Translacje albo „wykuwanie języka"

Cechą szczególną tej poezji są skłonności lingwistyczne. Między słowami cały czas coś iskrzy i krzyczy, coś zachodzi jakby mimowiednie. Wystarczy zbliżyć słowa, a już zaczyna się przetarg, zgiełk znaczeń i powiązań.

29.09.2007

Czyta się kilka minut

Jerzy Jarniewicz zadebiutował w 1984 r. zbiorem "Korytarze". We właśnie wydanym wyborze wierszy zatytułowanym "Skądinąd" z debiutanckiego tomu cytuje najmniej. W nocie pojawia się informacja, że teksty poddano generalnemu remontowi i "łączą one teraz obie podane w podtytule daty" (1977-2007). Remont unowocześnił te fragmenty, które - zdaniem poety - zbyt odstawały od poetyckiej współczesności. Odbieram to jako sygnał szczególnego wyczulenia na zmiany w języku poetyckim ostatnich kilkunastu lat. Wiersze z lat 70. i 80. miały kłopoty ze sprostaniem tej próbie. Poeta, bogatszy o doświadczenia nowych języków, w pewnym sensie napisał je od nowa i także w ten sposób symbolicznie połączył rok 1977 z 2007, zaś granicę wewnętrznej przemiany jego własnego języka wyznacza przełomowy tom "Niepoznaki" (2000), zbierający wiersze pisane pod koniec lat 90.

W głąb rzeczy

Wróćmy jednak do debiutanckich "Korytarzy". Fakt niepominięcia w wyborze tych pierwocin uważam za ważny. To znak ciągłości, konsekwencji w rozwijaniu wątków i motywów. Cechą szczególną tej ciągłości są skłonności lingwistyczne. Jarniewicz od początku prześwietla słowo. Interesuje się jego faktyczną mocą, związkiem z rzeczywistością. Ważna jest dla niego prywatność i okazjonalność słowa. Sytuacje liryczne w niektórych wczesnych wierszach mocno uczepione są konkretu, określają je wydarzenia z przestrzeni korytarzowo-domowej.

W jednym z tekstów mówi się o głazie, który zaległ w korytarzu i uniemożliwił kontakt ze światem. Jakieś anonimowe siły doprowadziły do tego, że bohater utknął w czterech ścianach. Nie udało mu się opuścić "grobowca na ostatnim piętrze" i pójść "w miasto żeby głosić". W innym utworze rozmowę z sąsiadem charakteryzuje nieokreślony lęk i napięcie. Jesteśmy w przestrzeni zmanipulowanej, sztucznej, brakuje oddechu i prawdy. Słowa pogłębiają niepokój i miast przybliżać do świata, raczej podkopują poczucie przynależności. Bohater prosi sąsiada o czujność, tak jakby prawdy słów znowu nie można było ustalić: "nie wierz słowu które wydaję / lekką ręką i całkiem bez reszty".

To, co wiemy o atmosferze społecznej lat 80., może dopomóc w zrozumieniu przesłań wczesnych wierszy Jarniewicza. Także wpływ poezji nowofalowej, szczególnie tej, która podkreślała zakłamanie oficjalnego języka i wypracowała ciekawe formuły na oznaczenie nieufności względem słowa. To, co oryginalne i charakterystyczne dla formacji Jarniewicza, wiąże się z ucieczką w głąb rzeczy. Obsesyjnie opisywana przestrzeń domowa staje się symbolem pewności. I staje się tym symbolem zarówno dla uczuć i myśli, jak i dla samego języka. "Język może być pewien swego krzesła" - mówią niektóre wiersze z tamtych lat. To nie jest przypadek, że gdy Jarniewicz pisze "Biurko, moja opoko", Piotr Sommer wydaje tomik "W krześle". Ten reistyczny eskapizm zostanie niebawem pogłębiony przez wpływy z poezji angielskiej i amerykańskiej. A wpływy te młodzi poeci w głównym stopniu zawdzięczać będą właśnie Sommerowi i Jarniewiczowi.

"Obskurna dzielnica języka"

Toteż tematykę wierszy następnego, wydanego w 1992 r. zbioru "Rzeczy oczywistość" określiło to szczególne lawirowanie między słowem a rzeczą, wnikliwe badanie przylegania i nieprzylegania znaku do znaczonego. Rozczarowanie dotyczące języka publicznego jawi się jako główna przyczyna zapisywania myśli i konstruowania obrazów. Wiersz powstaje w atmosferze polemiczności wobec frazesu panującego w każdej dziedzinie życia.

"Bajki obywatelskie" są drwiną z posługiwania się językiem przez władzę. Cień ironii pada na historię, zapisywaną wedle widzimisię kolejnej władzy. Jarniewicza interesował wtedy styk kreacji i narracji, historii i mitologii. Gdy Kastor - w przeciwieństwie do Polluksa - spłodził dzieci, to na "dobre skończyła się mitologia", gdy zaś król rzucił się na Czerwonego Kapturka, by go zjeść, "bajka przepoczwarzyła się w historię". W innym wierszu historia jest ruchami jelitowymi świata. Procesom historycznym towarzyszy smród i wydalanie. Tytuł wiersza brzmi "Ekskrementy (Wykłady z historii)". Dewaluowanie się języka opowieści o procesach i wydarzeniach historycznych, marnienie tego typu dyskursu sugestywnie ukazuje wiersz "Posezonowa wyprzedaż", w którym mocna kiedyś, a dziś tania i zużyta metafora "rzeka krwi" nie robi na nikim wrażenia, płynąc "głębokim, korytem / obskurnej dzielnicy języka".

