Twarze

Rozbite lustro, księga rozsypana daje obraz ciekawszy; więcej tu miejsca na domysły, niż kiedy wszystko jest scalone, na gładko zaszpachlowane. Właśnie taki obraz tworzy dla nas Bieńczyk.

07.09.2011

Czyta się kilka minut

"Świtało". Tym zdaniem zaczynała się pierwsza powieść Marka Bieńczyka. Pisarzowi przeszła wtedy właśnie miłość do Koziołka Matołka, świat wypełnili bez reszty Indianie. W kilka dekad później, w swojej ostatniej książce cytuje tamtego siebie, swoją ówczesną miłość absolutną do Winnetou, tego z powieści Karola Maya . Cytuje pierwsze zdanie powieści tamtą miłością podyktowanej (niezłe, naprawdę niezłe to zdanie). Cytuje siebie w różnych postaciach: tego, który zapamiętuje składy drużyn i wyniki meczów futbolowych, i tego zaczytanego "Niebezpiecznymi związkami". Pisząc "Książkę twarzy", składa siebie z fragmentów, połączonych w sposób nieoczywisty.

Anarchista

Bieńczyk odrzuca to, co zadane z góry, odrzuca sztancę dla wszystkich identyczną. Wobec mody na ekshibicję - wystawiania własnego wizerunku, oderwanych myśli, fotografii, odsyłaczy, byle w siatce wyznaczonej przez producenta fejsbukowej społeczności - Bieńczyk zachował się ze wzgardą dandysa. Z imperatywu ironicznego swą książkę nazwał również Facebookiem, tylko w innym języku, swoim własnym. Tytuł identyczny (choć odmienny), bo struktura identyczna, zbudowana na powolnym narastaniu, na procesie, w którym nie wszystko jest od razu gotowe. W przypadku Facebooka będą to kolejne komentarze i linki, w przypadku Książki teksty z lat ostatnich, profil literacki Marka Bieńczyka, budowany publikacjami w "Tygodniku Powszechnym", w "Literaturze na Świecie", w książkowych przedmowach. Uczestnicy Facebooka tworzą zbieraninę w obrębie gotowej struktury, i tylko w zgodzie z nią; Bieńczyk idzie bardziej anarchistycznym tropem: daje do przeczytania, w papierowej postaci, jemu najbliższej, co uważa za stosowne. O winie, o sobie, o literaturze.

Oto on jako dziecko, mnóstwo przed nim czasu; oto wygrywa z ojcem po raz pierwszy w ping-ponga; oto starszy już pije wino, oto przesiada się z kajaka na canoe, bo okazuje się, że canoe mu jednak bardziej odpowiada (najpierw z przypadku; ale on ten przypadkowy wybór - niech ten oksymoron będzie mi wybaczony - w pełni akceptuje). Oto znów kilkuletni chadza na piłkarskie mecze i śledzi z wypiekami na policzkach doniesienie (jedyne, niestety) o buncie Indian w rezerwacie, żeby natychmiast po tym, bezboleśnie, przesiąść się do lektur odmiennych, ale tak samo serio branych: Choderlos de Laclos (postać zapomniana poza kręgami kinomanów i uniwersyteckich nudziarzy), Hugo, Balzac, Flaubert, Chandler, także Rousseau. I polscy romantycy: Krasiński i Mickiewicz. Bieńczyk czyta ich żywoty jak żywoty współczesnych, podlicza im pracowicie butelki wina w piwnicy i na stole, podlicza koszty, podlicza ich słabostki i śmiesznostki; nie traci przy tym z oczu ich wielkości.

I jest jeszcze sam Bieńczyk, dokładający sobie naiwności, nieporadności, Bieńczyk strojący do czytelnika samoośmieszające miny: nie radzę sobie z życiem, powiada, nie umiałem i wciąż nie umiem wybrać, co lepsze. A potem zatapia się z pazurem historyka literatury w teksty zakurzone, wyrywa z nich mięso po kawałku, metodycznie, pokazuje, jak krwawią, udowadnia, jak to wszystko świeże, prowadzi swój lancet pewnie, nie zboczy o milimetr. Później jeszcze prowadzi przez meandry świata i okazuje się, że był już wszędzie, że wszystkiego próbował, i tylko stroi miny niewiedzy. Bo chłopak z Grochowa, jedno z najczęstszych alter ego Bieńczyka, to również jedno z jego kłamstw największych, literacka rola życia.

