Trzech ze Stoczni

W czwartek, 14 sierpnia 1980 roku, Jerzy Borowczak i Ludwik Prądzyński byli przed bramą Stoczni o 5.30 rano. Bogdan Felski trochę się spóźnił. We trzech mieli porwać do strajku 10 tys. ludzi.

04.09.2005

Czyta się kilka minut

Stocznia, sierpień 1980: Jerzy Borowczak (w środku z lewej) prowadzi wicepremiera Jagielskiego na rozmowy z komitetem strajkowym /
Stocznia, sierpień 1980: Jerzy Borowczak (w środku z lewej) prowadzi wicepremiera Jagielskiego na rozmowy z komitetem strajkowym /

To przyjęcie do dziś pamięta cała ówczesna gdańska opozycja.

10 sierpnia 1980 r., niedziela. Duże mieszkanie związanych z Ruchem Młodej Polski Piotra i Ewy Dyków we Wrzeszczu przy ul. Sienkiewicza 10: wspólnie wuzetowcy, korowcy, młodopolacy. Kilka dni wcześniej po trzech miesiącach opuścili areszt dwaj działacze gdańskiej opozycji: Dariusz Kobzdej z Ruchu Młodej Polski i Tadeusz Szczudłowski z Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela.

- Siedzimy, jemy pączki, pijemy herbatę i wino - opowiada uczestnik spotkania Jerzy Borowczak. - W pewnym momencie przychodzi pani Ania Walentynowicz i mówi, z takim jakimś wisielczym humorem: a ja już nie pracuję, zwolnili mnie. Opowiada swoją historię, wszyscy słuchają. Zostało jej pięć miesięcy do emerytury. I wtedy Lechu Wałęsa, jak to on, mówi: no to trzeba pani Ani bronić. Zrobimy strajk!

Borowczak miał wtedy 23 lata, od roku pracował w Stoczni, od kilku miesięcy był działaczem Wolnych Związków Zawodowych.

Kilkanaście minut później Bogdan Borusewicz daje znak czterem obecnym na spotkaniu robotnikom z WZZ. Wychodzą na zewnątrz: Wałęsa, Borowczak, Felski, Prądzyński. Ważne rozmowy z uwagi na niebezpieczeństwo podsłuchu odbywały się zwykle na zewnątrz, a to była taka rozmowa: - Bogdan chciał konkretnie porozmawiać o strajku, ale rozmowa nie kleiła się - wspomina Borowczak. - Rozeszliśmy się do domów, stanęło na niczym.

Początek

Borusewicz wraca do domu. Ale nie śpi. Kiedy ma pewność, że nie jest śledzony, idzie lasem do mieszkania przy ul. Matejki, jednego z kilku miejsc, gdzie znajdował się spirytusowy powielacz i gdzie można było szybko wydrukować ulotki. Na ulotkach jest tylko informacja o zwolnieniu Walentynowicz. O planowanym strajku ani słowa. Na razie wie o nim tylko pięć osób.

Prądzyński nie pamięta spotkania u Dyków. Pamięta za to kolejne w tym gronie: w mieszkaniu Wałęsy na Stogach i u rodziców Felskiego przy ul. Ojcowskiej: - Borusewicz zapytał, czy jest szansa na zorganizowanie strajku w Stoczni, jakie są nastroje na wydziałach? Powiedziałem, że nastroje są dobre, że jest szansa.

- Pytałem wcześniej na wydziale, czy jakby coś miało u nas się ruszyć, jak w Lublinie i Świdniku, to czy podejmą strajk. Wszyscy odpowiadali, że oczywiście. Ale to było tylko takie gadanie - opowiada Borowczak.

- U mnie na K-3 było 5-6 brygad, w każdej po 20 osób. W każdej brygadzie miałem kilku zaufanych chłopaków. Oni wiedzieli, że jestem uczciwy, a ja, że mogę na nich liczyć - wspomina Prądzyński.

U Felskiego po raz pierwszy rozrysowali dokładny plan strajku. Tu wydziały, tędy trzeba przejść z ludźmi, po kolei, bo bramy. Wiedzieli, że muszą zacząć wcześniej, jeszcze w szatniach, zanim ludzie zaczną pracę, bo potem będzie to już niemożliwe. Wiedzieli tyle, ile powinni, nie więcej. Szczegóły (kto drukuje ulotki, kto robi transparenty) znał tylko Borusewicz. On był mózgiem.