Po języku władzy i historii przychodzi kolej na "świętą mowę". Bohater zaczyna dostrzegać inny rodzaj zakłamania spod znaku dewocyjnej sztampy "Offset / Printed in Italy" i gotów jest nawet niektóre jego przejawy usprawiedliwiać. Sam jednak pozostaje sceptyczny i bezlitosny. Nie widzi szans na jakąkolwiek teodyceę. Jego próba schronienia się w kościele nie powiodła się. Został stamtąd wyproszony, mimo że chciał "nadać ceremonii należytą oprawę".

Ceremonie i oprawy nie mają dobrych notowań w wierszach łódzkiego poety. Bóg patrzy w nich zazwyczaj beznamiętnie, a jedyne, co może ofiarować, to potępienie. Dlatego opowiada się tu z czułością o "małych kieszonkowych bożkach", dlatego też pojawia się zwykła ziemska miłość i uzupełnia listę wiarygodnych ofert. Tomik "Rzeczy oczywistość" kończą nieśmiałe wiersze miłosne. Nie mogą być śmiałe, albowiem coś podejrzanego tkwi również w języku miłości. Zbyt jest gotowy do afektacji, więc tu mówi się krótko i rzeczowo: "miłość jest tworzeniem metafor / wykuwaniem języka dla dwojga / który kpi sobie ze sztuki przekładu". Wiarygodności rozmów z rzeczami towarzyszą próby uwalniania języka miłości: "niepotrzebne nam słowa / gdy bez wstydu spotykają się języki". Myśli się o tym, żeby nie dać się ponieść zwyczajowej paplaninie, żeby pozostać przy rzeczy z szacunku dla słowa. Spotkanie ze znaczeniem jest jeszcze możliwe, lecz tylko takie, które nie dowierzając słowu, odbywa się u kolebki rzeczywistości, obok żywo postrzeganych rzeczy i w bezwstydnie doznającym ciele.

Rzeczywistość słowników

Temat ten jest być może przewodnim tematem wierszy Jarniewicza. Do fenomenologii słowa wraca się z uporem w zbiorze zatytułowanym "Rozmowa będzie możliwa". Tom rozpoczyna wizja powstawania wszechświata. Na początku były usta, które drżąc przygotowywały się do "pierwszego spotkania". Jednak zamiast do pocałunku, doszło do wypowiedzenia słowa. I świat zajął się słowem jak ogniem. Rzeczywistość określiły słowniki. Bóg zniknął w którymś tomie. I czy prawdziwa rozmowa jest z nim możliwa? - pyta poeta w kilku miejscach zbioru, by w utworze kończącym książkę odpowiedzieć, że już raczej nie. Na ogarnięcie transcendencji nie ma odpowiednich słów. Pozostaje rozmowa "w milczeniu / z sobą samym". Jedyna możliwa. Chyba że za rozmowę z pisanym małą literą bogiem uznamy budowanie, wznoszenie ścian z dostępnych słów, wiedząc, że "między bobem a bojem / między bobrem a bólem / utknął w jednej sylabie / ojciec całej rodziny".

Trudno to jednak nazwać rozmową, to raczej ćwiczenia stylistyczne. Najpierw należałoby uwierzyć w istnienie czegoś poza słownikiem, w jakieś pierwotne źródło semantyczne, lecz tego rodzaju ufność zupełnie nie wchodzi tu w grę. "Rzeczy oczywistość" buduje się ze słów stroniących od pojęć ogólnych. O świecie i formach jego poznawania decyduje prymat słowa konkretnego jak rzecz. Jeżeli takiego brakuje, to mówi się o czarnej dziurze lub białej plamie. Gdy w 1989 r. na ulicach pojawiły się stragany, a na nich nieznane owoce, pozostawało pokazywanie palcem w stylu "te dwa duże, proszę". Parodiując Staffowską frazę o budowaniu na piasku, Jarniewicz wołał: "Budować zacznę od owoców kiwi". I chociaż na początku były gotowe na wszystko usta, to na końcu jest słowo. I być może, jak sugeruje wieńcząca ten poetycki wywód notatka w stylu Miłobędzkiej, niczego więcej nie ma.

