Trochę inny Roth

Sentymentalny piewca chwały Franciszka Józefa – przeczytany z uwagą i bez stereotypów – odzyskuje dziś pazur wszechstronnego, zaangażowanego społecznie obserwatora i krytyka rzeczywistości, a jego teksty stają się niepokojąco aktualne.

04.09.2016

Czyta się kilka minut

Orkiestra klezmerska na weselu, Ukraina, ok. 1925 r. / Fot. Menakhem Kipnis.h / DE.WIKIPEDIA.ORG
Orkiestra klezmerska na weselu, Ukraina, ok. 1925 r. / Fot. Menakhem Kipnis.h / DE.WIKIPEDIA.ORG

W powszechnym mniemaniu Joseph Roth to Galicja i Austro-Węgry. Wiadomo: „Marsz Radetzky’ego” – „najpiękniejszy nekrolog, jaki kiedykolwiek napisany został dla formy państwowości” (Claudio Magris) – oraz „Hiob”, uniwersalna, ale zakorzeniona w galicyjskiej atmosferze przypowieść o człowieku „pobożnym, bogobojnym i prostym” okrutnie doświadczonym przez los. Na taki wizerunek Roth, rzecz jasna, solidnie zapracował, zwłaszcza pod koniec krótkiego życia, kiedy co i rusz, czy to w książkach, czy w życiu, wracał do mitu c.k. monarchii i stareńkiego Franciszka Józefa, popadając przy tym w nieznośny patos i pozwalając się zżerać nostalgii. Te i inne tytuły („Fałszywa waga”, „Tarabas”, „Krypta kapucynów”) zasłużenie weszły do klasyki literatury niemieckiej, chociaż ich pozycja ugruntowała się dopiero po śmierci pisarza. Mniej znany, w każdym razie dzisiaj, jest Roth-dziennikarz: bystry, lewicujący reportażysta i złośliwy felietonista obdarzony ostrym, bezkompromisowym piórem.

Blisko świata

Literacka kariera Rotha rozpoczyna się właśnie od dziennikarstwa, którego zresztą nigdy nie porzucił. Choć słusznie kojarzony ze starą Austrią, cesarzem i czarno-żółtym sztandarem, był jednocześnie autentycznym włóczęgą i wykorzenionym kosmopolitą, człowiekiem ruchliwym i ciekawym świata bezsensownie podzielonego granicami na państwa narodowe. Dużo podróżował, mieszkał w hotelach, pisał w kawiarniach, żyjąc ze zleceń i przepijając zaliczki na kolejne książki. W ten sposób oprócz kilkunastu powieści pozostawił po sobie ogromną liczbę felietonów i reportaży publikowanych w austriackiej i niemieckiej prasie.
Stereotypowo jest postrzegany niemalże wyłącznie jako wiedeńczyk, mimo że w mieście tym spędził tylko krótki fragment międzywojnia. W pierwszej połowie lat 20. rezydował na zmianę w Wiedniu, Berlinie i Pradze, potem osiadł w Paryżu, jako korespondent „Frankfurter Zeitung”. Z Francji jeździł do Rosji sowieckiej, Polski i Albanii, następnie zainstalował się w Berlinie, skąd uciekł rankiem 30 stycznia 1933 r. do Paryża, dosłownie kilka godzin przed ogłoszeniem wyników wyborów, które wygrała NSDAP. Resztę życia, do przedwczesnej śmierci w maju 1939 r., też spędził nad Sekwaną, pisząc do dzienników austriackich i niemieckojęzycznych pism emigracyjnych. Co chwila jednak wyruszał w drogę: na południe Francji, do Polski, do Wiednia (póki to było możliwe przed Anschlussem), do Amsterdamu... Jednym słowem – nie przestawał być dziennikarzem ani wtedy, gdy tworzył sagę rodu von Trottów, ani wówczas, gdy w wyobraźni udawał się do odległej, wtedy już polskiej Galicji, opisując losy Mendla Singera i Anzelma Eibenschütza.

Dziennikarski pazur widać oczywiście w niektórych ściśle beletrystycznych tekstach Rotha, częstokroć pisanych w odcinkach do gazet. Późno odnaleziona, pozbierana z wycinków i jako książka opublikowana dopiero w 1967 r. „Sieć pajęcza” – pisana na bieżąco, precyzyjna anatomia puczu monachijskiego, pierwszego kroku Hitlera w drodze do władzy – jest de facto reportażem. Podobnie czytać można „Hotel Savoy”, którego akcję umieścił Roth w mieście przypominającym Łódź tuż po wojnie. Również obrazki rodzajowe z Galicji („Tarabas”, „Fałszywa waga”) i Republiki Weimarskiej (zapisane na kartach „Zippera i jego ojca” albo w opowieści o braciach Bernheimach: „Z prawa i z lewa”) mają w sobie dużo z felietonistycznego stylu.