Borowczak spotkanie u Felskiego pamięta jeszcze z innego powodu: po raz pierwszy w życiu zapalił papierosa. Marlboro. - Zapal, będzie ci się lepiej myślało - mówił Felski. Borowczak pali do dziś.

Pozostała kwestia daty. 14 sierpnia, czwartek. Borusewicz twierdzi, że ustalili ją już podczas przyjęcia u Dyków; Borowczak zapamiętał to inaczej: - Początkowo mówiliśmy o środzie 13 sierpnia, ale Leszek powiedział, że wtedy nie może, właśnie urodziło mu się dziecko i musi iść do urzędu je zarejestrować - wspomina. - Pamiętam, wkurzyłem się wtedy, że my tu o poważnych sprawach, a on do urzędu. Ale nic nie powiedziałem. W końcu byłem gnojkiem, a Wałęsa był kimś. Był znany. Miał mir wśród ludzi. Dał nam nazwiska kolegów, z którymi robił strajk w 1970 r. Powiedział, że w razie czego można na nich liczyć. Pamiętam trzy nazwiska: Lenarciak, Pydyn i Szyryn.

12 i 13 sierpnia Borowczak, Felski i Prądzyński wnoszą na teren Stoczni ulotki z informacją o zwolnieniu Walentynowicz i siedem transparentów z postulatami. Te transparenty przygotowali Grzegorz i Tomasz Petryccy, studenci ASP. Postulaty były trzy: przywrócenie do pracy Anny Walentynowicz, postawienie tablicy upamiętniającej ofiary Grudnia i tysiąc złotych podwyżki. O te tysiąc złotych długo się kłócili. Borusewicz chciał, żeby to było tylko 200 zł, ale Felski przekonał go, że za takie pieniądze nikt nie będzie strajkować.

Ulotki z informacją o strajku ludzie Borusewicza rozrzucają z samego rana w miejskiej kolejce, którą wielu stoczniowców jedzie do pracy.

- Nocy z 13 na 14 sierpnia nie przespałem, ale nie dlatego, że się bałem, tylko dlatego, że była u mnie koleżanka z Warszawy. Odprowadziłem ją na pierwszy autobus i poszedłem pieszo do Stoczni. Chyba nie jeździły jeszcze tramwaje i autobusy - wspomina Borowczak.

- Bałem się, żeby nie zaspać, o 4.00 byłem na nogach, poszedłem pieszo. Przed bramą byłem około 5.00 - mówi Prądzyński.

We dwóch czekali przed bramą jakiś kwadrans. Potem weszli do Stoczni, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Felski się spóźniał. Wałęsy nie było.

Wolne Związki w Stoczni im. Lenina

W 1975 r. Ludwik Prądzyński miał 19 lat. Przyjechał do Gdańska za chlebem i zatrudnił się w Stoczni. Zrobił kurs spawacza, potem był monterem, w końcu ślusarzem. Od początku na wydziale K3. W rodzinnych Kramarzynach ojciec miał gospodarstwo, ale Ludwik nie chciał być rolnikiem. Podobało mu się życie w mieście. Zarabiał na siebie, mieszkał na stancji, którą opłacała Stocznia. Po roku pracy trafił do wojska. Był strażakiem w Nowym Porcie. Po odbyciu służby wojskowej wrócił na K-3.

Mniej więcej w tym czasie pracę w Stoczni na wydziale K-3 zaczął Bogdan Felski.

Gdy Ludwik Prądzyński kończył wojsko, Jerzy Borowczak, 21-latek z Białogardu, wyjeżdżał z kontyngentem “niebieskich beretów" na misję wojskową do Egiptu. W mieście Ismaila był kierowcą karetki pogotowia, zarabiał 200 dolarów miesięcznie. Był zadowolony: to były duże pieniądze. - To właśnie w Egipcie od lekarzy i podoficerów po raz pierwszy usłyszałem o Wolnych Związkach Zawodowych w Stoczni Gdańskiej - opowiada.

Postanowił, że po powrocie zatrudni się w Stoczni.

Połowa 1979 r., biuro przyjęć Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Pracuje w niej 17 tys. ludzi. Borowczak dostaje pieczątkę w dowodzie, kombinezon, szafkę i zostaje pomocnikiem montera na wydziale K-5, kadłubowym. Trzy hektary pod dachem. Pierwsza pensja: 800 złotych.

