Tu każdy ma swoje K2

„Wróciłeś? Wakacje się skończyły. Tu jest tyle roboty” – słyszy często w pierwszym telefonie od ojca. Nie on jeden. Bargielów, którzy poszli w świat, jest jedenastka.

03.09.2018

Czyta się kilka minut

 / MARCIN KIN
/ MARCIN KIN

Tam, gdzie inni himalaiści odczuwają krótki moment radości z osiągnięcia trudnego celu, Andrzej Bargiel jest dopiero na starcie. Nie siada nawet na sekundę. Mocno trzyma pozbawione skistoperów, superlekkie narty (gdyby mu się wyślizgnęły, musiałby schodzić pieszo, co zawsze uważał za bardziej niebezpieczny sposób powrotu w doliny niż zjazd). Skoncentrowany na wpięciu w wiązania specjalnych neoprenowych butów, z początku nie widzi lądującego za nim, pilotowanego przez brata drona, w którym wyczerpała się bateria. Najmłodszy z Bargielów, Bartek, też osiąga na K2 życiowy sukces: nikt wcześniej nie filmował człowieka z góry na szczycie ośmiotysięcznika. Nigdy przeznaczony do filmowania dron nie wzbił się wyżej.

Bez nagrań z drona i przymocowanej do kasku narciarza kamery wielu by pewnie nie uwierzyło w to, czego dokonał 22 lipca. Zapiętych na liczącym 8611 m szczycie nart nie odpina aż do znajdującej się na ponad 5000 m podstawy góry – nawet gdy nadchodzą chmury i musi czekać ponad godzinę na poprawę widoczności w namiocie obozu IV. Gdy się nieco przejaśnia, kontynuuje zjazd, trzymając się krawędzi skał, uciekając z grożących lawinami rozległych pól śnieżnych południowej ściany, a następnie jadąc nigdy niepokonywanym w dół trawersem Messnera, prowadzącym pod gargantuicznymi serakami – kruszącymi się co rusz lodowymi ścianami.

– Mają po 200 metrów wysokości i błyszczą tak, że oczy by wypaliło bez okularów. Patrzyłem do góry, skąd leciały lodowe strzały – opowiada. Na ostatnim jęzorze śniegu kładzie się i leży godzinę, z przypiętymi nadal nartami. Jedną z pięciu par, które ozdobił jego przyjaciel, Sebastian Litner. Nazywają się Family First: nad obrazem góry wznoszą się podpisane inicjałami ptaki. W ten sposób na trasie zjazdu Andrzejowi Bargielowi towarzyszyli jego najbliżsi – dziesięcioro rodzeństwa.

Mleczne dzieci

Droga na najwyższe szczyty zaczyna się w Łętowni, wsi rozciągniętej wzdłuż doliny na styku Beskidu Makowskiego i Wyspowego. Prawie 60 km od Zakopanego, gdzie teraz mieszka, 25 km od Myślenic, do których dobiegał trenując jako nastolatek, 7 km od Jordanowa, w którym kończył szkołę, 15 km od Rabki, w której się urodził w 1988 r., jako dziewiąte dziecko Marii i Józefa. Czternaście lat wcześniej w tym samym szpitalu na świat przyszedł pierworodny Robert, a 2 lata po nim Grzesiek. Później rodziły się córki: Ania, Gosia, Ewa, Basia, Agata, Jadzia, a po Jędrku jeszcze Ela i Bartek, 20 lat młodszy od Roberta.

Dzieci była jedenastka, poletek – 38 w trzech wsiach. Łącznie 4,5 hektara pól i lasu. – Do skoszenia były dwa hektary. Kosą, bo ojciec miał problem z kosiarką. Trzeba też było orać pola. Koniem. Ciąć i zwozić z lasu drzewo na opał, a potem je rąbać – wylicza Jędrek, gdy rozmawiamy na butwiejącej ławce nad potokiem.

Do tego grabienie, zwożenie siana i słomy, żniwa, kopanie ziemniaków, rozwożenie obornika. No i praca przy zwierzętach. Dziś pozostała już tylko krowa.

Ojciec przez jakiś czas dorabiał jako mleczarz. Wstawał o trzeciej, zbierał po wsi bańki z mlekiem i odwoził do mleczarni, z której przywoził potem sery. Czasem pomagał mu w tym Andrzej. Po tym, jak starsi bracia opuścili dom, ojciec widział w nim następcę w gospodarstwie.

