Trzeba mieć osobowość

Karol Wojtyła, gdy został Janem Pawłem II, nie zmienił się. I to jest wielka tajemnica wielkości tego człowieka.

16.10.2018

Czyta się kilka minut

Ks. Karol Wojtyła podczas wędrówki górskiej. LASKI DIFFUSION / EAST NEWS /
Ks. Karol Wojtyła podczas wędrówki górskiej. LASKI DIFFUSION / EAST NEWS /

MAREK ZAJĄC: Pierwsze spotkanie Księdza Biskupa z Karolem Wojtyłą miało miejsce...
BP TADEUSZ PIERONEK:
Niestety nie pamiętam ani dnia, ani godziny. Gdy studiowałem w Krakowie, klerycy czasem wspominali o księdzu profesorze Wojtyle, który miał opinię dosyć wymagającego wykładowcy od etyki. Do dziś widzę, jak przechadza się za biurkiem – wykładając z pamięci, a nie kartek – na wysoko podniesionej katedrze w Seminarium Śląskim w Krakowie, przy Alejach Trzech Wieszczów.

Opowiadał nam o rzeczach zakazanych przez cenzurę: koncernach, kartelach, trustach, korporacjach... Te pojęcia były piętnowane już w naszych czasach gimnazjalnych na przedmiocie wiedza o Polsce i świecie współczesnym – były wszak nośnikami żarłocznego, antyludowego i antyhumanitarnego kapitalizmu. Profesor Wojtyła wykładał jednak w sposób wyważony, nie podszyty polityką. Po prostu tłumaczył klerykom, jak funkcjonuje nowoczesny świat ekonomii.

Na egzaminie ksiądz profesor Wojtyła rzeczywiście okazał się surowy?
Rzecz w tym, że egzaminu też nie pamiętam, ale skoro nie zapamiętałem, to pewnie zdałem...

Czy osobowość Karola Wojtyły robiła wówczas na studentach jakieś szczególne wrażenie?
Muszę przyznać, że raczej nie. Wyróżniał się chyba tylko tym, że był młodszy od reszty dosyć dojrzałej kadry naukowej.

A kolejne spotkania?
Widywaliśmy się na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, ale były to spotkania przypadkowe, na ogół w kaplicy, gdzieś na korytarzu, w drodze z konwiktu na wykłady. Pozdrawialiśmy się, rzadko zamienialiśmy kilka niezobowiązujących zdań. Potem zetknąłem się z przyszłym papieżem w Krakowie – w latach 1960-61, gdy pracowałem jako notariusz w Kurii, a Wojtyła był wtedy biskupem pomocniczym. Nasze kontakty miały jednak charakter służbowy. Zresztą większość spraw załatwiałem albo przez kanclerza, albo bezpośrednio u abp. Eugeniusza Baziaka.

Przypominam sobie za to dzień jego konsekracji biskupiej... tyle że musiałem wtedy wyjechać do Lublina. Dziś wydaje mi się, że moją nieobecność w Krakowie można by nawet uznać za nietakt, ale przecież nieraz dzieją się rzeczy historyczne, a człowiek – nieświadomy znaczenia chwili – przedkłada nad nią codzienne obowiązki.

Jeszcze jako biskup pomocniczy Karol Wojtyła podobno pomógł Księdzu w wyjeździe na studia w Rzymie...
Prawda, wystarałem sobie u bp. Wojtyły swego rodzaju protekcję. Chciałem wyjechać na studia; moja rodzina mieszkała w Stanach Zjednoczonych i zaproponowała, że opłaci mi pobyt i naukę w Wiecznym Mieście, ale oprócz pieniędzy potrzebowałem też zezwolenia od przełożonych. Poszedłem więc do kanclerza Mikołaja Kuczkowskiego, który jednak moją prośbę potraktował z niechęcią, tłumacząc że „to nie takie proste, ksiądz tu dopiero przyszedł – niech ksiądz trochę popracuje w Kurii, to potem zobaczymy”. Co więcej, odradził mi ciągnięcie całej sprawy. Jednak postanowiłem spróbować jeszcze raz i poprosiłem bp. Wojtyłę, aby spotkał się z moimi krewnymi z Ameryki. Poradził im, by zwrócić się bezpośrednio do metropolity i abp Baziak nie robił mi żadnych trudności.