O tym, jak bardzo są rzeczy, których nie ma, opowiada się w zbiorze z roku 1995. Tym samym poetyka Jarniewicza zaczęła wykazywać skłonności do paradoksu i aforystycznej zwięzłości. Wiersze z tomu "Są rzeczy których nie ma" brzmią jak oświadczenia na temat uzyskanej pewności co do natury świata, jego przewrotnej ontologii. Coś jest i nie jest zarazem, a byt ma naturę światła, które niekiedy jest czarne, przypomina ciemność. W teatrze codziennej ułudy trzeba odgrywać swoją rolę z przekonaniem, że da się coś dla siebie wyłuskać ze "schadzki migotliwej prawdy i trwałej iluzji". Filozoficzna podróż w głąb rzeczy odkrywa ich nieludzką trwałość zakłócaną przez ciepły, ludzki oddech. I medytacja zaczyna dotyczyć egzystencji jako zaznaczania śladu. Jeżeli nie wierzy się w transcendencję, to trudno poważnie mówić o pozostawianych przez człowieka śladach. Sceptycyzm Jarniewicza jest tu szczególnie gorzki. Wieje metafizyczną beznadzieją.

W językowych lustrach

Wyjściem z impasu myśli i stylu stał się tom "Niepoznaki", który określił późniejsze przemiany widoczne w zbiorkach "Dowód z tożsamości" i "Oranżada". Książka zaczyna się pustką białej kartki, lekko uchyloną zapisem "do kogo ty mówisz // kiedy piszesz wiersze", i tym samym się kończy - jeszcze większą bielą i pustką, gdzie z trudem wyłuskujemy maleńkie litery: "nie ma ciszy // między słowami". Cały czas między słowami coś iskrzy i krzyczy, coś zachodzi jakby mimowiednie. Wystarczy zbliżyć słowa, a już zaczyna się przetarg, zgiełk znaczeń i powiązań. Mikrozapis bez tytułu rozpoczyna tę książkę i zapis jeszcze bardziej "mikro" ją kończy. W owe sceptyczne klamry, biorące w nawias jakiekolwiek rozważania o sensie poezji, wepchnięto ciąg gęstych od znaczeń wierszy określonych przez zdecydowane (na wszystko?) tytuły. Ale cień rozciąga się na całość dokonania, pociągając te zapiski w przepaść sceptycyzmu i relatywizmu. Zgodnie z intencją autora rośnie w umyśle czytelnika pytanie: "Kto to mówi i w jakim języku? Dlaczego takim?". I może jeszcze: "Po co w ogóle mówi? No i do kogo?". Wreszcie - "Jak panuje nad słowami, żeby ujarzmić ich nieokiełznane dzieworództwo i semantyczny mechanicyzm?".

Gdzieś na przecięciu tych tropów - "śladów stóp w strumieniu" języka - pojawiają się tytułowe "niepoznaki", czyli, jak podaje słownik, coś, co jako rodzaju żeńskiego występuje tylko w wyrażeniu "dla niepoznaki": "tak, żeby nie można było poznać, dla zatarcia śladów, dla odwrócenia uwagi". Czego więc nie chce się tu zagadać albo raczej - chce się o tym gadać do woli, ale pod przesłoną oschłości i rzeczowej sprawozdawczości? Myślę, że chodzi o dwie podstawowe relacje: poeta - język, kobieta - mężczyzna. To są punkty zapalne tej wyobraźni i składni. Nie chce się popaść w banał i nie chce w sentymentalizm, stąd taka właśnie poetyka, którą ośmielam się nazwać "translatorską". W całym tomie jest bardzo wiele sygnałów wiążących się z kontekstem zręcznie zawiłego tłumaczenia jakiejś sytuacji. Tłumaczy się nam, mydląc oczy, bo żadnego "wprost" być nie może. To postawa o korzeniach awangardowych, eksperymentatorskich, zrywających z łatwym gestem retorycznym, ze schematami pojęciowo-wyobraźniowymi.

Oryginalność tej poetyki pojawia się w spoinach między tropami historycznoliterackimi a aluzjami do różnych "już raz użytych" słów, zdań i zwrotów. Specyficzną własnością Jarniewicza jest ton, ironiczny dystans, jakby powściągany efekt dowcipu, mechanizm kontrolowanej obcości, "zamrożony żart" zawieszony nad światem, nad chwilą, nad opisywaną sceną czy sytuacją. I autodystans, czyli umiejętność takiego ustawienia językowych luster, że podmiot jawi się w nich jako część świata podlegającego mechanizmom wyszydzenia, część równie niepewna i zagubiona, chwilami groteskowa. A słowa, które wysypują się z niezliczonych słowników (jak tropy, ślady, papilarne linie), które przyrastają z niesłychaną szybkością i wpadają w szpony czekających nań gramatyk, nie nadążają mimo wszystko za nielogicznym i nie zawsze "gramatycznym" człowiekiem. Zdarza się, że nie są w stanie sprostać sytuacjom: nie-wysłowionym, niesłychanym sprzężeniom nowego sensu, gdzie panoszy się porozumiewawcze milczenie albo roi się od półsłówek w gęstym - od innych "niepoznak" - powietrzu.

Może poeta, ktoś taki jak Jerzy Jarniewicz, jest właśnie pierwszym tłumaczem tych sytuacji albo przynajmniej "ułomnym interpretatorem"? Jest jak pionier rzucony przez fale języka na Nową Ziemię, obcy, oschły ląd.

Jerzy Jarniewicz, "Skądinąd. 1977-2007", Wrocław 2007, Biuro Literackie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (39/2007)