Trzydziestolatka bez własnej historii

Polska pamięć jest podzielona na dwie historyczne opowieści o ostatnich trzech dekadach. Obie są chybione i fragmentaryczne, a nade wszystko nie biorą pod uwagę tego, co najważniejsze.

11.02.2019

Czyta się kilka minut

Transparent Solidarności przed wyborami do Sejmu (jeszcze kontraktowego) i Senatu (już wolnego). Bydgoszcz, 20 maja 1989 r. / GEORGES MERILLON / GAMMA-RAPHO / GETTY IMAGES
Transparent Solidarności przed wyborami do Sejmu (jeszcze kontraktowego) i Senatu (już wolnego). Bydgoszcz, 20 maja 1989 r. / GEORGES MERILLON / GAMMA-RAPHO / GETTY IMAGES

Zbliża się najważniejsza dla współczesnej Polski data ponownego odzyskania niepodległości: 30-lecie powstania III RP. Ale ogólnokrajowych obchodów pewnie nie będzie. A jeśli, to część uczestników życia publicznego je zbojkotuje lub urządzi alternatywne.

Przegrane rocznice

Wola wyborców zdecydowała, że to za rządów Prawa i Sprawiedliwości świętowaliśmy lub będziemy świętować mnóstwo istotnych dla naszej historii rocznic. Za nami stulecie odzyskania niepodległości i powstania II Rzeczypospolitej. Przed nami 80. rocznica wybuchu II wojny światowej, wcześniej 20. rocznica naszej obecności w NATO i 15. rocznica członkostwa w Unii Europejskiej, także 30. rocznica zawarcia porozumień Okrągłego Stołu i wyborów do Sejmu kontraktowego, a potem powstania pierwszego od 1945 r. niekomunistycznego rządu (choć komuniści trzymali w nim jeszcze przez kilka miesięcy parę ministerstw, a pierwsze w pełni wolne wybory miały się odbyć dopiero jesienią 1991 r.).

Zwłaszcza przebieg obchodów stulecia niepodległości sprawił, że należy się poważnie niepokoić o to, jak pod względem rocznic będzie wyglądał ten rok (pisał o tym niedawno na łamach „Tygodnika” Paweł Bravo).

Ponieważ rok 1918 oznaczał istotne zmiany dla wielu narodów lub/i państw Europy Środkowo-Wschodniej, łatwo porównywać, jak do setnej rocznicy zakończenia Wielkiej Wojny (i jej następstw) podchodzili nasi bliżsi i dalsi sąsiedzi, a jak my. Na przykład Finowie z okazji stulecia niepodległości postawili sobie okazałą bibliotekę, której zdjęcia obiegły cały świat. My zdecydowaliśmy się – obok, co trzeba przyznać, licznych i sensownych imprez organizowanych lokalnie – na centralną uroczystość pod postacią dwuznacznego „podwójnego” marszu, który był wydarzeniem państwowym, choć przecież wszyscy wiedzieli, że to w równej mierze impreza środowisk nacjonalistycznych.

Zamiast radości i głębszego namysłu nad istotą naszej państwowości, a także zadumy nad tym, co jako naród osiągnęliśmy przez minione sto lat – 11 listopada 2018 r. zafundowano nam kiepski serial pod tytułem „będą czy nie będą zadymy”. Doprawdy, z tej perspektywy gomułkowskie „tysiąc szkół na tysiąclecie państwa polskiego” z 1966 r. wygląda o wiele lepiej.

Być może inny rząd podszedłby do uroczystości stulecia niepodległości dojrzalej, a być może podobnie jak rząd Mateusza Morawieckiego. Tego się nie dowiemy. Możemy jednak przypuszczać, że przypadającą 4 czerwca 2019 r. rocznicę wyborów do Sejmu kontraktowego – wydarzenia przełomowego dla odbudowania naszej niepodległości i powstania III RP – każdy rząd, niezależnie od politycznego back- groundu, położyłby koncertowo.

Dwa (co najmniej) obozy

Skąd ten wniosek? Ponieważ od wielu lat mamy w Polsce do czynienia z dwiema wykluczającymi się wzajemnie narracjami na temat początków naszej obecnej niepodległości i demokracji.