– Jesteśmy dziećmi mleczarza. Mlecznymi dziećmi – zauważa trzy lata starsza od Jędrka Agata. – Przeżyliśmy głównie dzięki mleku. Nasi rodzice nie zarabiali. Mieliśmy buty po starszym rodzeństwie. Czasem przychodziły paczki od znajomych, a w nich rzeczy, w które się śmiesznie ubieraliśmy. Uciekaliśmy do tworzenia, do przestrzeni. Andrzej wychodził, żeby uspokoić głowę, opuścić ten ul, gdzie nikt nie miał własnego pokoju.

Gdy szli całą rodziną do kościoła, koleżanki ze wsi mówiły Marii: „Fajne masz te dzieci, ale takie dziwne”.

– Gdy po powrocie do szkoły mieliśmy rysować wakacje, próbowałam przedstawić plażę, a na niej rodzinę. Tyle że w ubraniach – mówi Anna, najstarsza z sióstr, drobna blondynka, kuratorka w krakowskim Bunkrze Sztuki. – Nie wiedziałam, co się robi na plaży. Wszyscy się śmiali.

– Opisując przygody z wakacji, notowali­śmy: „Wyszłam z krowami, rozpętała się burza, krowa sąsiadki biegła na nas...” – przywołuje podobną historię Agata. – Mieliśmy dyżury przy krowach, rano i wieczorem. To był czas zabawy, siedzenia na drzewach, chodzenia na grandę, grania w państwa-miasta, leśnych przygód.

Wiele przygód rozgrywało się w wyobraźni. Siedzieli na jakiejś górce i snuli wizje, gdzie wybudują wyciąg, gdy będą bogaci. W telewizji u sąsiadów Andrzej oglądał skoki i relację z zimowej wyprawy na K2, śmiejąc się, że można by tam jeździć na nartach.

Pierwsze narty przywiózł mu od dziadka z Chochołowa Grzesiek. Nie dało się na nich jeździć: były skorodowane i wypadały z nich wiązania. Jędrek załatwił więc inne, od sąsiada, którego ojciec pracował w Niemczech. Wymienił na nie scyzoryk i paletki do ping-ponga. Były to narty do skoków, miały dwa metry długości. Uciął je piłą w połowie i przestawił wiązania. Kompletu dopełniały buty, które nawet dziś byłyby na niego za duże. Z takim sprzętem z grupą okolicznych dzieciaków ubijał jodełką trasy narciarskie na okolicznych górkach i budował skocznie, na których dało się skakać do 30 metrów.

– Te wszystkie nasze wizje, że będziemy sobie robić rowerki, przyczepimy do nich skrzydła, by skakać z wysokiego pola i lecieć, ukształtowały też Andrzeja. Jego marzenia do niedawna wydawały się wielu osobom majaczeniami wariata – mówi Agata, ciemnowłosa, nieco hipisowska w stylu. Wszystkie siostry są do siebie podobne, obdarzone mocnymi rysami, klasyczną urodą jakby z międzywojennej fotografii. „Jakby” jest słowem, którego często używają. Jak ludzie, którzy pewność siebie musieli budować od podstaw.

Dziesięcioro z rodzeństwa Bargielów. Od lewej z tyłu: Agata, Gosia, Anka z Bartkiem, Basia, Grzesiek, Ewa. Od lewej z przodu: Jadzia, Ela, Andrzej. Jedenasty, Robert, robi zdjęcie. / ARCHIWUM RODZINY BARGIELÓW

Przeciw schematowi

Górskich tradycji w rodzinie nie było. Jedyny łącznik z Tatrami stanowili dziadkowie z Chochołowa. Pradziadek, gdy wybuchła I wojna światowa, uciekł z bratem do Czech, tam nauczył się budować domy. Stawiał potem najpiękniejsze wille w Łętowni, w tym dzisiejszy dom Bargielów. Prowadził też karczmę, którą przejęli potem dziadek i babcia Andrzeja. Dziadek chciał zostać weterynarzem, ale wybuchła kolejna wojna. W jej trakcie dziadkowie ukrywali na strychu żydowską rodzinę (nie przeżyła, bo ktoś ją wydał – opowiadali wnukom). Po wojnie kupili pole, by wykarmić dzieci. Wkrótce jednak zostawili na gospodarstwie 21-letnią córkę Marię, którą wyswatali z Józefem Bargielem, a sami przenieśli się do Chochołowa. Żyli równie biednie jak w Łętowni: przeciekał dach, przez który, jak Maria Bargiel opowiadała dzieciom, umierająca ciotka miała widzieć gwiazdy.