Rozbite lustro, księga rozsypana daje obraz ciekawszy; więcej tu miejsca na domysły, niż kiedy wszystko jest scalone, na gładko zaszpachlowane. Fragmentarycznych odbić i kartek wyrwanych jest tyle, że pomieścić mogą wszystkie wcielenia autora (czasem narratora); zbierają się na nich osoby, które, jak Marek Bieńczyk, snuły opowieści o czarnym odbiciu świata, jakie w sobie noszą, o przezroczystości rzeczy, albo o błogosławionym winie, które z czasem dojrzewa, czy też o życiu, ale też trochę o literaturze.

Taka to podróż z nim przez księgę, z grubsza biorąc.

Ile Barthesa w Bieńczyku?

Jest jeszcze w Bieńczyku obecny Roland Barthes, który na powierzchnię Książki twarzy przenika wieloma kanałami (Bieńczyk pisze o nim szerzej - i w geście uwielbienia serio pastiszuje - we "Fragmentach posłowia miłosnego"). "Książka..." przypomina nieco Barthesowskie "Mitologie", arcydzieło rzeczywistości najbliższej, namacalnej, ale przekuwającej się na bieżąco w mit. "Mitologie" też pisane były po kawałku, publikowane w "Les Lettres Nouvelles". Nie to jednak najważniejsze: Barthes - choć jego rozważania spaja poszukiwanie mitologii współczesności - dopuszcza na salony konkret, drobiazg, żaden temat nie jest dla niego zbyt niski. Do dyskursu filozofa wprowadza samochód, rejs na pokładzie Batorego, befsztyk i frytki, a także sport (Tour de France). Słowem, gdzie inni mówią rzeczywistość albo byt, on dostrzega aktorkę, kolorowe pismo, detergenty, wino.

Książki Barthesa to czysta literatura. Wystarczy przyjrzeć się jego "Chambre claire" (póki się nie ukaże nowe polskie tłumaczenie, przyjdzie za każdym razem dopisywać co następuje: tytuł bezsensownie przetłumaczony na polski jako "Światło obrazu", a cała książka równie wadliwie; Bieńczyk, mówiąc nawiasem, należy do tajemnego zakonu dopisujących te uwagi). Esej o fotografii w wielkiej mierze poświęcony jest Matce, matce Barthesa, jest elegią na jej odejście. Barthes miał napisać powieść, podawał nawet jej tytuł, "Vita Nova". Mówił o powieści, którą napisze - i której nie napisał, nie zdążył, bo go przejechał samochód. A może jednak już nie chciał, a może nie starczyło mu sił? Napisał jednak przed śmiercią "La chambre claire", książkę o matce, przesiąkniętą jej blednącą obecnością, książkę mylnie braną czysto za esej poświęcony wyłącznie fotografii.

Te przypomnienia po to, żeby pokazać podobieństwa. Bieńczyk podobnie dokonuje równouprawnienia tematów - sport jest u niego gestem mistycznym, melancholijnym, bo związanym z młodością, pożądającą uczciwej rywalizacji, zwycięstwa sił jasnych. Świat ciekawy jest, zdaje się mówić autor "Książki twarzy", nie ma w nim nudnych czy gorszych pasaży. Więc pisze o piłce nożnej wielokrotnie, ale za przykład niech tutaj posłuży "Twarz Beenhakkera". Tematem szkicu jest twarz byłego trenera piłkarskiej reprezentacji, jej pobrużdżenie, obcość rysów, w których upatrywać można znamion odmiany, nadejścia lepszego. I choć tradycyjne sfery eseistyki literackiej są w "Książce..." silnie obecne, to mieszanina tematów, mieszanina diapazonów jest podstawowym zabiegiem budującym napięcie tej literatury. Nie tylko w konstrukcji książki. Tematyczny melanż, dopuszczający rzeczy z pozoru błahe w esejach na tematy tradycyjnie wysokie, jest najłatwiej uchwytną cechą każdego tekstu. Bieńczyk - jak Barthes - nie wydaje (nowej) powieści, spełnia się jednak w obrębie eseju. Powieść, można odnieść wrażenie, stała się Bieńczykowi zbędna.