Sugeruje Ksiądz Biskup, że Karol Wojtyła rozmawiał z arcybiskupem o tym wyjeździe?
Jestem przekonany, że wspomniał o mojej prośbie, a może nawet sugestywnie ją uzasadnił i poparł.

Kolejne spotkanie z Karolem Wojtyłą miało zatem miejsce już w Rzymie?
Tak, Karol Wojtyła przyjechał do Rzymu na obrady Soboru Watykańskiego II. Poszliśmy wtedy na rozmowę – to była rozmowa w jego stylu. Wyciągnął mnie na spacer, przechadzaliśmy się po Via della Conciliazione, prowadzącej od zamku św. Anioła do bazyliki św. Piotra. Pytał, co robię w Rzymie i jakie mam perspektywy. Chciałem ukończyć Rotę Rzymską, czyli trzyletnie studium teoretyczno-praktyczne, taką szkołę procesową przy Najwyższym Trybunale w Watykanie – na te plany przystał zresztą abp Baziak. Ale Wojtyła perswadował, że to za mało, że trzeba się zabrać za habilitację i pójść na uniwersytet na wydział prawa cywilnego. I to spotkanie po części odmieniło moje losy: Kościół wybrał dla mnie drogę naukową.

To był też początek bliższej współpracy z biskupem Wojtyłą?
Zaczęło się od klimatu zaufania, pewnej zażyłości. My, księża z Krakowa, na studiach w Rzymie kręciliśmy się wokół biskupa – i to z różnych względów. Po pierwsze, Karol Wojtyła w pewnym sensie nas potrzebował. Było nas trzech. Alojz Cader miał samochód, odpowiadał za transport i zaopatrzenie. Innymi sprawami zajmowałem się ja i Jurek Chmiel, mój młodszy kolega, biblista. Staraliśmy się pomagać w miarę potrzeb, a potrzeby Wojtyły nie były wielkie. Wysyłaliśmy listy, czasem przepisywaliśmy teksty, które miał wygłosić, bardzo rzadko redagowaliśmy te odczyty – raczej od strony technicznej, bo Wojtyła swobodnie i bez błędów pisał po łacinie. Kupowaliśmy bilety, rezerwowaliśmy miejsca w restauracji.

W ramach wytchnienia w pracach soborowych jeździliśmy czasem poza Rzym. Z ks. Andrzejem Marią Deskurem tworzyliśmy „rzymską paczkę krakusów”; podczas przerwy w obradach soboru z okazji Wszystkich Świętych pojechaliśmy z Wojtyłą na Sycylię, weszliśmy na Etnę. Cieszyliśmy się, że jesteśmy z naszym biskupem – był z pewnością bardziej potrzebny nam niż my jemu. Ale trzeba przyznać, że razem po prostu czuliśmy się dobrze.

Była też inna sprawa: Karol Wojtyła poznawał Rzym, mechanizmy funkcjonowania Kurii Rzymskiej, spotykał się z wielkimi postaciami Kościoła – „uczył się” Watykanu. Ale i nam pozwalał poznawać i uczyć się. Na przykład pewnego dnia biskupi soborowi mieli spotkać się z Pawłem VI. Metropolita powiedział do mnie: „Idziesz ze mną na audiencję”. To było coś niesamowitego: jako studenci nie mieliśmy ani okazji, ani szans na kontakt z papieżem – to były inne czasy i nie ten papieski styl co dzisiaj. Ubrałem się zatem pospiesznie i czekałem na bp. Wojtyłę w holu, gdzie z kolei na stromych schodach na przyjazd limuzyn oczekiwali biskupi. Przyszedł też kard. Wyszyński, zmierzył mnie wzrokiem: „A ten co?”. A biskup Wojtyła na to: „To jest mój sekretarz, jedzie ze mną do Ojca Świętego”. Oczywiście żadnym sekretarzem nie byłem, ale Wojtyła rozumiał, że dla mnie to może jedyna okazja, aby spotkać Pawła VI.