W tej ostatniej, słabszej powieści z okresu Republiki Weimarskiej i rodzącego się nazizmu znalazł się znakomity portret ówczesnej burżuazyjnej socjety, uosabianej przez Karola Endersa, właściciela koncernu chemicznego, kolekcjonera nowoczesnej sztuki (której nie rozumie) i entuzjastę sportu (którego nie uprawia), pacyfistę i militarystę zarazem: „Przed wojną był jednym z najgorliwszych zwolenników cesarza Wilhelma... Podczas wojny był aneksjonistą, mniej z przekonań politycznych, jak z zamiłowania do przewrotów. Po przewrocie został jednym z owych demokratycznych konserwatystów, którzy istnieją wyłącznie w Niemczech: mogą być patriotami i kosmopolitami, mogą czuć się zaszczyceni towarzystwem księcia i mieć dla niego uśmiech politowania, mogą uznawać socjalizm i uważać go za utopię, zakładać kolonie robotnicze i usuwać robotników, mogą mieć dobrych przyjaciół Żydów i piastować honorowe urzędy w stowarzyszeniach antysemickich, mogą głosować na partię konserwatywną, a nawet figurować jako członkowie na jej liście, a cieszyć się zwycięstwem lewicowców, nie uznawać bolszewików, a sympatyzować z Sowietami” (przeł. Izydor Berman).

Literacki portret czy dziennikarski felieton zamieniony w literaturę? Gatunkowa kwalifikacja nie jest istotna. Ważne, że Roth-pisarz, nawet jeśli ubarwia i rafinuje swój przekaz, czerpie bezpośrednio z życia i przedstawia mnogość charakterystycznych typów ludzkich, które napotkał na swojej drodze; niezależnie, czy będzie to żydowski karczmarz, polski oficer, niemiecki przemysłowiec czy paryski kelner. Wedle przyjaciół Roth, głęboko nieszczęśliwy z powodu nieuleczalnej choroby żony, alkoholik i włóczęga, był przede wszystkim człowiekiem prawym i przejętym ludzką krzywdą, stąd najlepsze u niego są wizerunki ludzi skrzywdzonych przez los. „Był zupełnie z tego świata, a jednak oddzielony od ludzi swoją mądrością” – wspominał Gustav Kiepenheuer, szef berlińskiej oficyny, która wydała m.in. „Marsz Radetzky’ego” i „Hioba”. „Ta mądrość sprawiała, że gdziekolwiek bywał, stawał od razu w centrum uwagi. Mógłby jednym czarownym zaklęciem porwać za sobą, niczym szczurołap, masy, ale na to był zbyt dobry i za mądry. W gronie moich autorów był Joseph Roth arystokratą. Każdemu okazywał szacunek i nigdy nie podnosił głosu; był dla każdego – nie tracąc przy tym siebie”.

Zanim zrodził się mit

W okresie międzywojennym felietony Rotha czytano tak chętnie, że śmiało można określić go jednym z najpopularniejszych dziennikarzy tamtej epoki. Po wojnie popadły w zapomnienie.

A szkoda, bo jego reportaże z Weimaru, Francji, II RP i ZSRR to kawał znakomitej literatury, która daje inny obraz autora niż ten kojarzony z „Marszem Radetzky’ego”. Sentymentalny piewca Franciszka Józefa odzyskuje tu pazur wszechstronnego i zaangażowanego społecznie dziennikarza, kolegi po piórze Egona Erwina Kischa i Kurta Tucholsky’ego. Okazuje się obserwatorem i krytykiem rzeczywistości na miarę Karla Krausa. Unaoczniają to dwa (jak dotychczas) tomy przygotowane przez wydawnictwo Austeria w ramach „Dzieł zebranych”: już opublikowane „Wiedeńskie znaki czasu” oraz mający się zaraz ukazać tom „Żydzi na tułaczce”.

„Wiedeńskie znaki czasu” to teksty z lokalnej prasy lat 1918-19, a więc pisane po śmierci cesarza i jego monarchii. Epokę tę Roth później zmitologizował w „Krypcie kapucynów”, nieobecność Franciszka Józefa widząc jako przyczynę tożsamościowego kryzysu Austriaków i ckliwie opłakując ów stan sierocy.