Podczas wizyty na chrzcinach u wujka na pobliskiej Płazówce Andrzej zobaczył po raz pierwszy Tatry. – Przeraził mnie ich ogrom. Ciężko było mi sobie wyobrazić, że można te góry okiełznać – wspomina.

Na razie próbował okiełznać rower górski. Kolarstwo górskie uprawiała już Gosia. Rywalizowała w zawodach z najlepszymi: Mają Włoszczowską i Anną Szafraniec. Rodzeństwo twierdzi, że mogła osiągnąć to, co one, gdyby nie dwa razy cięższy rower, brak możliwości treningu i odpowiedniego żywienia.

– Siostry miały dużo większy talent do sportu – mówi Andrzej. – Ewa, Jadzia czy Ela nigdy nie biegały, a w zawodach szkolnych były zawsze najlepsze. Pokonywały dziewczyny, które trenowały w klubach.

Sportową drogą poszła jeszcze tylko ­Jadzia – nauczycielka wf-u. Pozostałe siostry wybrały ścieżkę artystyczną. Sztuka i nauka były obok sportu sposobami na bunt przeciw schematowi, w jaki próbowali wepchnąć ich rodzice. Bali się zmian. Na nic się nie zgadzali. Józef Bargiel nie popierał nawet edukacji, chyba że miała służyć zdobyciu przydatnego na wsi zawodu. Dlatego Grzegorz już jako 15-latek opuścił dom, by przyuczać się na stolarza.

– Ojciec zakładał, że powinniśmy jeździć, jak kuzynki, do Włoch, opiekować się starszymi ludźmi, a potem zbudować tu dom i kupić używany samochód – mówi Andrzej. – Dla niego był to szczyt sukcesu, naoczna wartość. A nas bardziej niż pieniądze interesowało to, by żyć po swojemu i czerpać radość z tego, co się robi.

Rodzaj sztuki

Konserwatywny świat rodziców nie był jednak szczelny. Wyłomem była tradycja przyjmowania letników.

Anna: – Rodzice siedzieli z nimi wieczorem, pili kawę, palili. A oni opowiadali historie z miast. Zawsze podsłuchiwaliśmy. To było fascynujące. Chcieliśmy wyjść z domu, zobaczyć coś więcej. Mogło nas czekać lanie po powrocie, ale nic by nas nie powstrzymało.

Wymykali się więc. Pod pretekstem pielgrzymki albo wyjazdu na zbiory jabłek, jechali do Jarocina albo na Woodstock. Kasety z muzyką przynosił wcześniej do domu Robert. Ania poznała dzięki niemu zespół Świetliki. W gazecie znalazła wywiad z Teresą Murak, artystką, która obsiewała wszystko rzeżuchą i w porośniętym nią płaszczu wychodziła na miasto. To był pierwszy kontakt ze sztuką współczesną. Gdy poszła na studia, wybrała animację kultury na UJ. Potem skończyła zarządzanie w kulturze i studia kuratorskie.

Anna: – Robiłam wiele rzeczy jako pierwsza w rodzinie. Jako pierwsza miałam nieślubne dziecko, mieszkałam z partnerem bez ślubu.

Był nim związany potem z Grupą Ładnie malarz. Bargielówny poznawały środowisko artystyczne. Basi, która chciała robić zdjęcia, Ania kupiła na urodziny aparat. Młodsza siostra skończyła później studia fotograficzne i scenografię w Londynie, gdzie wcześniej do pracy i na studia pojechała pionierka emigracyjnego szlaku Bargielów, Ewa. Najmłodsza Ela co roku na urodziny otwierała na piętrze domu w Łętowni wystawę swoich prac, a od dwunastego roku życia sama szyła ubrania. Agata skupiła się na ruchu, głosie i teatrze, a ostatnio zaangażowała się w artystyczno-ekologiczne projekty Cecylii Malik. Razem jako „Matki Polki na Wyrębie” karmiły swoje dzieci na pniach masowo wycinanych w Polsce drzew. W małopolskim Kamyku – wsi, w której mieszka Agata i gdzie rozmawiamy – wymyśliły akcję „Siostry Rzeki”, protest przeciw regulacji polskich rzek.