Zarówno obóz konserwatywno-prawicowy, jak i liberalno-lewicowy – bardzo ten podział siłą rzeczy upraszczając na potrzeby tekstu (zapewne wielu czytelnikom „Tygodnika” trudno byłoby się w pełni odnaleźć w jednym lub drugim) – zdają się opowiadać historie o współczesnej Polsce tak, jakby na pamięć nauczono się utworu „Poczekalnia” Jacka Kaczmarskiego. Jedni twierdzą więc, że wciąż czekają na swój pociąg („to nie wasz pociąg / ogłosiły megafony”). Inni, że cały naród dojechał pierwszą klasą do mety.

Tymczasem cała ta kolejowa metaforyka (zapoczątkowana bon motem przypisywanym Józefowi Piłsudskiemu o wysiadaniu na przystanku niepodległość, faktycznie wymyślonym przez Adolfa Nowaczyńskiego) jest nietrafiona. Zakłada bowiem, że Polska i Polacy są teleo­logicznie zmuszeni do tego, żeby dotrzeć z punktu A (dla obu stron sporu oznaczającego podległość) do punktu B, będącego... no właśnie, tu definicje są zupełnie różne.

Dla jednych to Polska, w której można prowadzić własną działalność gospodarczą i trzymać paszport w kieszeni. Ta, która ma się stać drugą Irlandią (w latach 90. – w słowach Lecha Wałęsy – drugą Japonią, później w różnych wariantach: nowymi Niemcami lub Koreą), gdzie można jeździć autostradami i chodzić na mecze na nowoczesne stadiony.

Dla drugich to Polska godnościowa, regionalny lider, posiadający dużą armię, nieklękający przed Moskwą ani Brukselą, prowadzący politykę prometejską, wskrzeszający ideę Międzymorza. Kraj dumny ze swojej historii, niechowający głowy w piasek, mogący żyć swoim własnym katolickim życiem.

Kompleksy peryferii

Czy nie używamy tu znowu czasem publicystycznych uproszczeń, do tego rażących? Tak, ale mają one na celu ujawnić dwie ważne rzeczy.

Po pierwsze, opowieść o ostatnim trzydziestoleciu – niezależnie, czy opowiadana przez liberałów, czy konserwatystów – jest ufundowana na kompleksach wobec Zachodu. To kolejny syndrom „przekleństwa peryferii”, będący głównie problemem społeczno-psychologicznym. Osławioną i postulowaną godność w rozmowie z przysłowiowym „Niemcem” ma nam dać albo autostrada, albo silna armia, ale w obu wersjach to „Niemiec” będzie dla nas punktem odniesienia i to on zostanie wyznacznikiem miary naszego sukcesu (lub porażki). Trudno, będąc zakompleksionymi peryferiami, zdobywać się na jakąś trzecią drogę, szukać własnych rozwiązań czy podążać drogą innowacyjności, o której tak często ostatnio mówił premier Morawiecki.

Po drugie, naszej debacie publicznej szkodzi binarność i traktowanie polityki jako gry o sumie zerowej. Jeśli wygra narracja liberalna o państwie „ciepłej wody w kranie” – takim, które ma nie przeszkadzać i budować infrastrukturę – to siłą rzeczy przegra opowieść konserwatywna. Znów nie ma tu miejsca dla innej drogi. W dwubiegunowej rzeczywistości nie ma przestrzeni dla poważnych społecznych przewartościowań. Nawet jeśli występuje tu i ówdzie refleksja o błędach solidarnościowych rządów lat 90. (słynne jakiś czas temu hasło „Byliśmy głupi!”), to szybko ginie ona w plemiennej wojnie „kto-kogo”. W obecnych realiach namysł może być bowiem interpretowany jako słabość, a ta w polsko-polskiej wojnie może być zabójcza.

Niestety, żyjemy w obawie, że ów binarny podział jest trwały i historycznie mocno zakorzeniony. Wynika bezpośrednio z tego, jak oba „wielkie plemiona Polaków” wyobrażają sobie przebieg wydarzeń zarówno 1989 roku, jak i pierwszych lat III RP.

Tu znów nie pozostawiono miejsca dla zniuansowanej opowieści. III RP została albo osiągnięta w ramach historycznego kompromisu, a reformy gospodarcze i „zaciskanie pasa” były niezbędne, albo też był to efekt zdrady części solidarnościowych elit w Magdalence, która doprowadziła do powstania „różowego salonu” i pozwoliła na wielomilionowe przekręty oraz zbijanie fortun przez byłych esbeków.

