Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Został pozbawiony orderów i dystynkcji, zdegradowany, a jego heroiczne czyny na wieki wieków wymazane z annałów. Nadludzki wysiłek poszedł na marne i został uznany za niebyły. Opiewające go pieśni pójdą w zapomnienie. Morderczy wysiłek całego życia poświęcony na marne. Kto to był? Były Lance Armstrong – mistrz nad mistrze.
Teraz to po prostu patologicznie nadambitny, nieprzystosowany do życia w społeczeństwie osobnik z Teksasu, półsierota wyszkolona przez matkę do wygrywania za każdą cenę.
Już nie heros alfa, który zstąpił do piekieł śmiertelnej choroby, by powrócić na niebotyczne szczyty niewyobrażalnego mistrzostwa Tour de France. Powołany do tego, by na oczach milionów tryumfować wielokrotnie nad rakiem, rywalami i sobą.
Nadszedł czas, gdy gladiator dobrowolnie oddaje ekwipunek, znużony ucieczką przed wieloletnim pościgiem. Nawet on nie może ani chwili dłużej ukrywać, że wielka pętla zacisnęła się na jego gardle, sam musi pośrednio przyznać, że oszukiwał od samego początku – oszukiwał najlepiej z wszystkich oszukujących, ale jednak nie doskonale. Przyznaje się pośrednio, idzie na ugodę, aby zachować resztki dobrego samopoczucia, którego mu nigdy nie brakowało, resztki nieprawdopodobnej ambicji napędzanej gniewem mogącym przenosić Alpy pod kołami roweru. To było jego paliwo. Doping biorą wszyscy katorżnicy, on był katorżnikiem nad katorżnikami, niewiarygodnie seryjnym tryumfatorem cierpienia nad cierpieniami.
Z piętnem hańby Armstrong schodzi z roweru w niebyt. Jak każdy śmiertelnik-mistrz kolarstwa. Miał nadzieję, że będzie wyjątkiem. Nic z tego. Był zbyt wybitny, by prześlizgnąć się niepostrzeżenie i pozostać legendą. Zaciężna armia prawników tylko odwlekła nieuchronne.
W domu w Austin, Lance patrzy na puchary. Trofea nikną w oczach.