęciach z tamtego dnia w oczach Madiny widać czystą radość. Madina bawi się jak mała dziewczynka. Śmieje się bardziej niż jej własne dzieci. I wtedy właśnie przypomniała sobie swoje dzieciństwo, to sprzed wojny.

– I wiesz co? – mówi do mnie – to mi wcale nie minęło. Ja się teraz ciągle bawię z moimi dziećmi. Patrzę na polskie mamy, tu dookoła, to polskie macierzyństwo mi się podoba. Jest takie inne od naszego. Ja bym chciała zostać w Polsce. Choć nie wszyscy nas tu chcecie, to ja marzę, żeby nas stąd nikt nie wyrzucił.

Kiedy mąż nie wrócił

Rodzina Makki przed wojną mieszkała w Aczkhoj-Martanie – regionie, który mocno ucierpiał w czasie działań wojennych.

– My, dzieci, nie bardzo wiedzieliśmy, co to znaczy wojna – mówi Makka. – Rodzice zakazali nam wychodzić z domu. Kiedy zaczęły się pierwsze naloty, siedzieliśmy przez dwa dni w maleńkiej piwnicy u sąsiadów. A potem zrozumiałam, że wojna to rozerwane na strzępy ciało kobiety i jej dziecka, które zobaczyłam. Mój pierwszy trup. Nie ostatni. Wszyscy moi czterej bracia chcieli iść wojować. Jeden nawet uciekł z domu, bo rodzice nie chcieli mu pozwolić. Znaleźli go następnego dnia i siłą zabrali do domu. Bali się o braci, więc wyjechaliśmy z Czeczenii do Rosji, do Wołgogradu.

Niedługo później zmarł ojciec Makki. Zgodnie z tradycją musiał być pochowany w rodzinnej wiosce, na ziemi przodków. Wrócili do Czeczenii.

– To było straszne – Makka kręci głową. – Koszmarne. Musieliśmy ciągle płacić żołnierzom, żeby nie odkrywali jego zwłok. Tego nie wolno robić w muzułmańskiej tradycji. Jak tylko go pochowaliśmy, zaczęły się bombardowania. Z cmentarza dosłownie biegliśmy do schronu w piwnicy domu sąsiada. I wróciliśmy do Rosji, gdy ucichło. Żyć w Rosji w czasie wojny, gdy Rosjanie zabijali naszych braci, to było ciężkie. No ale przynajmniej bomby nie spadały nam na głowy.

W 2014 r. Makka przeniosła się z powrotem do Czeczenii. Zamieszkali z mężem i córką w Groznym. Ale kiedy mąż wyszedł do pracy i już z niej nie wrócił, poczuli, że na nich znowu pora. Milicja zaczęła przychodzić też do Makki. A u nich taki pech, że mają na nazwisko tak samo jak jeden z ważnych urzędników w rządzie. Mąż Makki agitował ludzi przeciwko Kadyrowowi, a w dodatku wykorzystywał to nazwisko dla swoich celów – oznajmiali milicjanci.

– Kompletny absurd – mówi Makka – ale dziś cała Czeczenia to absurd. To jest kraj, który żyje w stanie niewypowiedzianej wojny.

Umawia się ze mną na kolejną rozmowę. Chce opowiedzieć o tym, jak zmieniło ją doświadczenie dworca w Brześciu, spotkanie z Mariną. – Uwolniła w nas małe dziewczynki, jakbyśmy znów miały po dziesięć lat – mówi.

Niestety więcej jej już nie spotykam. Kilka dni po naszej rozmowie decyduje się na wyjazd do Francji. Dołącza do siostry, która mieszka pod Lyonem.

– Nie wytrzymała w tym ośrodku dla uchodźców – mówi mi Heda, która zaprasza mnie do domu na obiad. – Za dobrze znała język polski i czuła, jak bardzo nikt jej tutaj nie chce. Ale dzwoniła do mnie. Wszystko u niej dobrze.

Namiastka Czeczenii

Heda krząta się po kuchni. Zaraz przyjdą inne kobiety – Marina, Madina, babcia Ela, na stół wjeżdżają kolejne czeczeńskie przysmaki. Jest nawet konina, dla amatorów.

– Wypytywałaś nas ostatnio o nasze mamy. Powiem ci, że nasze dzieciństwo a dzieciństwo moich dzieci w Polsce to dwa różne światy. Mnie by do głowy nie przyszło, żeby się spytać mamy, co mi jest, gdy dostałam pierwszy okres. Moja córka za to mnie pyta o wszystko. A moja mama mówiła do mnie: „Chustka ci z głowy spadła. Nie wstydzisz się tak matce z gołą głową pokazywać?”.

Heda ponad 12 lat temu też przechodziła trasę, którą jej młodsze koleżanki pokonały w 2016 r. Pod sam koniec drugiej wojny czeczeńskiej, w 2004 r., jej wioska została zrównana z ziemią, bo niestety właśnie stamtąd pochodził słynny bojownik Rusłan Giełajew. Gdy we wsi nie został już kamień na kamieniu, ruszyli do Inguszetii, która otwarła granice.

– Mieszkaliśmy w obozie. Miałam już wtedy sześcioro dzieci. Najmłodsze miesięczne. Warunki były straszne. W namiocie, bez podłogi, na klepisku. Całymi dniami biegałam za pomocą humanitarną, żeby móc dzieci nakarmić. Myślałam tylko o przetrwaniu. Z mojego życia znikali kolejni ludzie. Zginął ojciec, zaginęła siostra, zabity został brat. Gdy zginął mój najstarszy, 14-letni syn, postanowiłam stamtąd uciec – opowiada.

Kupiła paszport za pożyczone pieniądze. Dwa dni w Brześciu, łapówka dla straży granicznej i za drugim razem się udało dostać do Polski. Pogranicznicy powiedzieli: „Macie fałszywy paszport!”. – A ja się wzięłam pod boki i hardo odpowiedziałam: „Ja wam dam fałszywy! Wiecie, ile za niego forsy zapłaciłam?!”. Oni w śmiech i przepuścili...

Heda dziś dla kobiet, które z Brześcia przyjeżdżają do ośrodka w Dębaku pod Warszawą, jest jak mama. Razem z Mariną tworzą im namiastkę tejpu, namiastkę rodziny, namiastkę Czeczenii w Polsce. Kiedy siedzimy razem przy stole, dzieci Hedy pomagają jej w kuchni. Pięknie mówią po polsku, chodzą do polskich szkół.

Córka Milana chce być szefem kuchni, uczy się w szkole gastronomicznej, syn chodzi do gimnazjum. Milana siada przy stole naprzeciwko mnie i opowiada o swoich pomysłach na życie. Robi czeczeńskie kluski kładzione z mąki kukurydzianej. Żółte podłużne kształty wypełniają wielki talerz. W końcu dziś na obiedzie będzie sporo ludzi. – Czy ja się tu czuję u siebie? – zastanawia się Milana. – Nie wiem. Mnie jest chyba wszystko jedno, gdzie jestem. Mogę tu, mogę gdzie indziej. Sama nie wiem.
Uchodźcy „nie zmieniają miejsca, raczej tracą miejsce na ziemi, zostają wyrzuceni w nigdzie” – napisał Zygmunt Bauman. ©


Dzieci i mamy z Dworca Brześć można wesprzeć – wszelkie informacje na stronie: www.dziecimariny.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka, wcześniej także liderka kobiecego zespołu rockowego „Andy”. Dotychczas wydała dwie powieści: „Disko” (2012) i „Górę Tajget” (2016). W 2017 r. wydała książkę „Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy”. Wraz z Agnieszką… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2017