Dodajmy, że jeśli chodzi o ocenę roku 1989, to – jak zauważał Łukasz Kamiński w tekście „Okrągły Stół: jak było” [„TP” nr 5 – red.], mocno spolaryzowani byliśmy od początku, zanim to słowo zrobiło karierę w polskiej polityce.

30 lat temu

Pomysł, aby solidarnościowa opozycja mogła usiąść do jednego stołu z przedstawicielami PRL-owskich władz, kiełkował od połowy lat 80. Ówczesna sytuacja gospodarcza Polski była więcej niż fatalna – na półkach brakowało podstawowych towarów, na rynkach europejskich spadały ceny węgla i siarki, na których opierał się eksport PRL, a mimo to państwo Jaruzelskiego z maniackim uporem wydawało 9 proc. PKB na zbrojenia (dziś to ok. 2 proc., docelowo 2,5 proc.) – co było oczywiście elementem narzuconego przez Związek Sowiecki wyścigu zbrojeń z USA.

Podobne problemy targały właśnie Związkiem Sowieckim (a swoją rolę odegrała także kosztowna wojna w Afganistanie). Co miał robić Jaruzelski i jego akolici, gdy pomoc z Kremla wydawała się odleglejsza niż kiedykolwiek? (Kamiński pisze, że już w 1985 r. ówczesny nowy I sekretarz KPZR Michaił Gorbaczow mówił do przedstawicieli państw-członków Układu Warszawskiego, że dobrze by było, aby bardziej niezależnie określali swoją politykę). Jaruzelski nie mógł sobie pozwolić na powtórkę z 1980 r., gdy strajki rozlały się po całym kraju. Taka groźba zajrzała mu w oczy w 1988 r. wraz z wiosenną falą „przerw w pracy”, spowodowanych, jakżeby inaczej, niezadowoleniem z sytuacji ekonomicznej.

Latem 1988 r. partia komunistyczna wyciągnęła dłoń do opozycji (wcześniej, mimo sygnałów z drugiej strony, zrobić tego nie chciała). Do rozmów najpierw zaproszono Lecha Wałęsę. Po latach, na kartach „Drogi do wolności” przyszły prezydent wspominał nieufność, jaką obdarzał właściwie każdy gest wykonany w swoim kierunku. Chodzi zarówno o początkowe tajne rozmowy z Kiszczakiem, jak i późniejszą debatę z Miodowiczem czy też wcześniejsze ustalenia, po których Wałęsa zaapelował o zakończenie strajków. „Zastanawiałem się – wspominał Wałęsa – jak spojrzę w oczy zarośniętym, czekającym z nadzieją stoczniowcom czy górnikom”.

Wyrażona w ten sposób obawa świetnie antycypuje wielki rozdźwięk oceny rozmów Okrągłego Stołu, który na stałe podzieli Polaków. Przewodniczący Solidarności – ten, który od 1980 r. przez dekadę miał szansę otrzaskać się w polityce, zrozumieć jej reguły, a także swoją symboliczną pozycję – był partnerem do rozmów z władzą w tym sensie, że nie pojmował ich jako gry „wszystko albo nic”.

Co innego ci działacze opozycji, zwykle młodsi wiekiem, których polityczna socjalizacja nastąpiła po 13 grudnia 1981 r. albo w drugiej połowie lat 80. I ci działacze opozycji, którzy w latach 1987-89 nie znaleźli się w bliskim otoczeniu Wałęsy (także dlatego, bo mieli inne niż on zdanie).

Dla jednych i drugich, dla ich rozumienia polityczności, sojusz z władzą komunistyczną (choćby i czasowy) godził w politykę rozumianą jako przejście od kłamstwa i niewoli do prawdy i wolności. Swoje zrobiła też mesjanistyczna kalka rozumienia polskości, która zakłada odnowę moralną narodu, a nie jakieś podejrzane zakulisowe rozmowy.

Rumunia czy Hiszpania

Właśnie dlatego dla poety Jarosława Marka Rymkiewicza to kompromis Okrągłego Stołu jest grzechem pierworodnym III RP. To wtedy – odwołując się do jego alegorycznej książki „Wieszanie” – miano zaprzepaścić szansę na to, by Polacy stali się „niezlęknionym i dumnym narodem”. Popularne wtedy hasło „a na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści” mogło być emanacją gniewu ludu i próbą wymierzenia sprawiedliwości dziejowej. W ten sposób wspólnotowo przelana krew zdrajców miałaby tworzyć spoiwo cementujące nowe państwo i nowe społeczeństwo.