- To było strasznie mało, przed wojskiem w Białogardzie zarabiałem więcej - wspomina. - System pracy był taki, że pieniądze dzielił mistrz między wszystkich i ja jako najmłodszy dostawałem najmniej. Po kilku miesiącach zbuntowałem się i powiedziałem, że pracuję sam. Wtedy zacząłem zarabiać trzy razy więcej.

Pewnego dnia w kolejce z Sopotu do Gdańska ktoś wręczył mu ulotkę. Przeczytał, że partyjna nomenklatura to złodzieje oraz nazwisko i adres autora tych słów: Borusewicz, Sopot, ulica 23 Września i numer mieszkania. - Miałem poczucie, że trzeba jakoś walczyć z komuną, uderzyło mnie, że ktoś działa jawnie, podaje adres i nazwisko. Pojechałem tam. Za pierwszym razem drzwi otworzyła siostra Bogdana, mówiła, że on już tu nie mieszka, że sprawa nieaktualna. Zastałem go za drugim razem. Przyjął mnie z rezerwą. Pytał, co robię, kogo znam. Powiedział, że się ze mną skontaktuje.

W 1978 r. Ludwik Prądzyński po raz pierwszy czyta “Robotnika Wybrzeża", pismo Wolnych Związków Zawodowych. Ktoś mówi mu o Annie Walentynowicz. Idzie do niej na wydział W-2, ona zaprasza go do mieszkania przy Grunwaldzkiej 49. Ktoś ma wykład, poznaje Joannę i Andrzeja Gwiazdów, Lecha Kaczyńskiego. Zaczyna kolportować bibułę. Po kilku miesiącach na wydziale wiedzą już, że to on podrzuca w szatni gazetki i ulotki. Dostaje wezwanie do kadr. Rozmowa ostrzegawcza. Nie boi się. - Przecież to był mój obowiązek - tłumaczy dziś.

Na początku listopada 1979 r. przed oknem stancji Borowczaka przy ul. Pogodnej zjawia się Borusewicz. Przychodzi z Aliną Pieńkowską, pielęgniarką ze Stoczni (swoją ówczesną dziewczyną, późniejszą żoną). Przynoszą książki. Kilka dni później, 11 listopada, po Mszy w Bazylice Mariackiej rusza duża manifestacja pod pomnik Sobieskiego. Borowczak rozrzuca ulotki. 16 grudnia, w rocznicę masakry sprzed dziewięciu lat pod murem Stoczni po raz pierwszy widzi przemawiającego Wałęsę. Robi na nim wrażenie: odważny, zdecydowany, czujący emocje zgromadzenia. Gdzieś w tłumie stoi też Prądzyński. Obaj są kontaktami Borusewicza w Stoczni, ale jeszcze się nie znają.

3 maja 1980 r., kolejna demonstracja przed Bazyliką. Największa przed Sierpniem. Zatrzymani zostają Tadeusz Szczudłowski i Dariusz Kobzdej. Dostają wyrok trzech miesięcy aresztu, od dawna nie stosowany wobec opozycji. Adwokat Jacek Taylor jest bezradny. Władza bierze ostry kurs, chce zastraszyć. Szczudłowski i Kobzdej siedzą, gdy w Lublinie wybuchają strajki. Ruch Młodej Polski drukuje w ich obronie 100 tys. ulotek, którymi zarzuca Gdańsk. W Bazylice ks. Stanisław Bogdanowicz organizuje codzienne modlitwy w intencji uwięzionych. Prowadzą je Bożena Rybicka, Magdalena Modzelewska i Wałęsa.

Panie dyrektorze, czy pan mnie poznaje?

14 sierpnia, 20 minut przed szóstą. Stoczniowcy idą do pracy. Trzeba zaczynać.

Zanim poszli na swoje wydziały, Borowczak z Prądzyńskim uścisnęli sobie dłonie.

Felski przychodzi w ostatniej chwili. Na K-3 jest ich dwóch. Borowczak na K-5 jest sam. Zaczynają rozdawać ulotki. Mówią o Annie Walentynowicz, o tym, że strajkuje Stocznia w Gdyni i trzeba się przyłączyć. To ostatnie jest kłamstwem.

