Trochę własnego zdania

Twierdził, że dawno powinien był umrzeć. Że żyje w wyniku kosmicznej pomyłki, okrutnego przeszacowania. Że nie ma już nic ważnego do napisania i do zrobienia.

12.01.2015

Czyta się kilka minut

Od 20 lat nie wydał powieści, nie nakręcił filmu. Czasem udzielił wywiadu, napisał notę na czyjąś okładkę lub nekrolog przyjaciela, podziękował za jakąś nagrodę. Codziennie pojawiał się na trasie Górskiego – Nowy Świat – Wiejska – Ogród Saski – Górskiego. Szedł szybko, czasem przystając, żeby popatrzeć w niebo. Nawet latem ciepło ubrany, w za dużej kurtce albo marynarce, chudy, przygarbiony, z rękami w kieszeniach. Chciał być idealnie anonimowy, a jednak się wyróżniał. Ci, którzy jeszcze o nim pamiętali, rozpoznawali go z daleka. I uśmiechali się uspokojeni: Konwicki wciąż w formie.

Z pokolenia wstydliwych

Urodził się pierwszego dnia lata 1926 r. w Nowej Wilejce, 10 kilometrów od Wilna, w zubożałej szlacheckiej rodzinie. Miał trzy lata, kiedy ojciec zmarł na gruźlicę; zapamiętał go leżącego na podłodze, z krwią cieknącą z ust i krzepnącą na twarzy.

Z matką „był na odległość”, w przenośni i dosłownie – wychodziła do pracy, zamykając go samego w domu, wyjeżdżała gdzieś, zostawiając go u krewnych. W końcu zamieszkał u dziadków w Kolonii Wileńskiej, leżącej w pół drogi między Wilnem a Nową Wilejką. Miasteczko upodobali sobie samobójcy: z przerażeniem wysłuchiwał historii o ludziach, którzy powiesili się w lesie, utopili w rzece albo rzucili pod pociąg.

Dziadkowie mówili do niego – piegowatego niebieskookiego chłopca z odstającymi uszami – „Tadźka” albo „Tadzia”. Uczyli go obowiązkowości, oszczędności i pracowitości. A on uciekał z domu: biegał po ruinach pobliskiego zamku, opalał się na dzikich plażach, pływał w jeziorze ukrytym w zaroślach przy Młynie Francuskim. Wspomnienia litewskiej przyrody zostały w nim najgłębiej – i ciągle wracały, zmistyfikowane i wyidealizowane, w książkach i filmach.

W 1938 r. zaczął naukę w słynnym wileńskim gimnazjum im. Zygmunta Augusta. „Skończyli je wszyscy znani Polacy – chwalił się po latach. – No, może trochę przesadzam. Ale skoro kończył je Miłosz, inni wybitni ludzie Wilna, a na mnie lista ta się zamyka...”. Uczył się, że ma umrzeć za Polskę, po lekcjach chodził do kina. Każdy film oglądał urzeczony; pod koniec ogarniało go uczucie przerażenia i żalu, że trzeba wrócić do rzeczywistości.

Czytał dużo, głównie klasykę; o literaturze współczesnej prawie nic nie wiedział. Z polskiego miał trójki: rzadko piątki za treść, często dwóje za ortografię. Najlepiej wychodziły mu wypracowania, w których mógł ukryć złośliwości na temat kolegów i profesorów. Zyskiwał tym popularność i łagodził kompleksy. Miał ich kilka: sieroctwa, biedy, prowincjonalnego pochodzenia. I, przede wszystkim, wzrostu. Wciąż się martwił, że jest o pół głowy niższy od koleżanek. Na pierwszych randkach starał się chodzić na palcach. Ale wstydził się też powodzenia, chełpliwości, brawury, strachu, lepszych butów. „Jestem z pokolenia wstydliwych” – pisał w „Kalendarzu i klepsydrze”.

Bez draśnięcia

Oglądał, jak Wilno zajmują kolejno Sowieci, Litwini, znowu Sowieci, wreszcie Niemcy. Od 1941 r. uczył się na tajnych kompletach, konspirował w Szarych Szeregach i pracował – najpierw dorywczo na kolei, potem przymusowo przy wyrębie lasów. Udało mu się uciec i ukryć. Przeszedł szkolenie na strzelca AK (pseudonim „Bóbr”), zdał wymaganą przez dowództwo maturę, poprosił babcię, żeby uszyła mu modną wojskową kurtkę i latem 1944 r. przyłączył się do idącej do powstania Brygady Oszmiańskiej. Po jej rozbiciu wstąpił do partyzantki antysowieckiej.