Potrzeba kontaktu z naturą i związek z ziemią będą wspólną cechą rodzeństwa i jednym z niewielu łączników z pracującymi nadal na roli rodzicami. Czy będzie się ona wyrażała przez sztukę albo przez uprawiany zawsze na wolnej przestrzeni sport.

– To, co robi Jędrek, dla mnie też jest rodzajem sztuki – podkreśla Anna. – Pewien rodzaj wrażliwości znajdziesz u każdego z nas. Z dzieciństwa nie pamiętam konkretnych sytuacji, ale to, jakie było światło w któreś popołudnie. Przebłyski związane z wrażeniami estetycznymi i uczucia, które te wrażenia wzbudzały.

Energia z wiatru

Wsparcie starszego rodzeństwa nie kończyło się na torowaniu szlaków. Miało także bardziej prozaiczny wymiar. Dzięki niemu standard życia u Bargielów się podwyższał, pojawiła się łazienka, a prania nie trzeba było już płukać w zamarzającej zimą Łętówce. Idący na studia młodsi mieli pieniądze na egzaminy i start w wielkim mieście, które rodziców napawało lękiem przed utratą kontaktu z tradycją i Kościołem. Dzięki siostrzano-braterskiej starszyźnie w domu nie panowała anarchia. Najstarsi opiekowali się najmłodszymi. Obowiązkami domowymi dzielili się wszyscy według harmonogramu, który dzieci narzuciły sobie same. – Przetrwaliśmy, bo się wspieraliśmy – uważa Agata.

Dorastającym Jędrkiem zajął się pracujący już Grzesiek. Na praktykach u stolarza poznał miejscowego artystę, Szczepana Masnego. Masny był też ratownikiem, taternikiem, nurkiem jaskiniowym. Wziął 16-latka na nurkowanie do położonego 500 m pod ziemią syfonu jednej z najgłębszych jaskiń w Tatrach, Śnieżnej Studni. Po wyjściu Grzesiek miał halucynacje z wysiłku. Potem, już jako członek speleo­klubu, odkrył w tej jaskini kilometr korytarzy. Reszta poszła – lubi to porównanie – lawinowo. Zaczął się wspinać, poznawać ludzi z górskiego środowiska, a w końcu uczestniczyć w zawodach w kiełkującej dopiero dyscyplinie. Pojechał na pierwsze skiturowe mistrzostwa świata we francuskim Serre Chevalier. Już jako ratownik tatrzański pokazał skitury Jędrkowi.

Młodszemu bratu się spodobało. Jeździł do Zakopanego na dyżury Grześka w schroniskach. Razem biegali, wspinali się. W Łętowni Andrzej zrobił sobie ściankę wspinaczkową, przykręcając listwy do ściany stodoły. Chciał iść do liceum sportowego w Zakopanem, ale narciarstwo wysokogórskie nie było dyscypliną olimpijską – nie miało ścieżki nauczania. Trafił do szkoły leśnej, ale zrezygnował. Nie miał pieniędzy, a Grześka, który zaczął kurs międzynarodowego przewodnika górskiego, nie było stać na jego utrzymanie. Gdy nie wypalił pomysł z dojeżdżaniem do szkoły od dziadków z Chochołowa, wrócił do Łętowni. Poszedł do klasy o profilu piłkarskim w Jordanowie. Po szkole i pracy czas na trening zostawał tylko nocą. Biegał więc po zmroku, choć ludzie ze wsi uważali, że robią to tylko wariaci i złodzieje. Nie tracił determinacji.

– To była radość, czerpałem energię z zapachów, z wiatru, z liści, które opadały jesienią, zachodów słońca. Nie brałem odżywek, jedynie butelkę do ręki, jabłko do kieszeni i biegłem 40 km – wspomina. Dla sportu rzucił studia, choć rodzeństwo mu odradzało. – To, co mówili, było rozsądne, ale ja nie mogłem być rozsądny, by robić to, czym się zajmuję teraz – mówi Andrzej.

