Tyran aleksandryn

Czy Marek Bieńczyk machnął się o jedną sylabę i świat jego powieści jest skompromitowany? Hola, hola! Świat jest za duży, żeby dał się zamknąć w słowniku. Jakiś półświatek naukowy może tak, ale cały świat?

10.12.2018

Czyta się kilka minut

 / ANDRZEJ DUDZIŃSKI
/ ANDRZEJ DUDZIŃSKI

Z dozą przykrości czytałem na łamach „Annales Universitatis Paedagogicae Cracoviensis” z 2009 r. artykuł Bogusława Gryszkiewicza „Kultura Holocaustu jako macierzysty kontekst literatury o zagładzie Żydów (przykład »Tworek« Marka Bieńczyka)”. Przykrość nie dotyczyła właściwego przedmiotu refleksji, ale sposobu potraktowania przywołanego w tytule przykładu. Rozprawa na temat kultury Holokaustu okazała się zarazem rozprawą z powieścią. A może i z autorem „Tworek”, o czym Gryszkiewicz mówi czasem wprost, choć jednocześnie mówi, że nie mówi: „Nie mam zamiaru osądzać »Tworek«, ani tym bardziej autora tej powieści – pisarza może nie wybitnego, ale z pewnością nieprzeciętnie utalentowanego”. Nie jest to może pocałunek śmierci, raczej tylko łamiące obojczyk klepnięcie w ramię, od razu zresztą złagodzone przyjacielskim prztyczkiem w nos.

Powieść Bieńczyka jest dla Gryszkiewicza m.in. zbiorem „na ogół inteligentnie, czasem z komiczną werwą skonstruowanych zagadek literackich i teoretycznoliterackich. Poziom trudności tych zagadek jest zróżnicowany, ale w większości przypadków nie przerasta możliwości zdolnego studenta polonistyki, który sumiennie wypełnia obowiązki lekturowe, wykazując ponadto żywsze niż jego koleżanki i koledzy zainteresowanie problemami współczesnej humanistyki”.

Tu od razu muszę stanąć blisko poprzeczki i zwrócić uwagę, iż nie jest ona zawieszona tak nisko, jak mogłoby się wydawać: regularnie spotykam się ze studentami Uniwersytetu Pedagogicznego (dr Bogusław Gryszkiewicz jest tam adiunktem w Katedrze Literatury Polskiej XX wieku) i jestem przekonany, że ich zainteresowanie problemami humanistyki jest daleko żywsze od zainteresowania koleżanek i kolegów z innych uczelni krajowych.

Aleksander był Wielki

Jeszcze tylko jeden fragment z Gryszkiewicza muszę zacytować, a później złapię już konia za nogi. Po wytknięciu Bieńczykowi błędu polegającego na nazwaniu profesora Wilczura doktorem, dodaje: „Nie używając słowa »aporetyczny«, będę się w takich momentach zastanawiał, czy autor prowadzi z moimi oczekiwaniami jakąś przewrotną grę, z wykorzystaniem techniki mowy pozornie zależnej, czy też grzeszy ignorancją lub niechlujstwem. Podobnie w przypadku aleksandrynu, który w powieściowym świecie liczy o jedną sylabę więcej niż w moim, oraz w paru innych momentach, świadczących albo o szczególnym wyrafinowaniu pisarza, albo o nielicznych chwilach, kiedy nie panował nad swoim warsztatem twórczym”.

Takie postawienie sprawy skłania czytelnika fascynującego się liczeniem sylab – a o innym przecież nie myślimy – do wglądu w świat własny i opowiedzenia się po jednej ze stron we właśnie wypowiedzianej wojnie światów. Zrozumiałe, że w pierwszej kolejności udaje się on do Tworek i szuka aleksandrynu. I znajduje:

„A na koniec, gdy zamilkły już wszystkie usta, a płaszcze się dotuliły, Jurek na prośbę Olka zaimprowizował na byle jaki temat odchrząknięcie i przemówił, nie tylko dla Olka, aleksandrynem:

– Rozproszcie czcze obawy, przyjaciele cenni,

Feralna ilość zgłosek bobu nam nie zada,

Splećmy swe ramiona jak rymy przemienne,

My mówimy wierszem, a śmierć tylko gada”.

Pierwszy wers: 13. Drugi: 13. Ciekawski czytelnik sięga teraz do tego „Słownika terminów literackich”, który zawsze ma pod ręką, czyli starocia pod redakcją Janusza Sławińskiego z 1976 r. Dowiaduje się, że aleksandryn to „najważniejszy format wersowy w poezji francuskiej, używany zwłaszcza w epice i dramacie: rymowany wers 12-zgłoskowy ze średniówką po 6 sylabie”. Zatem sprawa jasna: Bieńczyk machnął się o jedną sylabę i świat jego powieści jest skompromitowany.