Wyszedł z lasu bez draśnięcia, ale z psychiczną skazą: z pamięcią o przerażonych oczach czekających na rozstrzelanie sowieckich jeńców; o zaciętych ustach chłopów, których przetrzymywał pod bronią, gdy jego koledzy grabili ich gospodarstwa; o krzykach dziewczynki gwałconej przez zastępcę dowódcy; o grupach błądzących nocą po lesie, żeby odczytać komuś wyrok; o rozerwanej dłoni kolegi, którego przypadkiem postrzelił z pepeszy.

Unikał kombatanctwa, ale wracał do tych doświadczeń wielokrotnie: od debiutanckiej, zatrzymanej przez cenzurę powieści „Rojsty” aż po ostatnie wywiady. Czasem twierdził, że chciał „umrzeć za Polskę. W ogóle umrzeć”. Kiedy indziej mówił, że do partyzantki poszedł, bo „patrzyły na to panienki”. I podsumowywał: „Młodzi polscy inteligenci biorący udział w tej wojnie byli w porządku. Tylko historia była nie w porządku”.

Wiosną 1945 r. przekroczył na fałszywych papierach nową polską granicę. Jesienią zapisał się na architekturę, potem, przerażony ilością matematyki, przeniósł się na polonistykę na UJ. Dziki chłopak z lasu, mówiący z kresową manierą, zaczął nowe życie: zaprzyjaźnił się z młodymi dziennikarzami i literatami, dostał pracę korektora w „Odrodzeniu”, publikował pierwsze teksty, przeżył okres religijnego zaangażowania. I pierwszą niespełnioną miłość; 60 lat później, w swoim ostatnim artykule, pisał o szczupłych ramionach blondwłosej koleżanki ze studiów, porównując ją do mickiewiczowskiej Maryli. Krakowski okres został mu w pamięci jak kadry z kolorowego filmu; miał wrażenie, że przez dwa lata świeciło nad nim ostre słońce.

Z zespołem „Odrodzenia” przeniósł się do odbudowywanej Warszawy. Dostał pokój w Bristolu, potem – służbowe mieszkanie, awansował na sekretarza redakcji, został przyjęty do ZLP. Studia przestały mu być potrzebne; nie podszedł do ostatnich egzaminów z literatury.

W 1949 r. ożenił się z Danutą Lenicą, studentką ASP. Przeżyli ze sobą pół wieku, wychowali dwie córki. To Danuta zajmowała się dziećmi i domem; żeby jej to wynagrodzić, zabierał ją dwa razy do roku za granicę. Miłość wyznawał jej w książkach, zamieszczając w nich fragmenty, które tylko ona mogła zrozumieć.

Przy budowie

„Otóż przez pewien czas, w pewnej epoce, uchodziłem za »pryszczatego« i za stalinistę. Powiedzmy jednoznacznie: byłem pryszczatym i byłem stalinistą” – pisał w 1974 r. w „Kalendarzu i klepsydrze”. Budowę nowego systemu zaczął od budowy Nowej Huty: od świtu do zmierzchu przerzucał łopatą zmarzniętą ziemię, a potem padał na pryczę w baraku. Wykorzystał to doświadczenie, pisząc socrealistyczne opowiadanie „Przy budowie”.

Ale do partii wstąpił dopiero w 1951 r. Na pytanie komisji, skąd decyzja po tak długim wahaniu, odpowiedział: „Zrozumiałem, że zostałem oszukany”. Pół wieku później, w rozmowie z Anną Bikont i Joanną Szczęsną, komentował: „Każdy buduje sobie własną legendę. Ale biografia to łańcuch rozczarowań przeplecionych gustownie omyłkami. Partyzantka, partia – trudno żebym był szczęśliwy”.

Chodził na zebrania ZLP, awansował do Zarządu Sekcji Prozy. „Inteligentny, poprawny, cały jak trzeba. Młody, szczupły, szarawy” – opisała go Zofia Nałkowska, robiąca sobie notatki o młodych pisarzach. „Miły i rozumny. Trochę własnego zdania” – dodała.

Miejsce trwalsze niż Pałac Kultury

Odwilż obserwował w milczeniu. Przestał drukować teksty, z redaktora „Nowej Kultury” stał się redaktorem odpowiedzialnym za układ graficzny. Od 1955 r. pracował jako kierownik literacki zespołu „Kadr”, ale nie podobały mu się filmy, które w nim powstawały. W 1958 r. – półamatorsko, łamiąc zasady – wyreżyserował „Ostatni dzień lata”. Krajowa krytyka uznała debiut za porażkę; zmieniła zdanie, kiedy przyznano mu Grand Prix w Wenecji. Konwicki został pełnoprawnym reżyserem.