Zaczął wygrywać zawody skialpinistyczne, choć na pierwszych mistrzostwach świata startował jeszcze na sprzęcie pożyczonym od brata. Jako 20-latek stanął na podium w zawodach pucharu świata, rok później był trzeci w klasyfikacji generalnej. Tuż po zakończeniu igrzysk w Turynie, w położonej także w Piemoncie Artesinie odbywały się mistrzostwa świata. Podczas zawodów indywidualnych zeszła lawina. Według oficjalnych komunikatów wywołana przez narciarzy, według Andrzeja przez filmujący zawody helikopter. Porwała 20 osób, w tym jego. Stracił przytomność. Szybko go odkopano, ale wypadek pogrzebał na lata olimpijskie szanse dyscypliny.

Andrzej Bargiel, Tatry, 2016 r. / FOT. MARCIN KIN

Pod koniec pierwszej dekady XXI w. sportowy kryzys dopadł także Andrzeja. Wierzył, że może być najlepszy, ale brakowało funduszy i sponsorów. Poza tym przetrenował się, posypał mu się związek. Ojciec byłej dziewczyny, także znanej narciarki, nieżyjący już ratownik górski Sławek Riemen, opowiedział mu o narciarzach, którzy próbują zjeżdżać z ośmiotysięczników.

Jędrek postanowił się sprawdzić w ekstremalnym biegu „Elbrus Race”, prowadzącym na najwyższy szczyt Kaukazu. Okazało się, że na te same zawody wyruszają himalaiści pod wodzą Artura Hajzera, szefa startującego właśnie programu Polski Himalaizm Zimowy. Trasa pokonywała 3242 metrów przewyższenia na sam szczyt. Rosyjscy organizatorzy nie zdążyli zarejestrować kamerą finiszu niespodziewanego zwycięzcy – Andrzej zameldował się na wierzchołku po 3 godzinach i 23 minutach, ponad pół godziny szybciej niż dotychczasowy rekordzista, Denis Urubko.

Gdyby nie narty

Hajzer widział w nim zawodnika, który obdarzony fenomenalną wydolnością może w szybkim tempie wchodzić zimą na ośmiotysięczniki. Bargiel pojechał na unifikacyjną wiosenną wyprawę PHZ na Manaslu i jesienną na Lhotse. Jeździł na ich stokach na nartach, ale na przeszkodzie do wejścia na szczyt stawały decyzje kierowników, ambicje innych, raz także tragiczna śmierć jednego z Szerpów. Natura buntownika i sportowa wizja narciarstwa w Himalajach sprzeciwiały się uczestnictwu w programie.

– Na szczęście nigdy nie dał się namówić. Sam go stopowałem, żeby uważał z zimowymi wyprawami – mówi Grzegorz. „Byliby z ciebie ludzie, gdyby nie te narty” – narzekał Hajzer. Bargiel odgryzał się, że himalaizm to sport dla starszych panów.

Chciał go uprawiać po swojemu. Tak jak nikt dotąd w Polsce. Samemu organizować małe narciarskie wyprawy. Niewielu wierzyło, że mu się uda. Nie miał doświadczenia w rozmowach ze sponsorami. Na pierwsze spotkania Agata pożyczała mu od kolegi garnitur. Musiał przełamywać nieśmiałość. Nie lubił publicznych wystąpień. Choć w górach jest jednym z najszybszych ludzi na świecie, poza nimi często się spóźniał.

– Na co dzień uchodzi za niezorganizowanego, ale gdy pojawia się wyższy cel, wszystko potrafi dopiąć na ostatni guzik. To materiał na pracę psychologiczną o motywacji – twierdzi starszy brat.

Cykl planowanych wypraw Andrzej nazwał „Hic Sunt Leones”, interesując się terenami mało znanymi albo wręcz nietkniętymi przez narciarzy.

W czteroosobowym zaledwie składzie pierwszej wyprawy znalazł się także Grzesiek. Niestety, niedługo po wyjściu do ataku szczytowego wpadł po uda do lodowego potoku i następnego dnia dopadło go przeziębienie. Wcześniej podczas przekraczania podobnej przeszkody Andrzej wybił bark. Kiedyś podpatrzył, jak się go nastawia, i wiedział, że trzeba to zrobić błyskawicznie po kontuzji. Jednym szarpnięciem, mimo piekielnego bólu, uratował wyprawę. 2 października 2013 r. stanął na niższym centralnym wierzchołku Sziszapangmy (droga na główny była niemożliwa). Zapiął narty i jako pierwszy Polak zjechał z ośmiotysięcznego szczytu do samej podstawy. A potem poszedł za ciosem.