Ale hola. Wbrew pozorom świat jest za duży, żeby dał się zamknąć w słowniku. Jakiś półświatek naukowy może tak, ale cały świat? Jeśli nasze zainteresowania obejmują „świat”, winniśmy policzyć sylaby także w dwóch kolejnych wersach. Winniśmy zauważyć, że definicja słownikowa dotyczy poezji francuskiej, a francuszczyzna i polszczyzna to dwa osobne światy. Winniśmy wreszcie doczytać tę definicję do końca, gdzie mogłoby nas zaniepokoić ostatnie zdanie definicji mówiące, iż w poezji francuskiej aleksandryn „pełnił rolę podobną do tej, jaka w poezji polskiej przypadła 13-zgłoskowcowi”.

Rzecz jest bardzo prosta, dlatego, żeby nie wyjść na prostaka, przy omawianiu jej postaram się jak najczęściej sięgać po wyrażenia takie jak „endekasylab”, „aporetyczny” albo „heksapodia jambiczna”. Wszyscy dobrze na tym wyjdziemy. Kosmonauta w skafandrze z rurą ma strój bardziej kosmiczny niż kosmonauta w skafanderku bez niczego.

Zacznijmy od Aleksandra Wielkiego. Chociaż był kurduplem i żył tylko 33 lata, wiele zdziałał na każdym polu, na które zbłądził. Ujeździł Bucefała. Przeciął węzeł gordyjski. Na czele pieszej falangi i ciężkozbrojnych hejterów podbił imperium perskie. Nie zawracał sobie głowy płcią osób, których pożądał. Nazwał na swoją cześć trzydzieści parę miast. Wymordował przyjaciół. Krótko mówiąc, był taki wielki, że do dzisiaj kręcą o nim filmy. W średniowieczu kręcenie filmów o nim było tak popularne, że wobec ogromnej liczby tanio dostępnych statystów i z powodu opóźnień w wynalezieniu kamery zaczęto masowo tworzyć tzw. aleksandreidy, pisemne opowieści o jego życiu i wyczynach. Historyczne, a więc i bardzo nieraz fantastyczne. I kiedy w latach tysiącsetnych Lambert le Tort i Alberyk z Besançon jako pierwsi zastosowali w swoich historiach Aleksandra nową odmianę 12-zgłoskowca, przyjęła się w odniesieniu do niej nazwa aleksandryn. Kiedy Corneille napisał w tym stylu „Cyda”, sprawa została przesądzona: francuska literatura na długie wieki utknęła w sidłach aleksandrynu.

Jacek Podsiadło, Kraków, październik 2015 r. / FOT. SZYMON BLIK/REPORTER

Théo liczy na palcach stopy

Definicja wiążąca aleksandryn pod względem metrycznym mówi, iż jest to heksapodia jambiczna. Czyli 6-stopowiec kulejący. Ta jego kulawość, jambiczność, nie tylko dla Włochów, ale i dla nas będzie mieć znaczenie szczególne. Język polski w naturalny sposób układa się najchętniej w trocheje i amfibrachy. Trochej dyktuje rytm krakowiaka: umpa umpa umpa. Krako wiaczek jeden miałko ników siedem. Amfibrach wyznacza rytm powolniaka: paumpa paumpa (zapamiętajmy: w teoretycznych dziełach z zakresu rytmiki i metryki zakłada się, że akcent zawsze pada na „um”). Oszyby deszczdzwoni deszczdzwoni jesienny. Natomiast rytm jambu to coś podobnego do muzycznej synkopy: pa-um pa-um pa-um. W polszczyźnie raczej rzadkość. Da się go wygenerować, ale ma krótkie nóżki i daleko się na nim nie zajedzie. Ten gwałt, ten blask, ten cud. Na rynku cały tłum. Ponieważ język francuski chodzi na oksytonach, miarą najbardziej dla niego naturalną jest jamb, i jeszcze anapest. Zatem i aleksandryn łatwo się na tej swojskiej glebie zaszczepił i zakorzenił.

Że jednak jednostką napędową polszczyzny jest paroksyton, aleksandryn w naszym języku rzadko daje się upolować i praktycznie nie może być wiernym odbiciem oryginału. Gdybyśmy, jak Rosjanie, dysponowali ruchomym akcentem, o, wtedy mielibyśmy jambów od metra i dalibyśmy radę odpalić aleksandryn dokładnie taki, jaki funkcjonuje nad Loarą i Sekwaną.