W tym czasie zaprzyjaźnił się z Leopoldem Tyrmandem: przodownik i bumelant zaczęli siadać razem w stołówce „Czytelnika” na Wiejskiej. Ustanowili miejsce „odrobinę trwalsze niż Pałac Kultury” – stolik, do którego mógł się przysiąść każdy, pod warunkiem, że spełniał wymogi jednopunktowego regulaminu: nie zanudzał opowiadaniem filmów i snów. „Ze względu na stan zdrowia nie mogę przebywać z nudziarzami” – tłumaczył Konwicki po latach. Z czasem Tyrmanda zastąpili Stanisław Dygat i Gustaw Holoubek, później dołączył Andrzej Łapicki. Ale Konwicki pojawiał się codziennie – punkt jedenasta zamawiał herbatę bez cukru i zostawał przynajmniej do południa.

Był gwiazdą. Dostawał kolejne propozycje i nagrody, na spotkaniach autorskich miał pełne sale. Bywał w Klubach Dziennikarzy i SPATiF-ach, wypoczywał w Chałupach, jeździł do Domu Pracy Twórczej w Oborach, podróżował na Zachód. W wywiadach mówił o przyszłości kultury, zachodniej filozofii i polskiej specyfice, żeby po chwili zdystansować się od wszystkiego. Także od siebie. W 1960 r. powiedział Krystynie Nastulance: „Jeśli chodzi o zainteresowania, to jako człowiek pozbawiony wykształcenia interesuję się cybernetyką, teorią kwantów i podróżami międzyplanetarnymi. Co do planów – ponieważ nigdy nic nie robię, nie mogę mieć także żadnych planów. A podróże? Nie, nie odczuwam głodu podróży. Uważam, że trzeba z godnością znieść swoje miejsce geograficzne”.

Jak z pustej butelki

Miał coraz mniej wspólnego z partią. W 1964 r. nie zgodził się na umieszczenie swojego nazwiska pod kontrlistem do Listu 34. A potem podpisywał wszystko, czego ze względu na karierę podpisywać nie powinien – także protest po usunięciu z PZPR Leszka Kołakowskiego, po którym sam został skreślony. Założono mu podsłuch telefoniczny. Opowiadał, że dowiedział się o nim w czasie którejś z niepoprawnych politycznie rozmów z Dygatem, kiedy w słuchawce odezwał się głos: „Panowie, panowie, naprawdę, to już jest przesada”.

Kiedy w 1977 r. „Czytelnik” odmówił mu wydania „Kompleksu polskiego”, przekazał maszynopis do „Zapisu”: w ten sposób stał się autorem pierwszej powieści wydanej w drugim obiegu. Jego książki zaczęły znikać z księgarń i bibliotek, jego nazwisko – z gazet, podręczników i słowników. Tworzył już nie dla mas, ale dla wybranych.

Chwalił się, że rodzina nigdy nie widziała go przy pracy. Pisał nocami, leżąc na tapczanie, z grubym pręgowanym kotem Iwanem pod zgiętymi kolanami. Korzystał z roboczych maszynopisów podarowanych przez redaktorki z „Czytelnika” – na odwrocie „Dziennika” Zofii Nałkowskiej albo powieści Joanny Chmielewskiej kreślił ołówkiem lub piórem od 55 do 75 linijek na stronę. Kartki chował do szarych tekturowych teczek, na których szkicował schemat narracji, kolejność rozdziałów, propozycje tytułów. Teczki nosił przy sobie, bojąc się rewizji.

Choć pisał mnóstwo i prawie bez skreśleń, twierdził, że „wydusza z siebie myśli i słowa jak z pustej butelki, od lat wyciska resztki kropelek”. Swoich książek po wydrukowaniu nie czytał; zarzekał się, że nawet ich nie otwiera. Doprowadzał do rozpaczy badaczy, wypytujących o szczegóły: opowiadał o tym, co wydawało mu się, że napisał, a nie o tym, co napisał naprawdę.

Jednym z tych badaczy był Stanisław Bereś, który – nie godząd się z usunięciem Konwickiego z oficjalnego obiegu – postanowił przeprowadzić z nim cykl rozmów, wydany później jako „Pół wieku czyśćca”. Pojawiał się w mieszkaniu na Górskiego na przełomie wiosny i lata 1984 r., z notatkami, dyktafonem i taśmami, na których początku umieścił muzykę operową (dzięki czemu ocalały z późniejszej rewizji). Konwicki mówił dużo i długo, dopóki nie zaczynał chrypieć – w 1979 r. przeszedł dwie operacje raka krtani. „Mnie strasznie zawstydza ten mój głos paskudny jak u starej k.... Matko Święta!” – wzdychał. Przy niektórych pytaniach wpadał w irytację i zamierzał się na Beresia półkilową popielniczką – nie wiadomo było, czy naprawdę się złości, czy tylko udaje. Między opowieściami o dzieciństwie, wojnie i stalinizmie powtarzał zdumiewające przekonanie o rychłym końcu ustroju. Pięć lat później mógł z satysfakcją powiedzieć: „A nie mówiłem?”.