W 2014 r. w rekordowym czasie poniżej 24 godzin wszedł na Manaslu, a następnie zjechał na nartach. W 2015 r. zdobył Broad Peak, dokonując pierwszego w historii zjazdu z wierzchołka głównego aż do bazy. Rok później, także w rekordowym czasie 29 dni, 17 godzin i 5 minut zdobył tytuł Śnieżnej Pantery, czyli pięć siedmiotysięczników byłego ZSRR. Pierwsza próba wejścia i zjazdu z K2 skończyła się rok temu niepowodzeniem. Dlatego po udanym zjeździe przyznał: „Cieszę się, że nie muszę już tutaj wracać”. Na pytanie Ani, jak było u góry, powiedział: „Dobrze, zwiozłem Bartkowi drona”.

Siła sprawcza

Dron najmłodszego z Bargielów trzykrotnie ratował życie lub zdrowie himalaistów. Za pierwszym razem, gdy kucharz innej wyprawy wypatrzył na sąsiednim Broad Peaku człowieka w dużej odległości od drogi zejściowej. Gdy dron Bartka podleciał w pobliże, mężczyzna zaczął do niego machać. Szkocki alpinista Rick Allen, który podczas zejścia osunął się 300 m, zatrzymując niemal na krawędzi seraków, przyznał, że mówił do drona, myśląc, że jest słyszany. Latający towarzysz, brzęczący niby trzmiel, dodał mu otuchy, choć Allen spędził nad krawędzią noc, miał już lekkie odmrożenia i halucynacje.

– Po tej akcji zaczął iść do góry. Poszedł za wysoko. By mu wskazać drogę, nadleciałem nad niego, następnie poleciałem w kierunku osób, które do niego szły, i z powrotem – opowiada Bartek. Tak cicho, że jego słowa ledwo przebijają się przez szum spływającego z Tatr potoku. Podczas tej samej wyprawy pomagał też swoim dronem w ratowaniu poważnie ranionego kamieniem Czecha, a także dostarczył lekarstwa wspierającemu Andrzeja w drodze na szczyt Januszowi Gołąbowi, który leżał w obozie III niemal sparaliżowany postrzałem.

„Ratowanie życia człowieka jest ważniejsze niż jakiś popieprzony zjazd” – powie Andrzej po powrocie. A przebywająca tego lata w Karakorum bizneswoman i podróżniczka Masha Gordon napisze o braciach: „Nie uderzył mnie heroizm, ale raczej ich najwyższa pokora i człowieczeństwo. Mama Bargiel zrobiła coś dobrego”.

Anna: – U nas w rodzinie kobiety były siłą sprawczą. Taką, która ciągnęła do góry, napędzała rozwój. I babcia, i mama dawały nam akceptację. Walczyły dla nas o książki, o przestrzeń do nauki. A kiedy mama odchowała najmłodsze dziecko, wróciła do pracy fizycznej. Bieda jest kobietą, a nam brakowało pieniędzy.

Pierwszym pomysłem Andrzeja po K2 było wzięcie mamy na jej pierwsze w życiu wakacje. Nad morze.

FOT. MARCIN KIN

Koniec wakacji

Rodzeństwo Bargielów łączy też chęć pomocy drugiemu człowiekowi. Anna: – Z dziadkami mieszkała pani, która w końcu stała się członkiem rodziny. Jak byłam dzieckiem, mieliśmy także trzecią babcię, Kasię. To były osoby bezdomne.

Najstarszy z braci poszedł na studia pielęgniarskie. Andrzej kontynuuje w górach ratowniczą drogę Grzegorza, a na Kasprowym, gdzie w ramach treningu wbiega czasem trzy razy dziennie, co roku zbiera pieniądze na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Angażuje się też w inne akcje charytatywne, zwłaszcza w pomoc chorym na mukowiscydozę.