- Najbardziej bałem się tego, że kłamię. Ale wiedziałem, że bez tego trudniej będzie poderwać ludzi - opowiada Prądzyński.

Borowczak: - U mnie na wydziale pracowało 150 osób. Wiedziałem, że muszę jak najszybciej ich zebrać i iść do K-3. Tam pracowało tysiąc. Jeśli uda się na K-3, Stocznia stanie. Pamiętam poczucie dumy: ja, młody chłopak, mówię do starych stoczniowców, a oni słuchają. No, nie wszyscy. Pamiętam głosy: gówniarzu, paczki będziemy ci do więzienia przysyłać. Na moim wydziale pracował Janek Łabędzki, robotnik, partyjny. Ostrzegał mnie, zanim wyszliśmy z wydziału: “Jurek, co ty robisz, to lawina!". Miał rację.

Koło 7.00 Borowczak wyprowadza z wydziału 70 osób. Idą w kierunku K-3. Mijają Centralny Ośrodek Prefabrykacji (tzw. COP-ka), małe wydziały C-1, C-2, C-3, C-4 i C-5. Kiedy podchodzą pod K-3, wie już, że Prądzyńskiemu i Felskiemu się udało. Przez otwartą bramę wydziału idzie rzesza ludzi. Jest ich już prawie 1000. Idą pod K-1, skandują “Chodźcie z nami". Tam na spotkanie wychodzi im dyrektor Stoczni Klemens Gniech. Proponuje rozmowy. Borowczak krzyczy: - Porozmawiamy, jak będzie nas więcej.

Idą w stronę budynków dyrekcji.

Gniech pracował w Stoczni od lat. W grudniu 1970 r. był kierownikiem wydziału kadłubowego K-2 i członkiem komitetu strajkowego. Wtedy poznał Wałęsę. Potem awansował. W 1972 r. został dyrektorem technicznym Stoczni, cztery lata później dyrektorem całego zakładu. Partyjny, który znał się na budowie okrętów.

14 sierpnia Gniech przyjeżdża do pracy jak zwykle na siódmą. Już wie, że coś się dzieje, kierownicy wydziałów meldują, że robotnicy nie pracują, zbierają się w grupy, chcą iść pod dyrekcję. Dowiaduje się o postulatach. Postanawia wyjść im naprzeciw. Czuje się odpowiedzialny za zakład. Po latach przyznaje, że solidaryzował się wtedy z robotnikami.

Opowiada Borowczak: - Kiedy doszliśmy pod bramę główną, było nas już ze siedem tysięcy. Niesamowite wrażenie. Idę, a oni za mną. Ja w prawo, oni w prawo. Ja w lewo, oni w lewo. Pod bramą zaczynam się bać, bo słyszę głosy: “Idziemy pod czerwony domek!" [Komitet Wojewódzki PZPR - red]. Przypominają mi się przestrogi “Borsuka" [Borusewicza - red.], żeby nie dopuścić do tego, by ludzie wyszli ze Stoczni, nie dać się sprowokować. Zaczynam śpiewać “Jeszcze Polska nie zginęła". Potem proszę, by minutą ciszy uczcić pamięć ofiar Grudnia. Udaje się.

Dochodzi 10.00, gdy tłum zbiera się na placu. Borowczak z Felskim wdrapują się na koparkę i tam układają pierwszą listę komitetu strajkowego: Borowczak, Prądzyński, Felski, Pydyn, Szyryn, Henryk Jagielski. 20 osób. Kiedy lista jest gotowa, na koparkę wdrapuje się dyrektor Gniech: - Komitet zapraszam na rozmowy do siebie. Reszta proszę do pracy.

- To był krytyczny moment - opowiada Borowczak. - Widzę, że ludzie zaczynają się rozchodzić, że Gniech ma w ręku karty. Jeśli wrócą do pracy, to koniec, po wszystkim.

I wtedy zobaczył, jak od strony bramy nr 2 biegnie zziajany Wałęsa. Przeszedł przez płot, bo nie miał przepustki do Stoczni. Wdrapuje się na koparkę. - Panie dyrektorze, czy pan mnie pamięta? - pyta i wszyscy widzą, że odtąd to on przejmuje dowództwo. Gniech poznaje Wałęsę od razu, schodzi z koparki. Wałęsa odczytuje listę nazwisk komitetu strajkowego. Na miejscu 21 swoje nazwisko, które Borowczak wpisał w ostatniej chwili.