Żeby tylko być obecnym

W 1995 r. wydał „Pamflet na siebie”, w którym pożegnał się z karierą literacką. Krytycy z początku nie wierzyli. Później zaczęli się dziwić, wyrażać nadzieję, a nawet – mieć za złe. „Umyślnie się pilnuję, żeby, zdopingowany zabiegami wszystkich dookoła, nie siąść i na siłę czegoś nie robić, żeby tylko być obecnym” – mówił w 2001 r. A dekadę później, zirytowany: „Gdybym 10 lat temu umarł, to byłoby wszystko w porządku. (...) Nikt by nie miał pretensji, że nie piszę, bo byłbym na Powązkach, pozbawiony pióra i papieru”.

W 1999 r. zachorowała Danuta. Opiekował się nią w domu; przynosił lekarstwa, poprawiał poduszki, wierzył w cud. Kiedy któregoś letniego wieczoru zatrzymał go jej wzrok i rzadko wypowiadane słowa: „Ja cię bardzo kocham”, zrozumiał, że to pożegnanie. „Odeszła w pełni urody, całkowicie sprawna intelektualnie, odeszła w sposób godny. Tę ohydę starości to ja, jako mąż, powinienem wziąć na siebie” – powiedział dwa lata później Katarzynie Bielas i Jackowi Szczerbie.

Przed ohydą starości broniło go pilnowanie rytuałów. Teraz wychodził rano po gazetę do kiosku na Ordynackiej, o 11.00 pił kawę i wypalał kilka czerwonych marlboro u Bliklego, o 11.45 zostawiał napiwek, o 12.00 jadł obiad w „Czytelniku” (zupę i drugie – najchętniej mielonego z buraczkami albo kotlety z kaszy gryczanej). Do 15.00 spacerował dookoła Ogrodu Saskiego, oglądał zmianę warty. Przed 16.00 wracał do domu z poczuciem ulgi po dobrze spełnionym obowiązku. Po drodze wypatrywał jeszcze samolotów – był spokojny, jeśli udało mu się zliczyć więcej niż dziesięć. O 17.00 oglądał „Teleexpress”, czasem przełączał na rosyjskie kanały. Po 20.00 odbierał telefony, o 21.00 przychodził na herbatę do sąsiadek – Aliny Sawickiej i Niki Gorońskiej. O 22.00 oglądał „Szkło kontaktowe”.

Dopóki pozwalał mu wzrok, dużo czytał. Głównie książki popularnonaukowe – żeby „dowiedzieć się czegoś na zapas przed oddaleniem w niewiadome”. Zgłębiał astronomię, teorię ewolucji, neurobiologię. A jednocześnie wyrywał kartki z trzynastką z kalendarza, omijał czarne koty, chwytał się za guzik na widok kominiarza. „W zabobony nie wierzę i dlatego bardzo ściśle ich przestrzegam” – wyjaśniał.

Własny koniec świata

Żegnał kolejnych bliskich: Gustawa Holoubka, młodszą córkę Annę, Janusza Morgensterna, Andrzeja Mandaliana, Andrzeja Łapickiego. Bez przekonania, na polecenie zaprzyjaźnionej lekarki łykał pigułki, robił sobie zastrzyki, mierzył ciśnienie. Mówił, że wykonuje te czynności „z pewną przykrością, ponieważ być może to mi przedłuża życie, przedłuża męki, męczarnie przebywania na tym globie waszym razem z wami”. Coraz mniej miał cierpliwości dla dorosłych, coraz więcej – dla dzieci. „Moje wrażenia estetyczne zaspokaja widok młodych kobiet z dziećmi” – stwierdził w 2011 r. w wywiadzie dla „News- weeka”. W tej samej rozmowie powiedział, że jest bezradny i bezsilny, że „marzy o własnym końcu świata”.

Pozwalał na porządkowanie spuścizny: ukazały się zbiór rozproszonych tekstów „Wiatr i pył”, wybranych przez Przemysława Kanieckiego i Tadeusza Lubelskiego, wybór rozmów „Nasze histerie, nasze nadzieje”, seria „Książek wybranych”. I jedyny nowy tekst: „W pośpiechu”, wywiad rzeka, którego udzielił Kanieckiemu.

Ostatniej jesieni codzienne spacery do „Czytelnika” zrobiły się dla niego za długie. Na początku grudnia przestał pojawiać się w Bliklem. Wiadomość była jasna: dzieje się coś poważnego. Zmarł 7 stycznia w swoim mieszkaniu, w mroźny wieczór przed nagłą odwilżą. Do końca była z nim córka.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2015

Artykuł pochodzi z dodatku „Tadeusz Konwicki – pożegnanie