Tu pora powiedzieć, że jak każda choroba francuska, aleksandryn rozpowszechnił się na całym kontynencie, mamy więc np. aleksandryn rosyjski, czeski, serbski i, a jakże, polski. Tym ostatnim napisany jest, żeby daleko nie szukać, „Pan Tadeusz”, bo polski aleksandryn to 13-zgłoskowiec ze średniówką po siódmej sylabie. Przynajmniej w moim świecie tak to jest urządzone; ale suponuję, że i w świecie Marka Bieńczyka może być podobnie. I gdybym miał się czepiać aleksandrynu z „Tworek”, zdziwiłbym się raczej nieortodoksyjnym położeniem akcentu w wersach 12-zgłoskowych. Ale też byłbym skłonny wiele wybaczyć książkowej postaci, która aleksandryn improwizuje.

Z książkowych postaci zajmujących się aleksandrynem szczególnie dużo mam do wybaczenia Théo z „Psiej trawki” Queneau. Queneau napisał aleksandrynem „Małą kosmogonię kieszonkową” i „Sto tysięcy miliardów wierszy” (przełożonych przez Jana Gondowicza, a jakże, aleksandrynem polskim), zatem wzorzec tej miary spoczywał w mózgu Queneau pewny i niezmienny jak wzorzec metra. Tymczasem bohater „Psiej trawki” niezwykłe z aleksandrynem wyrządza dziwowiska. W przekładzie Hanny Igalson-Tygielskiej wygląda to tak:

„Théo mozolnie szukał tematu wiersza; mężczyzna kocha potajemnie kobietę; ona kocha innego albo nim gardzi; on boi się wyznać jej miłość; pisze sonet, żeby wszystko powiedzieć; kobieta, która go natchnęła, czyta, co napisał, ale nie rozumie, że chodzi o nią. Tyle. Właśnie znalazł pierwszy wers: Życie ma tajemnicę, a dusza sekret ma; policzył na palcach i wyszło, że jego aleksandryn kuleje na jedną stopę; trzeba znaleźć synonim tajemnicy. Zagadka, nie. Ukrywać, dobrze; tylko jaki odpowiedni rzeczownik? Milczeć, nieźle. A dusza moja milczy, nie. Nie wychodziło. Znowu policzył na palcach stopy: Życie ma tajemnicę, a dusza sekret ma. Trzynaście zgłosek, o jedną za dużo, nie chce być inaczej”.

Przekład jest, o ile wolno mi sądzić, znakomity, ale w tym akurat miejscu, gdzie Théo liczy na palcach stopy, jakby domagał się pewnej poprawki. Żeby nie było nieporozumień: Théo liczy stopy na palcach dłoni. Ale idzie mi o inne nieporozumienie, które sprawia, że trudno pojąć, na czym polega kłopot Théo z aleksandrynem. Żeby rzecz rozwikłać, nauczyłem się nawet francuskiego. Nie całego od razu oczywiście, ale 15 słów na pewno. Niezbędnym bowiem się stało zajrzeć do oryginału. No bo tak: jeśli tłumaczka zamierzała oddać 12-zgłoskowy oryginał polskim aleksandrynem, to 13 zgłosek wcale nie jest „o jedną za dużo”. Z drugiej strony, jej aleksandryn jest niepolski, bo po siódmej sylabie zachowuje metrum jambu i kończy się sylabą akcentowaną. Zatem ilu sylab doliczył się Théo w oryginale? 13 czy 12? Sprawdziłem, co jest u Queneau. Treize. Trzynastu. Tyle że badany przez Théo wers brzmi tak: „Mon âme a son mystère, ma vie a son secret”. Każdy, kto umie przeczytać 15 słów po francusku, od razu zauważy, że sylab jest 12. Tyle ile trzeba. 6-stopowiec jambiczny jak spod sznurka. Czyli co? Queneau znowu sobie robi jakieś jaja? Jego bohater nie umie policzyć do tuzina? O co chodzi? Do poszukiwania odpowiedzi zaprzągłem najtęższe umysły współczesności, w tym takie znakomitości jak Adam z Wrocławia czy Tomasz z Opola. Ten pierwszy, po sprawdzeniu przypisu w wydaniu Bibliothèque de la Pleiade, oświecił mnie, że wers, który chodzi po głowie Théo, pochodzi od XIX-wiecznego Féliksa Arversa, znanego jako „poeta jednego wiersza”, i stanowi pierwszą linijkę tego właśnie wiersza, słynnego we Francji „Un secret: Mon âme a son secret, ma vie a son mystère...”. Drugi podniósł interesującą, ale niedopomożną dla mnie kwestię, że są we francuskim słowa inaczej akcentowane w mowie potocznej, a inaczej w deklamacji i śpiewie. I gdyby Théo b r a k o w a ł o jednej zgłoski, mógłby wykorzystać fakt, że w deklamacji mystère może liczyć sobie trzy sylaby. Kto nie wierzy, niech sobie znajdzie na YouTubie Serge’a Gainsbourga śpiewającego wiersz Arversa. Słychać tam wyraźnie 13 zgłosek, a żeby było ciekawiej, pierwsza linijka ma jeszcze inny układ niż u Arversa i Queneau: „Ma vie a son secret, mon âme a son mystère...”. Koniec końców, uznałem, że zagadka Queneau, zawarta w utworze zbudowanym na podobieństwo zabawy w głuchy telefon, jest zagadką „pustą”, której racją bytu jest nie rozwiązanie, ale sama uciecha, że ją zadano. Jeśli kto ma inne domysły, niech da znać.