I choć „krwawą rozprawę” Rymkiewicza z „komunistycznymi sprzedawczykami” można odczytywać jako literacką kreację, to trudno jej nie podnosić. O implikacjach tego niezrealizowanego scenariusza przypomniał prezydent Andrzej Duda, podczas zeszłorocznych obchodów podpisania porozumień sierpniowych, gdy mówił o cenie, którą płacimy za „bezkrwawą rewolucję”. Mają być nią różne choroby trawiące polski organizm państwowy, w tym – rzecz jasna – obecność sędziów orzekających podczas stanu wojennego w składzie Sądu Najwyższego.

Trudno powiedzieć, jak miałoby przebiegać alternatywne przejęcie władzy w 1989 r. Wszak we wszystkich krajach bloku (poza Rumunią) do przewrotu doszło bez walki fizycznej, niemal bez ofiar (niemal, bo w 1989 r. zginęli związani z opozycją księża Niedzielak, Suchowolec i Zych). A w Rumunii za zamachem stanu nie stały zbuntowane masy czy demokratyczna opozycja, lecz Securitate: rumuńskie SB, które szykowało następcę dla Nicolae Ceauşescu.

Owszem, można było szybciej zorganizować w pełni wolne wybory parlamentarne – np. jesienią 1990 r., wraz z wolnymi wyborami prezydenckimi (tymczasem stało się tak, że choć Polska pierwsza „ruszyła bryłę świata”, to takie wolne wybory miała ostatnia, nawet po Niemczech Wschodnich, które do Jesieni Ludów dołączyły dopiero w październiku 1989 r.). Ale nawet gdyby tak się stało, nie podważyłoby to przecież samej filozofii – pokojowego przejęcia władzy.

Jednak w słowach prezydenta Dudy słychać pytanie w ogóle o sens pokojowego przejęcia władzy w 1989 r., a także o brak mocnego symbolu – znaku „obalenia polskiej Bastylii”; czegoś więcej niż zburzenia w Warszawie pomnika Dzierżyńskiego na pl. Bankowym. Ot, choćby osądzenia Kiszczaka i Jaruzelskiego.

Tymczasem III Rzeczpospolita zrodziła się na bazie konsensu, a więc jej narodziny można nazwać przewrotem liberalnym – definiującym z jednej strony cel finalny (niepodległość), ale stawiającym też na kompromis i integracyjne podejście do ogółu obywateli (tj. takie, że szansę na stanie się obywatelami nowego państwa otrzymują też dawni wrogowie).

Gdybyśmy mieli porównywać do czegoś ten sposób przekazania władzy, to najbliżej byłaby Hiszpania. Tam podstawę do transformacji stanowiły dwie amnestie: pierwsza wypuszczająca z więzienia wszystkich więźniów politycznych dyktatury generała Franco i druga, która gwarantowała, że jej dygnitarze w przyszłości nie będą ścigani (o rozliczeniach zaczęto mówić, ale znacznie później).

Polska solidarna vs Polska liberalna

Również w Polsce, w początkowej fazie porozumień, niewielu bojkotowało wybory kontraktowe. Była to głównie Solidarność Walcząca, część Federacji Młodzieży Walczącej, Unia Polityki Realnej, grupa działaczy wokół Andrzeja Gwiazdy (a także... Bogdan Borusewicz i Bronisław Komorowski).

Erozja obozu solidarnościowego postępowała stopniowo – pogłębiana dopiero przez nieudolną prezydenturę Wałęsy czy nieudaną lustrację z 1992 r. Niemniej najgłębsze, ideologiczne już podziały ujrzały światło dzienne dopiero w 2005 r., gdy po wyborach Polska została podzielona trwale na dwa obozy – i także dwie wizje najnowszej historii. Podział zaproponowany wtedy przez PiS, będący świetnym hasłem wyborczym Lecha Kaczyńskiego – na „Polskę solidarną” i „Polskę liberalną” – tylko ujawnił istniejące wcześniej różnice. Hasło zadziałało zaskakująco dobrze, gdyż jak się okazało, pęknięcie po tej linii było społecznie mocno zakorzenione. A przecież rok 2005 miał być czasem triumfalnego zwycięstwa koalicji PO-PiS, która miała wskrzesić ducha wielkiej Solidarności, przezwyciężywszy błędy poprzedników z Akcji Wyborczej Solidarność i Unii Wolności.