Z pewnością dzięki Karolowi Wojtyle wiedział też Ksiądz Biskup więcej o soborowych obradach niż przeciętny obserwator.
Jasne, ale nie mówimy tu o jakichś przeciekach z kuluarów czy ujawnianiu wielkich tajemnic soboru. Ważniejsze było, że dzięki Wojtyle bywaliśmy też w auli soborowej, tuż przed czy zaraz po obradach. Tam, np. w barze, spotykaliśmy się czasem z nim, czasem z innymi hierarchami.

Można zatem powiedzieć, że w obecności Prymasa Tysiąclecia został Ksiądz Biskup sekretarzem przyszłego papieża?
Nigdy nie byłem oficjalnie sekretarzem abp. Wojtyły, ale w praktyce podczas wyjazdów do Rzymu wypełniałem takie zadania. Dostałem nawet kiedyś list od sekretarza Pawła VI zaadresowany: „Ks. Tadeusz Pieronek, sekretarz metropolity krakowskiego”.

W wakacje, po trzeciej sesji soboru, otrzymałem list od metropolity: niestety – tłumaczył – w Krakowie brakuje wykładowcy prawa kanonicznego, dlatego z żalem musi mnie odwołać do kraju na nowy rok akademicki, czyli październik 1965 r. Jako zwykle posłuszny powiedziałem sobie: „Trudno, mus to mus”. We wrześniu zdołałem zobaczyć jeszcze otwarcie ostatniej, czwartej sesji soboru. Zrobiliśmy sobie w auli pamiątkowe zdjęcie przy szwajcarskich halabardnikach: abp Wojtyła, bp Jan Pietraszko, Jurek Chmiel i ja. Wtedy w Rzymie metropolita powiedział: „Wiem, że ci przykro opuszczać Rzym. Jak ci to wynagrodzić?”. Nie zastanawiałem się długo: „Jak ksiądz arcybiskup zostanie kardynałem, to pojadę po kapelusz”.

W 1967 r. odwiedziłem mojego wuja, proboszcza w Chrzanowie. W tym czasie świeżo nominowany kardynał Wojtyła był w okolicy na wizytacji i po drodze wstąpił do parafii w Chrzanowie. Mój wuj, starszy pan, powiedział: „Księże kardynale, podobno ksiądz kardynał obiecał Tadeuszowi, że pojedzie do Rzymu po kapelusz”. A Wojtyła: „Tak, oczywiście. Pojedzie”. I pojechałem.

Podróż na konsystorz to kolejny etap „uczenia się Watykanu”?
W Rzymie towarzyszyłem kardynałowi we wszystkich wizytach, np. byliśmy u kard. Tardiniego – to były nazwiska-legendy. Na takich spotkaniach purpuraci i kurialiści poznawali bliżej nowego kardynała, a Wojtyła poznawał ich, choć wielu znał już z soboru. Wizyty – jako nieformalny sekretarz – musiałem umawiać telefonicznie, ale miałem poważny problem: korki na ulicach. Przejazd przez Rzym to był koszmar. Czasem jedno spotkanie było o czwartej po południu na Awentynie, a następne o piątej w Watykanie i choć to wcale nie tak daleko, jednak wtedy marzeniem ściętej głowy było przedostanie się w tak krótkim czasie z Kolegium Polskiego pod bazylikę św. Piotra. Cały porządek dnia wywracał się wtedy do góry nogami; nie było telefonów komórkowych, nieraz musiałem więc wyskoczyć na ulicy z samochodu i telefonować z jakiegoś baru, że kardynał nominat się spóźni.