Jeszcze słowo o matce. Inaczej niż u Barthesa, w książce Bieńczyka figurą naczelną jest ojciec. Matka pozostaje obecna cicho, na drugim planie. Ta więź - nie mnie sądzić, czy słabsza, czy silniejsza - jest osobliwa, głównie czytelna poprzez brak. Żeby odpowiedzieć na pytanie o przyczyny, trzeba by autora poddać wiwisekcji, tak jak on poddaje swoich martwych bohaterów. Co kierowało Krasińskim? Czemu Mickiewicz tuż przed śmiercią sięgnął po bordeaux? Martwi, taka ich zaleta, poddają się lepiej, pełniej, łatwiej, nie oponują żywo. Bieńczyka, człowieka żywego, pozostawiam w spokoju. W "La chambre claire" Barthes po raz ostatni opłakiwał matkę, w "Książce twarzy" Bieńczyk przywołuje ojca.

Lustro rozbite, splątane ścieżki

Tematy równouprawnione: mrugnięcie oka Björna Borga, czyli o miłości do tenisa (nieodwzajemnionej w pewnym sensie, nie byłby Bieńczyk sobą, gdyby tego nie dodał: opowiada głównie o tym, że jest graczem zapalonym i marnym), o zadurzeniu w Winnetou; o śmierci i o winie; o przyjemnościach oka (w części zatytułowanej "Picturesca") i podnietach nosa ("Anioł w Wiedniu"); o wampirycznym Moricandzie, ssącym soki z Henry’ego Millera. Można to nazwać tematyczną rozpiętością, ale uczciwiej powiedzieć będzie, że pomiędzy tematami nie ma przerw, szczelin, że się wydają raczej ciałem ciekłym, oleistym. Nie pomnik pisarza został w "Książce twarzy" zawarty, ale jego uważność na migotliwość świata. Ze stronic "Książki..." przemawia czasem pracownik Instytutu Badań Literackich, rzuci "poholocaustowym dyskursem o niemożliwym świadectwie i nie-pamięci", a obok narratorem jest chłopiec, nie widać między nimi przepaści. Ta wielokrotnie rozszczepiona, nadwrażliwa świadomość widoczna jest może najpełniej w najkrótszym, jednostronicowym tekście "Książki...", pt. "Światło bramki": "jest nam tak dobrze, i tyle jeszcze minut do końca, tyle jeszcze dnia przed nami, i tyle jeszcze światła przed zimą". Mężczyzna wskrzesza pamięć siebie jako dziecka, żeby na przekór wszystkiemu poświadczyć o urywku pewnego czerwcowego dnia, kiedy czasu było jeszcze wiele.

W eseju "Poeci odchodzą. Tanatografia porównawcza" tematem jest śmierć - poeci zaś to Mickiewicz i Hugo. O Mickiewiczu na nędznym wygnaniu za chwilę. Hugo zafundował sobie odmienne odchodzenie. Zanim umrze, dziennikarze czuwają pod drzwiami. "Po południu ze smakiem zjadł zupę", cytuje Bieńczyk "Le Figaro" i ten cytacik dobrze oddaje atmosferę szaleństwa, które towarzyszyło odchodzeniu poety. Ale Bieńczyk pisze właściwie nie o samej śmierci, lecz o jej medialności; zapewne trzeba będzie niedługo dopisać część kolejną, o umieraniu relacjonowanym na żywo przy użyciu nowoczesnych technologii (tylko czy są jeszcze poeci budzący takie zainteresowanie?).