Tymczasem projektowana „jedność” okazała się preludium do najbardziej destrukcyjnego podziału w dziejach III RP.

Z perspektywy 14 lat od zwycięstwa w wyborach prezydenckich Lecha Kaczyńskiego widać, jak bardzo podział ten był uśpiony, a katastrofa smoleńska była tylko silnym katalizatorem tego stanu rzeczy. Słynne powiedzenie liberałów o „braku darmowych obiadów” zadziałało w drugą stronę na zasadzie wahadła.

Kwestią czasu było, kto najskuteczniej zagospodaruje „ofiary transformacji” i nada ich resentymentowi oblicze polityczne, by dokonać „wielkiego zwrotu”. Klucze te znalazł Jarosław Kaczyński.

Miejsce dla trzeciej drogi?

Gdy pytamy, czemu 4 czerwca 1989 r. nie może pełnić takiej państwotwórczej i tożsamościowej roli co 11 listopada 1918 r., albo gdy bezradnie rozkładamy ręce zastanawiając się, czemu to święto nie do końca jest dla wszystkich i nie wszyscy się nim w pełni cieszą, odpowiedź wydaje się dziś oczywista. Obrazują ją takie postaci jak Stanisław Tymiński, Kazimierz Świtoń czy Andrzej Lepper. Odpowiedzią jest niemal 50-procentowa absencja w wyborach. Kiedyś opuszczone PGR-y i pokazujący tę sytuację znakomity dokument „Arizona” Ewy Borzęckiej, dziś dziedziczne enklawy biedy w wielu miastach i zapóźniona „ściana wschodnia”. Czy trzeba wymieniać dalej?

Po 30 latach można postawić tezę, że transformacja nie potoczyła się tak, jak suweren o tym marzył, a na pokojowej drodze od realnego socjalizmu do demokracji zbyt wielu z nas zostawiono na poboczu. W balcerowiczowskim skoncentrowaniu na reformach ważniejsze były PKB, inflacja i inne wskaźniki rynkowe niż konkretny człowiek. Ta krótkowzroczność musiała wreszcie dać o sobie znać. Przypomnijmy też, jak beneficjenci przemian swobodnie postponowali ludzi, którzy nie potrafili sobie w nowej rzeczywistości poradzić.

„Wolność mamy, a co z resztą?” – gorzko zaobserwował Karol Modzelewski, dodając, że „wyszła nam tylko wolność. Ale bez równości i braterstwa [także ona] jest zagrożona i może ograniczyć się do przepływu kapitału finansowego”. Po 30 latach od Okrągłego Stołu i wyborów 4 czerwca fundamentalne hasło Solidarności, podnoszone na demonstracjach w latach 80. – „nie ma wolności bez solidarności” (także pisanej z małej litery) – pozostaje w mocy. Właśnie ten fakt winien być miarą goryczy i dojmującym pytaniem o trzecią drogę, wyzwalającą nas z liberalno-konserwatywnego uścisku, a zarazem politycznego wyniszczenia.

Dlatego proponujemy inną opowieść o III RP. Taką, która mogłaby się wymknąć dychotomicznemu podziałowi. Oddajmy w niej głos zwykłym ludziom. Tym, którzy w 1992 r. organizowali okupację ministerstwa rolnictwa, strajkującym pod koniec lat 90. w zakładach radomskiego Łucznika, przed fabryką kabli w Ożarowie, górnikom palącym opony, zamordowanej Jolancie Brzeskiej i ruchom lokatorskim, młodzieży, która wychodziła na ulice blokując ACTA, wreszcie uczestniczkom Czarnego Protestu. Tym wszystkim, których nie interesował płaski podział na Rzeczpospolitą liberalną czy solidarną, a którzy wskazywali na miejsca, gdzie państwo nie działa. Oddajmy historię nam samym. ©

MIKOŁAJ MIROWSKI pracuje w Muzeum Historii Polski, a w Muzeum Powstania Warszawskiego prowadzi cykl „Warszawa dwóch Powstań”. Ostatnio wydał tom rozmów „Piłsudski (nie)znany. Historia i popkultura”.

JAN ROJEWSKI jest poetą i dziennikarzem; autor tomu poetyckiego „Ikonoklazm”, współpracuje z „Rzeczpospolitą”. Laureat nagrody poetyckiej im. Rafała Wojaczka.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2019