A jak przebiegały wizyty w samym Watykanie?
Tam wprawdzie nie było korków, ale windziarzom trzeba było zgodnie ze zwyczajem wręczać mancia, czyli napiwek. Po paru dniach kardynał dał mi 50 dolarów i mówi: „Masz tu na wydatki bieżące”. Odpowiedziałem: „Dziękuję bardzo, księże kardynale, ale ja zdążyłem już wydać dwieście”. Pożyczyłem te dolary od kolegów, ale pieniądze szły jak woda na jakieś drobiazgi, które potem uzbierały się w okrągłą sumę. Cóż, kardynał żył oszczędnie, ale pieniędzmi nigdy nie zawracał sobie głowy, więc musiał o tym myśleć jego sekretarz.

Do 1976 r. jeszcze wiele razy jeździłem z kardynałem do Rzymu. Natomiast w Polsce byłem prefektem w seminarium, gdzie posłał mnie – oczywiście – abp Wojtyła. Jeszcze w Rzymie powiedział mi: „Pójdziesz do seminarium”. Mówię: „Ale ja się w ogóle nie nadaję do seminarium”. A metropolita: „To nic. Pójdziesz i będziesz kłócił się z rektorem”.

Dlaczego Ksiądz Biskup nie nadawał się do pracy w seminarium?
Byłem indywidualistą. Zresztą moja przepowiednia sprawdziła się, choć spory z rektorem, w gruncie rzeczy miłym człowiekiem, nie były destruktywne. Np. nie chodziłem stróżować na furcie, bo uważałem, że to nie jest zadanie dla prefekta. Dość szybko zdjęto mnie też z funkcji opiekującego się infirmerią, czyli chorymi, bo rektor chciał ich leczyć na własną rękę oksyterracyną, a ja – zgodnie z radami lekarzy – się temu sprzeciwiałem. Równie szybko przestałem być też opiekunem życia kulturalnego w seminarium, bo nie ocenzurowałem przygotowanego przez kleryków pacera, czyli programu satyrycznego o przełożonych.

W seminarium tłumaczyłem dokumenty soborowe, w 1967 r. zacząłem też wykłady na Akademii Teologii Katolickiej. Kardynał czasem podsyłał mi jakieś drobne zlecenia, ale na ogół byłem zajęty innymi sprawami. Dopiero w 1971 r. zaangażował mnie jako sekretarza komisji przygotowawczej, a potem całego Synodu Krakowskiego.

Czy w latach 60. i 70. powszechne było przekonanie, że kard. Wojtyła jest nieprzeciętną osobowością, która być może znacząco wpłynie na historię Kościoła?
Często przykładamy miary i myślenie naszych czasów do lat minionych, co nieraz zafałszowuje historię. Odpowiem tak: wszyscy po prostu świetnie czuliśmy się przy kardynale. Był między nami kontakt, którego zazdrościli nam księża z innych diecezji. Nie było ambicjonalnych konfliktów, w obecności kardynała można było bez obaw nie zgodzić się z jego opinią.

Pamiętam, jak jeden z moich kolegów księży miał wypadek samochodowy – był śpiący, jechał późno i uderzył w drzewo. Arcybiskup postanowił odebrać mu prawo jazdy. Powiedziałem: „To jest sprawa dla milicji, a nie dla księdza kardynała. Można co najwyżej obłożyć go jakąś karą kościelną albo zadać pokutę”. Po pewnym czasie ten sam ksiądz zabił dziecko; jechał prawą stroną, z prawidłową prędkością, ale nagle pod koła samochodu wbiegło mu bawiące się dziecko. Trzeba pamiętać, że każde przewinienie księdza, także drogowe, było wtedy wykorzystywane politycznie. Jednak w tym przypadku milicja wprawdzie aresztowała księdza, ale zaraz go zwolniła – co świadczy, że nie ciążył na nim nawet najmniejszy cień winy. Spotykam później kardynała, który mówi: „Widzisz, miałem rację. Trzeba mu było zabrać prawo jazdy”. Odpowiedziałem: „Nie, bo przypadki się nie sumują”. Gdyby to nie był arcybiskup Wojtyła, powiedziałby „Idź, smarkaczu, nie mądrz się tu przede mną” i wyrzuciłby mnie z kurii na zbity łeb. Ale on przyjął moje słowa ze spokojem.