Mieszając tropy, Bieńczyk wyrywa się ze swoich gett. W następującym porządku: historyka literatury, powieściopisarza, tłumacza, eseisty, znawcy wina - autora "Kronik wina", a potem "Nowych kronik wina", ale i współautora (z Wojciechem Bońkowskim) pozycji przewodnikowych, bardziej mrówczych, czyli kolejnych wydań "Win Europy". Do tego dorzuciłbym getto, już nie zawodowe, sportsmena amatora, turysty, podróżnika - bo choć sama podróż, same obce krainy rzadko (co nie znaczy wcale) stają się głównym tematem jego rozważań, to są ważnym kontrapunktem dla podróży literackich. Wyrywa się z gett, miesza tropy, pokazując swoje manie, swoje tiki, swoje miłości. Rozsypując karty, tłukąc lustra.

Jest Bieńczyk eleganckim przemytnikiem literatury, wciska ją wszędzie niezauważalnym gestem, na wzór swego ulubieńca Chandlera. "Niemal w każdej powieści Chandlera ocieramy się o krawędź, za którą świat wpada w kompletną otchłań i umieranie; balansujemy na cienkiej linie, jak Marlowe, który przez duchową osmozę czuje się zarażony zbrodnią i który zarazem utrzymuje ostatkiem sił i resztką brandy witalną równowagę i działa mimo wszystko".

Tak i Bieńczyk balansuje: melancholiczny dionizyjczyk, dziecko już niemłode, literat pingpongista, badacz kajakarz... Wymieniać by można długo.

Ucieczką zawsze jest literatura. Marek, bohater "Terminalu", powiada: "jestem Logos, jestem Słowo"; literatura jest pierwszą jego naturą. (Innym pozostawiam dociekania, ile w Marku Marka Bieńczyka). Więc ostatecznie, nieodwołalnie, w tym rozsypaniu wszystko zmierza ku Słowu.

Bieńczyk jaki jest

Narrator rozpisany na głosy w "Książce twarzy" jest obywatelem świata, ale jeśli jest gdzieś jego druga ziemia, to we Francji. Liczne są odwołania do życia tam. Barthes ginie na rue des Écoles w Paryżu, wiele lat po jego śmierci idzie Bieńczyk tą ulicą i słyszy wrzask, krzyk. Gdyby nie ten krzyk, powiada, esej by nie powstał. Podróż do Francji jest więc warunkiem koniecznym literackiego poczęcia eseju "Ulica Szkolna", podobnie jak podróż bohatera - a także autora - "Terminalu" była konieczna, by powstała ta powieść.

Francja literacka jest przybraną ojczyzną Bieńczyka. Do pokazania, jak się dokonało nowoczesne urynkowienie literatury, posłużył się autor dwoma francuskimi przykładami. Chateaubriand sprzedaje się czy raczej wyprzedaje: otrzymuje sumę na pokrycie długów oraz dożywotnią rentę; a Balzak, dumny z własnej przedsiębiorczości, produkuje jak maszyna, publikuje powieści w odcinkach - ale nie odcina sobie profitów w przyszłości. Jego przyszłymi dziełami zawiaduje on sam. Co nie oznacza, że będzie miał łatwe życie, że się nie będzie musiał opędzać przed wierzycielami, czy wręcz ukrywać przed nimi pod zmienionym nazwiskiem.

Do życia konieczne są tamtejsze wina - ale już nie bordeaux jest głównym punktem odniesienia (choć "Kroniki wina" murem stały po jego stronie), lecz cały świat, a centrum tego świata jest teraz i na wieki wieków Burgundia (stąd "Nowe kroniki wina", przedostatnia książka Bieńczyka, są już okopane po burgundzkiej stronie).

Bieńczyk - Indianin mieszający tropy, jak to już zostało wyżej powiedziane - czyta Polskę poprzez Francję, życie poprzez literaturę, literaturę poprzez wino. To, co w suchym zapisie wygląda na zbędną ekwilibrystykę, na jego klawiaturze rozkwita, nabiera sensów. Wino bywa najlepszym spoiwem, a jeśli wino, to konieczna jest Francja. W eseju "In vino fabula" Bieńczyk ze swadą pokazuje związki wina z literaturą: "Dla wina, podobnie jak wielu literatów, Wolter zrobił istotnie wiele, więcej niż dla tragedii; miał zresztą własną winnicę, tak jak Rousseau i Monteskiusz, a wcześniej Montaigne i Rabelais, który »Gargantuą i Pantagruelem« otworzył nowoczesną apologię wina, wymyślając alegorię »Boskiej Flaszy«: pod koniec opowieści pielgrzymujący do tej wyroczni bohaterowie słyszą jedną odpowiedź na wszystkie nurtujące człowieka pytania: »Pij!«. Oczywiście chodzi o czerpanie ze źródła wiedzy i mądrości, jak tłumaczą podręczniki".