„Wróciłeś? Wakacje się skończyły. Ziemniaki trzeba kopać” – słyszy często w pierwszym telefonie od ojca. Po medialnym tournée i weekendzie na Helu leci helikopterem sponsora do Częstochowy na wywiad, którego udziela podczas lotów z mistrzem samolotowych akrobacji, a po południu jedzie do Łętowni pomóc rodzicom, by na wieczór zdążyć jeszcze do Zakopanego na pępkówkę u brata. Rodzice nie rozumieją pasji syna, nie potrafią jej nawet nazwać. Ojciec, pytany, czym się syn zajmuje, odpowiada: „A, biega gdzieś po górach”. Agata: – Oni myślą, że my się ciągle bawimy. „Zjechałeś? To może byś się wziął do roboty i pomógł w polu?”.

„Umiesz traktorem jeździć?” – pyta Józef Bargiel, gdy rozmawiam z córkami w Łętowni. Do niedawna miał drabiniasty wóz i pracował w polu koniem, którego przed wyprawą na K2 Andrzej odkupił i przekazał pod opiekę stadninie. Musiał tylko zwrócić chomąto, bo ojciec utyskiwał, że jego brak w domu zwiastuje śmierć.

Starzejącym się rodzicom potrzebna jest pomoc. Tym razem do zwiezienia jest cała fura słomy. Andrzej z pożyczonego od sponsora kabrioletu, którym przed chwilą przywiózł z jordanowskiej apteki lekarstwa dla mamy, przesiada się na traktor. Pniemy się nim na oddzielone miedzami pole. Sierpniowy żar leje się z nieba. Do rąk bierzemy grabie i widły.

– Ale to też jest fajne – mówi. – W momentach, gdy dużo się dzieje, świat pędzi, przyjeżdżasz tutaj i robisz rzeczy, które są takie jak dawniej. Nie musisz rozmawiać o K2. Możesz odnaleźć harmonię.

Anna: – Czasem jest tak, że musisz się zbuntować i czemuś zaprzeczyć, żeby wrócić, ale na swoich zasadach.

Druga fala

– Nasze samozaparcie? Podejrzewam, że jest manifestacją przeciwieństwa stylu życia rodziców, ale też totalnym zaprzeczeniem upupiającego stygmatu polskości – mówi Ela, najmłodsza, najbardziej alternatywna i antysystemowa. Z nieodłącznym turbanem na głowie, na który mama utyskuje: „Zdejmij tę chustę, bo wyłysiejesz”.

To druga fala buntu w rodzinie Bargielów. Ela porzuciła szansę studiów w Londynie i kariery projektantki mody, wybierając edukację opartą na doświadczeniu, nomadyzm, życie w podróży, na squatach. Jak sama mówi: poza tożsamością narodową, religijną, a nawet poza tożsamością języka. Mówi wolno, a gdy brak jej polskich słów, wplata czasem angielskie. Zaczyna już myśleć w tym języku, którego akcent zmienia wraz z miejscami pobytu. Ostatnio na dłużej zatrzymały ją Portugalia i Maroko, w którym zatrudnia kobiety do wyrobu projektowanych przez siebie butów z naturalnych tkanin.

Ela: – Zmagamy się z figurą naszego ojca, próbujemy zapełnić braki, sięgnąć po to, czego nie było. Gdy się wychowywałam, rodzeństwo przejęło już role rodziców. Moja autonomiczność wynika zapewne z ich młodzieńczego buntu, w którym uczestniczyłam od dziecka.

Podczas wizyty w domu snuje wizje na temat świata poza systemem monetarnym, wyzwolonego z nadmiernego konsumpcjonizmu, a w zamian opartego na wymianie dóbr, produktów, wiedzy.

Agata: – Każde z nas ma swoje K2: cel, do którego dąży. Dla każdego to coś innego. Czasem chodzi o małe rzeczy. Jadzia miała marzenie własnego domu. Zawzięła się i wybudowała go jako pierwsza z nas.

W 2014 r., gdy po trzęsieniu ziemi w Nepalu zaginęła przebywająca tam na trekingu Ela, odnalezienie jej stało się K2 dla wszystkich. Wtedy też poczuli siłę wielkiej rodziny. Choć dotknęli także ukrytej pod nią słabości.

Agata: – Kiedyś będziemy umierać. Będziemy przeżywać te wszystkie rozstania. Nawet ja się łapię na tym, że się robię trochę konserwatywna i myślę: „No dobra, już zjechałeś z tej góry! A jeszcze tyle tych gór. Może już tam nie chodź”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2018