Przy tym człowieku można było być człowiekiem. Wojtyła kontynuował styl kard. Sapiehy. Dom biskupi był domem otwartym dla wszystkich: każdy mógł wejść, porozmawiać, a jak tylko nadarzyła się okazja, proszono na obiad czy kolację. Ta wspólnota stołu stwarzała atmosferę zaufania. Gdy ktoś prosił o spotkanie, wszystko odbywało się bezpretensjonalnie, bez krygowania się, bez teatralnego spoglądania w kalendarz ze zmarszczonym od namysłu czołem. Ta jego normalność usuwała w cień świadomość, że przed nami stoi wielki człowiek. Zresztą w jego stylu nie było nic sztucznego, ale z drugiej strony nie przekraczał pewnych granic, jak np. niektórzy dzisiejsi biskupi, którzy mówią do zakonnic na „ty”. Kardynał był serdeczny i otwarty, ale nie spoufalał się w negatywnym sensie tego słowa. Pamiętam, jak wybraliśmy się na wycieczkę do Ojcowa; zaraz za Bramą Krakowską kierowca wjechał w boczną ścieżkę w lesie i tam dopiero przebraliśmy się „na cywila”. Mieliśmy zatem arcybiskupa, który chodził po górach z plecakiem, ale nie wychodził z kurii, paradując ostentacyjnie w kurtce i turystycznych butach.

Choć byłem stosunkowo blisko kardynała, nie miałem pojęcia o całym ogromie i różnorodności jego zajęć. Przykład: dopiero teraz, gdy przejrzałem archiwa, wiem, że napisał wiele ważnych listów Episkopatu. Któż wiedział o tym w latach 70.? Może co najwyżej siostra Eufrozyna, która przepisywała jego teksty? Gdy bp. Bronisława Dąbrowskiego, sekretarza Episkopatu, zapytano o kard. Wojtyłę tuż po jego wyborze na papieża, potrafił powiedzieć tylko: „A, taki filozof”.

Czyli Ksiądz Biskup nie spodziewał się, że kard. Wojtyła zostanie papieżem?
Nie, choć w 1978 r. krążyły pogłoski, że jest wśród kandydatów. Latem byłem w Brazylii na zebraniu rektorów uniwersytetów katolickich. Akurat jechaliśmy autobusem, gdy dowiedzieliśmy się o wyborze Jana Pawła I. Za mną siedzieli rektorzy z Paryża i Louvain – usłyszałem, jak mówili, że szkoda, iż nie wybrano Wojtyły. Po powrocie z Rzymu także ks. Stanisław Dziwisz mówił, że coś wisi w powietrzu.

Jednak generalnie w Polsce, jeśli już w ogóle myślano o papieżu rodaku, to wymieniano kandydaturę kard. Wyszyńskiego. Podobno w maju 1978 r. rozmawiał z nim kard. Franz König z Wiednia. „Księże kardynale, może już czas na papieża z Polski?” – zasugerował. „Ależ skąd, jestem za stary” – odparł kard. Wyszyński. „Ale ja nie mówię o księdzu kardynale” – powiedział zaskoczony König.