Zaczęło się.

"Czuję się zawiedziony"

Kiedy już podpisano Porozumienia Sierpniowe, Felski wrócił na wydział. Działał w związku. Uniknął internowania, bo w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. siedział w pociągu jadącym do Bremy na spotkanie z niemieckimi związkowcami. Z sześcioma innymi z tej delegacji został w Bremie, ściągnął rodzinę. Pomagał “Solidarności", słał paczki. Dziś pracuje w bremeńskiej masarni. Jest zadowolony z tego, co osiągnął. Kiedy wypracuje niemiecką emeryturę, chce wrócić do Gdańska. W Trójmieście bywa dwa-trzy razy w roku.

Borowczak został zawodowym działaczem związkowym. Po trzymiesięcznym internowaniu wrócił do Stoczni. Zwolnili go, gdy zorganizował strajk w proteście przeciw delegalizacji związku w 1982 r. Dostał zakaz pracy w całym województwie. Jedynym miejscem, gdzie mógł się zatrudnić, była Spółdzielnia Robót Wysokościowych Świetlik. Przy malowaniu kominów pracowała wtedy gdańska opozycja. Borowczak z sentymentem wspomina tę pracę, bo jak na ówczesne warunki zarabiali dobrze.

Po 1989 r. wrócił do Stoczni. Przez dwie kadencje był szefem zakładowej “Solidarności", krótko posłem AWS (wszedł do Sejmu po śmierci Franciszki Cegielskiej). Jest wiceprzewodniczącym zakładowej “Solidarności", wicedyrektorem Fundacji Centrum Solidarności. Przygotowywał uroczystości 25-lecia Sierpnia. Zawsze po stronie Wałęsy, jest częstym gościem w jego domu. Na ostatnich urodzinach u Lecha po raz pierwszy od lat spotkał się z Gniechem (od połowy lat 80. mieszka w RFN). Anna Walentynowicz nie podaje mu ręki.

Prądzyńskiego nie było w hali BHP, gdy 31 sierpnia Wałęsa i wicepremier Mieczysław Jagielski podpisywali Porozumienia Sierpniowe. Stał na zewnątrz, w tłumie. - Byłem żołnierzem - opowiada - a moje zadanie zakończyło się 16 sierpnia, gdy powstał Międzyzakładowy Komitet Strajkowy. Usunąłem się, zrobiłem miejsce dla innych.

Po strajku wrócił na wydział. Był członkiem “Solidarności", jako gość uczestniczył w pierwszym zjeździe związku w hali Olivii. Przed północą 12 grudnia 1981 r. do jego kolejnej wynajmowanej kwatery przyszła milicja. Na siedem miesięcy trafił do obozu internowanych. - Potem wróciłem do Stoczni na swój wydział - mówi. - Podpisałem zobowiązanie, że nie będę angażował się w działalność sprzeczną z prawem, wszyscy musieli coś takiego podpisać.

Jak przed Sierpniem, zostawiał w szatni podziemne gazetki. Kiedy zatrzymano go na 48 godzin, wycofał się. Od 1983 r. jest żonaty, urodziła się córka. W tym samym roku wyjeżdża z rodziną do rodzinnego domu w Kramarzynach. Przez 10 lat próbuje być rolnikiem, od czego kiedyś uciekł, ale wraca do Stoczni. Do dziś pracuje w narzędziowni wydziału K-3. Tego, w którym zatrudnił się 30 lat temu. Ma 49 lat, czwórkę dzieci, małe mieszkanie. Bierze nadgodziny, by zarobić 1500 złotych miesięcznie. Nie ukrywa rozżalenia: - Dziś robotnik nic nie znaczy, jak nie znaczył 25 lat temu. Polskę wyprzedają. Nie tak miało być - mówi. Nadal jest członkiem “Solidarności", utrzymuje poprawne stosunki z Joanną i Andrzejem Gwiazdami.

Z dawnymi kolegami spotyka się rzadko, ale kontaktów nie zerwał.

14 lipca po raz pierwszy od 20 lat spotkali się na imieninach u Borusewicza. On, Borowczak i Felski. Trzech, którzy zaczynali 14 sierpnia. Brakowało tylko Wałęsy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2005