Koła śpiewają

Mało który pisarz polski tyle pisał i mówił o aleksandrynie, co Antoni Libera. Wszystko za sprawą uwagi poświęconej przez niego „Fedrze” Racine’a. Kiedy bohater „Madame” ogląda „Fedrę” graną w oryginalnym języku w teatrze, wspomina jego polską ekranizację telewizyjną:

„Dziwiłem się. Zżymałem. Dla mnie było to martwe. Bezkrwiste. Retoryczne. Mało mnie obchodziły te bombastyczne szały trawiące bohaterów. Były tak gigantyczne, że całkiem niewiarygodne. Tragedia nie przejmowała. Nikomu nie współczułem.

Tym razem rzecz mnie olśniła, i to od pierwszych słów. Przede wszystkim sam tekst brzmiał zupełnie inaczej. Nieporównanie czyściej aniżeli po polsku, nie archaicznie, jasno, a nade wszystko – pięknie w swej melodii i rytmie. Klasyczny aleksandryn, obcy polskiej prozodii, stukotał jak koła pociągu: ta-ta-tà ta-ta-tà, albo w śpieszniejszym rytmie: ta-tà ta-tà ta-tà – wprawiając w trans słuchania. Rygorystyczna forma nie czyniła zarazem wypowiedzi sztucznymi. Ich ekspresja i tok, mimo owej konwencji, były zgodne z naturą języka mówionego, a nawet jeszcze więcej: były jej ideałem. Śladu patosu, przesady, operowego stylu, wszystko – bardzo prawdziwe, wiarygodne w wyrazie, a przy tym – kryształowe, nieskazitelnie czyste”.

Na potrzeby bohatera swej prozy Libera przełożył fragmenty „Fedry” polskim aleksandrynem, 13-zgłoskowcem. Kiedy jednak porwał się na przekład całej „Fedry”, po zrobieniu trzech aktów 13-zgłoskowcem podjął decyzję, o której wielokrotnie opowiadał: przerzucił się na formę, w odniesieniu do której używam spolszczonej nazwy endekasylab, żeby zamieszać w głowach endekom. W dodatku był to endekasylab bezrymowy! Do zarzucenia rymów skłoniła pisarza-tłumacza dbałość o czytelnika-widza, wywiedziona z wrażeń, jakich doznał na premierze „Cyda” i o których opowiedział Aleksandrze Urbańczyk: „zamiast śledzić mistrzowskie retorycznie wywody postaci, słucham... rymów; sprawdzam, czy nie są aby częstochowskie – w każdym razie próbuję je przewidzieć”. Z rymami czy bez, endekasylab w nadwiślańskim wydaniu dochrapał się tytułu polskiego wicealeksandrynu; zresztą Libera nie jest pierwszym tłumaczem, który na taki wybór się zdecydował, bo już choćby Ważyk tłumaczył 11-zgłoskowcem aleksandryny Baude- laire’a. Najodważniejszą (a dobrze uzasadnioną) decyzją Libery była rezygnacja z rymów. Tymczasem nawet Hugo, który opowiadał się za powszechnym dostępem pisarzy do przerzutni i który niemal doprowadził do rozruchów na ulicach Paryża, kiedy w „Hernanim” ośmielił się ruszyć średniówkę z jej uświęconego miejsca, w rewolucyjnej przedmowie do „Cromwella” deklarował wiernopoddańczość „rymowi, temu królowi-niewolnikowi”. Ale to już temat na osobną gawędę.

Najciekawszą dla mnie opinię o aleksandrynie wypowiedział Saint-John Perse, przy czym zacytować ją mogę tylko z trzeciej ręki. Czesław Miłosz wspominał w „NaGłosie” sprzed lat: „Kiedyś – to było bardzo dawno – miałem rozmowę z Saint-John Perse’em, który powiedział: »Wszystkie rewolucje poetyckie we Francji to były bunty przeciwko aleksandrynowi; ale cała Europa naśladowała rewoltę francuską, nie zdając sobie sprawy, że nasza rewolta była rewoltą przeciwko tyranii aleksandrynu«”. ©


WIĘCEJ TEKSTÓW JACKA PODSIADŁO >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, prozaik, dziennikarz radiowy, tłumacz i felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Laureat licznych nagród literackich, pięciokrotnie nominowany do Nagrody Literackiej „Nike”. W 2015 r. otrzymał Wrocławską Nagrodę Poetycką „Silesius” za… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51/2018