W felietonach pisanych na gorąco, zaraz po zakończeniu wojny, tęsknoty za starą Austrią jest jednak niewiele. Dominuje codzienność w mieście, które w ciągu kilkunastu miesięcy ze stolicy wielonarodowego imperium stało się, owszem, wciąż dużą, bo dwumilionową, ale politycznie nieistotną metropolią, do tego gnębioną przez głód i drożyznę, lękającą się rewolucji, umierającą na hiszpankę i chaotycznie poszukującą nowej formy w roli stolicy Republiki.

Większość tekstów pochodzi z roku 1919 z łamów niezależnego, lewicowego dziennika „Der Neue Tag”, który zdołał się utrzymać na rynku tylko 13 miesięcy. Otwiera je, rzecz symboliczna, felieton o filmie, nowej sztuce, która niebawem zawładnie wyobraźnią mas i stanie się – wiemy to dzisiaj – narzędziem propagandy oraz barometrem społecznym o wiele czulszym niż cesarsko-królewska operetka. Kontrapunktem do tego obrazu jest następny felieton, osadzony, znów symbolicznie, w sławnym wiedeńskim szpitalu Am Steinhof – „ogrodzie obłąkanych, miejscu ucieczki rozbitków”. Kiedyś w Steinhofie Roth umieści jednego ze swoich ulubionych bohaterów, polskiego hrabiego Chojnickiego, prawdziwego patriotę cesarskiej Austrii. Na razie ogród obłąkanych jest metaforą wyłącznie Wiednia doby przełomu. Głód i zdezorientowani wariaci – oto ile zostało z czwartego miasta Europy.

Roth, przybysz z prowincjonalnej Galicji, ogląda Wiedeń z perspektywy przechodnia, pośpiesznie szkicując scenki rodzajowe, które układają się w mozaikę życia. Zapisuje zdania, które mogłyby stanowić samodzielny felieton: „Każdej nocy przemierzam tę samą drogę. Każdej nocy widzę te same obrazy. Pod dom opieki podjeżdża karawan”. „Świat wokół targuje się, trwa gorączkowa pogoń za pieniądzem i niewieścim wdziękiem, a Wiedeń – miasto futer z niebieskiego lisa i ociemniałych ofiar wojny – posuwa się w lewo krokiem walca...”. „Wiedeńską kartkę żywnościową rozpoznaje się nie tyle po tym, że ma pośrodku nadruk »Wiedeń«, lecz – po jej dziurkach”. „Postęp wiedeńskiej kultury uległ ostatnio spowolnieniu, gdyż kryzys węglowy zmusił go do rezygnacji z jazdy tramwajem, narzucając konieczność poruszania się na własnych nogach” (przeł. Małgorzata Łukasiak-Zięba).

W owych czasach przyszły monarchista ma wyraźnie lewicowe poglądy, sympatyzuje ze sprawą rewolucji, a przede wszystkim dostrzega wiedeńską biedę, którą wojna odarła z austro-węgierskich ozdobników: „Proletariackie twarze w świetle przydymionej peronowej lampy wydają się rozorane, jakby tysiącami kół przejechała po nich dynamomaszyna o mocy dwudziestu pięciu koni mechanicznych”.

Widzi też, bo nie da się nie zauważyć, szalejący antysemityzm – nieodłączny składnik każdej politycznej zawieruchy. Ten wiedeński, żadne zaskoczenie, stanowi esencję światopoglądu mieszczańskiego kołtuna. „Komunistą jest każdy, kto ma wyraźnie żydowski wygląd” – powie Roth sarkastycznie i jest to sarkazm cedzony przez zaciśnięte zęby. Tak bowiem się składa, że „kraj [nowa, lepsza Austria – PP] miał być chrześcijański, a stał się chrześcijańsko-społeczny, to znaczy antysemicki”.

Można by rzec: jak zwykle...

Uchodźcy z gorszego świata

Geneza „Żydów na tułaczce” jest inna, chociaż ma wiele wspólnego z przytoczonym powyżej obrazkiem. Jak wiadomo, Roth był niepraktykującym bezwyznaniowcem z inklinacją to do judaizmu, to znów do katolicyzmu. Lubił opowiadać legendy o swoim arystokratycznym pochodzeniu (podług jednej z wersji miał go spłodzić któryś z Habsburgów), ale w głębi duszy pamiętał, że jest synem skromnej Żydówki z ortodoksyjnego domu, córki kupca z galicyjskich Brodów. Nigdy nie przyjął chrztu i nie wypierał się żydowskich przodków, nigdy też nie przestał utożsamiać się z Ostjuden.