Zresztą gdybym spodziewał się, że kard. Wojtyła zostanie papieżem, inaczej pożegnałbym się z nim przed jego odjazdem na konklawe. To było w jadalni w krakowskiej kurii. Kardynał stał przy kredensie, pewnie rozmawiał przez telefon, a ja – akurat gdzieś pilnie wyjeżdżałem – z drugiego końca sali krzyknąłem tylko „Szczęść Boże” i poszedłem.

A pamięta Ksiądz Biskup dzień wyboru kard. Wojtyły na papieża?
Poprzedniego dnia pojechałem do kolegi do Kielc, na marginesie: pierwszy raz opowiadam tę historię dziennikarzowi. Siedziałem sobie w samochodzie i wyobrażałem, jak przebiega konklawe, jak odczytywane jest z kartki: „Eminentissimum ac reverendissimum dominum, dominum... cardinalem...” – i tu dodawałem w myślach: „Wojtyła!”. Przyjechałem do Kielc, wysłuchałem w południe dziennika i dowiedziałem się, że kardynałowie znów nie dokonali wyboru.

Następnego dnia, w poniedziałek, lał deszcz. Siedziałem w mieszkaniu na Wawelu i słuchałem bezpośredniej relacji Radia Watykańskiego z placu św. Piotra. Transmisję nagrywałem za pomocą mikrofonu przystawionego do głośnika. Gdy usłyszałem, kto został papieżem, pobiegłem do telefonu i zacząłem dzwonić. Rzucałem krótko: „Wojtyła jest papieżem!”, odkładałem słuchawkę i wykręcałem kolejny numer.

Kard. Karol Wojtyła. MACIEJ MUSIAŁ / FORUM

Pierwsze spotkanie z papieżem?
Tuż po konklawe kuria w Krakowie przeżyła oblężenie dziennikarzy. Znałem włoski, więc opowiadałem im niemal o wszystkim, bo kardynał nie był wówczas znany szerokiej opinii światowej. Pokazywaliśmy jego apartament – pozostawiony w nienaruszonym stanie od nagłego wyjazdu do Rzymu, szukaliśmy jakichś zdjęć i pamiątek. Na krakowski adres przyszło mnóstwo listów do papieża – musieliśmy zawieźć wszystkie do Watykanu. Celnicy na Okęciu przeglądali te dwie walizki pełne listów i mówią: „Od doręczania listów jest poczta”. Odpowiadam: „Poczta dostarczyła listy na adres krakowski, teraz musimy przekazać to Ojcu Świętemu, który ma prawo je przeczytać”. Na to celnicy zaczęli otwierać koperty, my zaprotestowaliśmy, wybuchła awantura. W jednej z kopert znaleziono dwa dolary, które wsadziła tam jakaś poczciwa zakonnica z Franciszkańskiej z życzeniami dla współsióstr, które pojechały do Watykanu. Dwa znalezione dolary to był wystarczający powód, aby nam zabronić wyjazdu. Sytuacja była coraz bardziej napięta: celniczka chciała zabrać listy na zaplecze. Krzyknąłem: „Co pani robi!? Jeśli chce pani przeglądać te listy – to tylko przy nas”. Speszyła się, ponarzekała na nasz opór, ale wreszcie nas wypuścili.

W Watykanie zapamiętałem rozmowę na tarasie Pałacu Apostolskiego. Papież zapytał: „Jak Polacy przeżyli mój wybór?”. Odpowiedzieliśmy dosyć nieskładnie. „A pili?”. „Pili”. Wtedy w naiwności – dodajmy, że usprawiedliwionej okolicznościami i zupełnie nową dla nas wszystkich sytuacją, zapytałem Jana Pawła II, jak z kolei on przeżył wybór na papieża. Powiedział: „Jeśli Pan Bóg tak chciał, to widocznie mam coś zrobić dla Polski i dla świata”. Te słowa zabrzmiały dla mnie wówczas dosyć pompatycznie – ale to moja wina, po prostu cała sytuacja przerosła moją wyobraźnię. A papież miał pełną świadomość, że wchodzi w świat wielkich spraw – i to nagle, w jednym momencie.