To w gruncie rzeczy siostrzana formuła wobec "Kronik wina". Tam Mickiewicz w Stambule, złożony śmiertelną już chorobą (cholerą? tyfusem? ostrym zatruciem?) prosi o bordeaux, bo zwykł pijać bordeaux - Bieńczyk widzi w tym rację ze względu na podniebienie, bo wino porządne, i na portfel, bo niezbyt drogie. "Uderza mnie, wręcz wzrusza ta ostatnia prośba Mickiewicza, ta jeszcze jedna chęć, ten ostatni odruch życia, które jeszcze czegoś dla siebie - ciągle, czy też nagle i rozpaczliwie - chce, które jeszcze czegoś pragnie". Tak melancholik z Grochowa, uważny obserwator przezroczystości istnienia, docenia plamiącą, cielesną, choć także i duchową naturę wina, tak jak docenia konwulsje ciała.

Mickiewicz odchodzi z bordeaux, ale w warunkach dziś nie do przyjęcia, uwłaczających pomnikowej postaci - i dlatego w ostatnich latach tak często, tak pięknie przez wielu opisywanych. Na sąsiedniej stronie umiera u Bieńczyka Witold Gombrowicz, w relacji jego żony, Rity: "Na godzinę przed śmiercią dałam mu malin, które zjadł z przyjemnością. Poprosił mnie o kieliszek burgunda i powiedział, że jeden łyk go upił. Zasnął. Byłam przy nim. Umarł we śnie". Oto idealny łańcuch zdarzeń, trudno sobie piękniejszy wyobrazić: maliny, burgund, sen, śmierć, a nad wszystkim czuwa kobieta, która zda relację potomności.

Wierność

Pierwsza, inicjacyjna część "Książki..." buduje bohatera (albo, czytając tytuł w fejsbukowym stylu - właściciela literackiego profilu): chłopak z Grochowa dorasta w wierze, że Polska drużyna jest najlepsza, chadza z ojcem, z ojcem dyskutuje, nie przestanie dyskutować nawet po ojca śmierci; kiedy gra w piłkę, poświęca się nie bacząc na zranienia i dziury w spodniach ("on się rzuca", mawiają koledzy z boiska). Bieńczyk podsuwa do oglądania te wszystkie swoje tiki, kto wie, chyba z dumą. Pokazuje, jak komicznie jest wierny: wierny ojcu, jego pamięci; wierny na staroświecką modłę, bo wierność aż do komizmu posunięta każe mu wstawać do hymnu, kiedy wraz z ojcem oglądają mecz w telewizji. Bodzie, wykłóca się, ośmiesza, ale pozostaje wierny. Jest bohater Bieńczyka, on sam, odrobinę na podobieństwo Woody’ego Allena: jest z konkretnego miejsca (Allen z NY, Bieńczyk z Grochowa), ale żyje we własnej enklawie (bo te dziwactwa, wino, bo to grzebanie się w trupie literatury). Osobny jest; starannym pismem - mam zawsze wrażenie, że jego komputer pisze staranniej niż mój - zaznacza autorów cytowanych, tłumaczy tekstów, nikt już tak starannie nie cytuje. On musi, imperatyw jakiś mu każe.