Jako zbiór reportaży książka „Żydzi na tułaczce” ukazała się w Berlinie w roku 1927. Zawierała m.in. relacje z podróży po Rosji, z wędrówek po wschodnioeuropejskich (a więc polskich) sztetlach i tzw. zachodnich gettach, czyli żydowskich dzielnicach Wiednia, Berlina i Paryża, zamieszkałych przez imigrantów ze Wschodu, a także reportaż z wyjazdów do Ameryki. Towarzyszył jej programowy wstęp, a może raczej apel do serc i sumień: „Autor żywi nierozumną nadzieję, że są jeszcze czytelnicy, przed którymi nie trzeba bronić Żydów ze Wschodu; czytelnicy, którzy mają szacunek dla bólu, dla ludzkiej wielkości i dla brudu, wszędzie towarzyszącego cierpieniu; zachodni Europejczycy, którzy nie szczycą się swoimi higienicznymi materacami, którzy czują, że Wschód miałby im wiele do zaoferowania, i może wiedzą, że Galicja, Rosja, Litwa, Rumunia są kolebką wielkich ludzi i wielkich idei, co więcej – także pożytecznych (z punktu widzenia Zachodu), pomocnych przy wspieraniu i rozbudowie gmachu zachodniej cywilizacji – a nie tylko kieszonkowych złodziei, przez najpodlejszy produkt Europy Zachodniej, mianowicie rubrykę wiadomości lokalnych, określanych jako »goście ze Wschodu«” (przeł. Małgorzata Łukasiewicz).

Była to więc żarliwa obrona Wschodu przed Zachodem, Ostjuden z zapadłych miasteczek – przed sytymi obywatelami metropolii. Nie tylko chrześcijanami, ale też wyemancypowanymi Żydami, którzy nieraz demonstrowali, że wstydzą się ortodoksyjnych i „zacofanych” pobratymców, brzydzą się ich nędzą i tradycjonalizmem, a ich obecność w Berlinie czy Paryżu uważają za kłopot, za zagrożenie dla swojej pozycji, za pretekst dla antysemityzmu. Tak jakby wcześniej go brakowało... Cykl reportaży zatytułowany „Zachodnie getta” opowiada więc o spotkaniu Zachodu ze Wschodem – w robotniczych kwartałach europejskich miast, gdzie bieda okazuje się tylko trochę mniejsza niż w sztetlu, a zgryzoty te same. Mówi też o rozmijaniu się centrum i peryferii: potencjalnych czytelników książki i wschodnich Żydów. Dwa różne światy położone tak blisko siebie.
Niedziwne zatem, że „Żydzi na tułaczce” to również opowieść o rozczarowaniu. Żyd ze Wschodu – pisał Roth – tęskni za Zachodem, chociaż Zachód wcale na to nie zasługuje. Tęskni, ale nie ma pojęcia o zachodnich problemach. Marzy, żeby odmienić swój los na lepszy, ale nie zna kosztów tej operacji. A kiedy już pozna, gotów jest je zaakceptować, byle tylko nie przyznać się do porażki przed tymi, którzy zostali na Wschodzie. Ugina kark i stara się nie rzucać w oczy, nie widzieć wyzysku, nie dostrzegać antysemityzmu. Próbuje nie pamiętać, że jest pariasem. A jeśli pamięta? Jeżeli dostrzega nędzę innych? Wtedy wyrasta na rewolucjonistę, a przynajmniej staje się socjalistą „z osobistej konieczności”. Wówczas sprawy mają się jak w Wiedniu 1919 r.: komunistą jest każdy, kto jest Żydem. No i odwrotnie: każdy Żyd przypuszczalnie jest komunistą.
Znacie to skądś? Poczytajcie Josepha Rotha. ©

PIOTR PAZIŃSKI (ur. 1987) jest pisarzem, dziennikarzem, eseistą, krytykiem literackim i tłumaczem. Od 2000 r. redaktor naczelny miesięcznika „Midrasz”. Laureat Paszportu „Polityki” w dziedzinie literatury (2009) za debiutancką powieść „Pensjonat”. Prócz tego opublikował „Labirynt i drzewo. Studia nad »Ulissesem« Jamesa Joyce’a” (2005), „Dublin z Ulissesem” (2008) oraz zbiór esejów „Rzeczywistość poprzecierana” (nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia 2016).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2016

Artykuł pochodzi z dodatku „Conrad (01/2016): Intensywność