Zaskoczyło mnie też, że właściwie niczego z Krakowa nie potrzebował, nie przeniósł żadnej biblioteki, archiwum – poza takimi drobiazgami jak brewiarz. Czuł się w Watykanie zaopatrzony we wszystko.

Ale to nie była jedyna wizyta w Watykanie w 1978 r.?
Nie, do grudnia kilka razy kursowaliśmy między Rzymem a Krakowem. Pamiętam, że po inauguracji pontyfikatu i wystąpieniach do korpusu dyplomatycznego zapytałem, jak Ojciec Święty jest w stanie napisać tyle przemówień w tak krótkim czasie. „Nie jest tak źle – odpowiedział. – Pewne rzeczy piszę sam, ale mam też bardzo sprawnych doradców, którzy piszą całkiem dobre przemówienia”. Szybko się zaaklimatyzował, choć z drugiej strony zaraz na początku pontyfikatu wygłosił wzruszające przemówienie o tęsknocie za krajem i Krakowem. Na zapleczu Auli Nerviego, znanej dziś jako Aula Pawła VI, spotkał się z kolei z Papieskim Wydziałem Teologicznym – zawsze podkreślał związki z krajem, przyjaciółmi.

Czyli Karol Wojtyła nie zmienił się, gdy zasiadł na Stolicy Piotrowej?
Tak, Karol Wojtyła, gdy został Janem Pawłem II, nie zmienił się. Miałem natomiast wielu kolegów, którzy – gdy zostawali biskupami – natychmiast zrywali wszystkie bliższe kontakty; od razu podkreślali, że to koniec zażyłości, bo teraz pełnią ważną funkcję.

Nie zmienił się – i to jest wielka tajemnica wielkości tego człowieka. Oczywiście, nigdy nie byłem na „ty” ani z kard. Wojtyłą, ani z Janem Pawłem II – co zresztą bardzo mi odpowiadało. Ale papież nigdy nie zapomniał o bliskich mu ludziach i nie zmienił do nich stosunku. Wynika to pewnie z przekonania, że człowiek winien być wierny przyjaźniom, a z drugiej strony jest wyrazem pasterskiej troski.

Ten pontyfikat przełamał bowiem pewną barierę, watykańską zasadę, że najważniejsze w życiu Kościoła jest, żeby nie gorszyć, żeby zachować pozory. Za Pawła VI nie wpuszczono by na audiencję turysty w koszulce z krótkim rękawem. Nie mam nic przeciwko konwenansom, ale nie wolno przesadzać, nie wolno stawiać konwenansu wyżej od człowieka. Jeśli ten turysta przejechał pięć tysięcy kilometrów, żeby zobaczyć papieża, i akurat nie ma teraz się w co przebrać, to chyba lepiej go wpuścić. Ten model papiestwa serdecznego i otwartego na człowieka przejawia się w rzeczach wielkich – przykładem choćby spotkanie Jana Pawła II z Fidelem Castro, jak i w rzeczach małych – jak w tej hipotetycznej opowiastce o turyście z innego kontynentu.

Czy taki model papiestwa stanie się obowiązujący także w przyszłości?
Zobaczymy, do tego trzeba mieć osobowość. ©

Rozmawiał Marek Zając

„TP” 42/2003

BP TADEUSZ PIERONEK (ur. 1934) jest profesorem prawa kanonicznego, byłym rektorem Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie.

„TYGODNIK POWSZECHNY HISTORIA” –  W DOBRYCH PUNKTACH Z PRASĄ I SALONACH PRASOWYCH

 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Były dziennikarz, publicysta i felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie zdobywał pierwsze dziennikarskie szlify i pracował w latach 2000-2007 (od 2005 r. jako kierownik działu Wiara). Znawca tematyki kościelnej, autor książek i ekspert ds. mediów. Od roku… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Historia 1/2018