W "Nowych kronikach wina" są na to dwie opowieści - o szampanie od Micka Jaggera (nie miejsce tu, żeby wyjaśniać szerzej, ale jak to u Bieńczyka: tytuł pełen jest zasadniczych niedomówień, bo to nie Jagger autorowi butelkę wręczył) i o butelce sauternes, Château d’Yquem, ukradzionej w lotniskowym sklepie przez francuskiego przyjaciela, i wypitej jeszcze za czasów zwykłego, nieświadomego picia (w tekście "Słodycz anarchistów"). W obu tekstach idzie o to samo: o doznanie sprzed pewnej ery, ery wiedzy, o pamięć odczucia, wierność wobec niego, ale też o - czasem daremną - próbę dotarcia do prawdy całkowitej. Jakie wino piłem wtedy, zachodzi w głowę Bieńczyk po latach, który rocznik, czy się wtedy myliłem w doznaniach? Idzie także o daremność oczekiwań, jak w "Guziku Napoleona": kiedy ojciec weźmie udział w konkursie, za poświęcenie nic nie dostanie, zostanie oszukany przez los, nagroda przypadnie innemu. Kiedy ojciec umrze, Bieńczyk wypije szampana przechowywanego przez niego nad telewizorem. Funduje tej butelce wycieczkę, okoliczności, wszystko, co najlepsze: jest plaża, kosz, towarzystwo. I nic, wino zetlałe. (I znów się pojawia bohater tej książki, obnoszący po świecie swą twarz melancholii pełną, ku ziemi zwróconą: nawet jeśli to nie ja przegrałem - nie ja, bo ja wiem, że się trzeba cieszyć, że butelki należy wypijać, nie można ich trzymać nad telewizorem - to i tak mojego ojca przegrana, więc jakby trochę moja).

"Straszna nas, chorych na wino, samotność towarzyska, i zepsuć umiemy każde przyjęcie", podsumowuje, nie trzeba dodawać, że ironicznie, winoman Bieńczyk, winny wariat, śledzący z nosem zawieszonym nad kieliszkiem; marzący o nosie wielkim, o nochalu, który wspomoże go w żmudnej pracy zrozumienia wina; marzący także o szkle doskonałym, i w końcu szkło owo posiadający. Za każdą cenę. W "Kronikach wina" sportretował siebie we wnętrzu pośród przerażonej rodziny, ze stoperem w ręku mierzącego czas; ale to było w innej - nigdy dość podkreślania - epoce wina w Polsce, epoce kamienia łupanego, epoce wyrobów z jabłka i porzeczki. Przerażał, wiedział, że przeraża, śmiał się z siebie, ale zachował wierność sobie.

Twarze z "Książki"

Wiele twarzy, które się pokazują na stronach "Książki..." nosi podobny rys, nadużyty, spracowany. Jest Bogart, jest Chandler, wraz z Chandlerem Marlowe, jest para połączona nienawiścią, Henry Miller z Moricandem (nieszczęścia płynące ze znajomości z wampirycznym Moricandem tworzy jakiś rodzaj więzi - chce się Millerowi pomóc, nawet bardziej niż na to zasługuje); jest Jan Karski, Leo Beenhakker, i umęczony umieraniem, zaprzedaniem siebie Chateaubriand. I może najpiękniejszy z nich wszystkich: Zygmunt Krasiński. Na okładce książki jemu poświęconej ("Czarny człowiek. Krasiński wobec śmierci") było, pamiętam, zdjęcie wykonane przez Nadara: zmarły w bieli, z krzyżem na piersi, na skos. Twarz umarła, piękna. Takie to twarze znajomych z anty-Facebooka. Na końcu jest twarz samego Bieńczyka: chyba nie trzeba dodawać, że na okładkowym zdjęciu autor spogląda wesoło.

Jest jednak - to jego przewrotność największa - pisarzem radości, jaką jest, bywa picie wina; pisarzem radości ulotnych, cielesnych; energetycznym piewcą tego, co obumiera. Tego jedną twarzą pokazać nie sposób, potrzebna jest ich cała księga.

Wojciech Nowicki jest dziennikarzem, publicystą, tłumaczem, fotografem, kuratorem wystaw, współzałożycielem Fundacji Imago Mundi, która zajmuje się promocją fotografii, fotografów i działalnością wydawniczą. Wydał książki: "Dno oka. Eseje o fotografii" (2010), "Stół, jaki jest. Wokół kuchni w Polsce" (2011).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, publicysta, krytyk kulinarny i kurator wystaw fotograficznych. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego teksty z lat 2008-2010 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” zostały wydane w zbiorze „Dno oka” (2010, finał nagrody Nike). Opublikował… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Conrad 03 (37/2011)