Transatlantyk

Krótka historia prawicy w Polsce po 1989 r. pokazuje, że jej przywódcy wciąż nie potrafią uczyć się na błędach.

21.09.2010

Czyta się kilka minut

/ ryc. Marek Tomasik /
/ ryc. Marek Tomasik /

Fatalizm prawicy

Wszyscy dzisiaj mówią o prawicy. Że rządzi Polską albo że właśnie upada. Nawet jeśli uznać Platformę Obywatelską za prawicową, to trudno znaleźć dowody, by sama definiowała się w ten sposób, bo dla naturalnego elektoratu partii Donalda Tuska taka definicja brzmiałaby raczej jako odium. Prawicowość ma jednak nieodparty urok dla elektoratu Prawa i Sprawiedliwości - rozumiana jako religijna i narodowa alternatywa dla liberalnych i lewicowych zagrożeń.

Losy takiej prawicy w Polsce po 1989 r. są niezwykle pouczające. Wiele było już politycznych formacji, które odwoływały się do prawicowego światopoglądu i... nieuchronnie zmierzały do niebytu. Ów gen samozagłady wydaje się jedną z niewielu stałych polskiej sceny politycznej w III RP. Czy znowu zadziała po tym, jak PiS zmienił się w komisję do badania odpowiedzialności za katastrofę smoleńską? O sąd nad polską prawicą poprosiliśmy intelektualistów, przyznających się - jeszcze niedawno - do prawicowych poglądów.

Dziś, jesienią 2010 r., mamy dwie duże partie prawicowe, zajmujące trzy czwarte sceny parlamentarnej. Teoretycznie więc polska prawica ma się bardzo dobrze.

W lecie 2010 r. wybory prezydenckie wygrał kandydat prawicowej Platformy Obywatelskiej, a główna rywalizacja rozegrała się między nim a kandydatem opozycyjnego, lecz także prawicowego Prawa i Sprawiedliwości. Kilku-

nastoprocentowy (ok. 13,5 proc.) wynik kandydata lewicowego SLD uznano za jego wielki sukces. Przed pierwszą turą polaryzacja była już tak silna, że "temu trzeciemu" dawano ledwie kilka procent.

PO-PiS, którego nie było (2005-07)

W latach 2005-07 rządziło Prawo i Sprawiedliwość, przy czym jego rządom wybitnie sprzyjał prezydent Lech Kaczyński (2005-10). Rząd PiS-u doszedł do władzy w wyniku wyborów parlamentarnych z 2005 r. W tej kampanii powszechnie sądzono, że obie pretendujące do zwycięstwa partie będą ze sobą współpracować, a po wyborach utworzą rząd koalicyjny.

Przekonanie o ich bliskości programowej analitycy sceny politycznej podzielają także dziś, z perspektywy kilku lat. Marek Migalski w wydanej właśnie książce "Nieudana rewolucja, nieudana restauracja. Polska w latach 2005-2010" przyznaje: "Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość były przed pięcioma laty formacjami bliźniaczymi, skazanymi na współpracę i podobnie opisującymi schyłek postkomunizmu". Wspólnym mianownikiem były hasła dogłębnej reformy państwa po okresie rządów SLD, kiedy to na światło dzienne wyszły (afera Rywina i wiele pomniejszych) głębokie patologie w mechanizmach życia publicznego.

Jednak dość szybko ujawniła się płytkość programowa prawicy (tej u władzy i tej w opozycji), tak skądinąd - wydawałoby się - przekonanej o swoich reformatorskich zamiarach. Pod koniec 2006 r., po wyborach samorządowych, Aleksander Hall pisał na łamach "Gazety Wyborczej" w odniesieniu do spraw europejskich i zagranicznych: "Dwie główne partie prawicowe nie przeprowadziły debaty nad miejscem Polski w Europie i nie zarysowały wizji Unii Europejskiej. Nie zabierają głosu w sprawie przystąpienia Turcji do UE (...). Nie dokonały też żadnego politycznego rachunku sumienia w kwestii poparcia przez Polskę inwazji na Irak. Nie chodzi mi nawet o to, że podobnie jak rządzący wówczas SLD udzieliły wsparcia tamtej decyzji, ale o płytkość ówczesnej argumentacji, opartej niemal w całości na bezrefleksyjnym przyjęciu stanowiska administracji amerykańskiej".

Budowanie wizji (2001-05)

Przed czasami niedoszłego PO-PiS-u były rządy SLD. To wtedy budowała się wizja głębokiej reformy państwa. Politycznie wielkim katalizatorem była afera Rywina i - przede wszystkim - badająca jej kulisy sejmowa komisja śledcza. Ale już od początku XXI w. obie dominujące dziś formacje przedstawiały Polakom ofertę polityczną opartą na diagnozie, że nasza demokracja kuleje. Można się spierać o to, jak bardzo w rzeczywistości kulała, a ile było w diagnozach młodej PO i młodego PiS demagogii.

Nie ulega jednak wątpliwości, że nie zbudowaliśmy po 1989 r. demokracji idealnej. Takich zwierząt nie ma - to po pierwsze. Polska demokracja wprawdzie jest na tle analogicznych konstrukcji ustrojowych (w państwach Europy Wschodniej) dziełem relatywnie udanym, lecz jej ułomności są dość oczywiste. Ci, którzy widzieli w III RP dzieło niemal skończone, byli więc minimalistami. Rodzące się PO i PiS słusznie wskazywały na tę postawę jako na rodzaj braku politycznej odwagi, uważając, że Polska zasłużyła na państwo lepsze niż to, które realnie funkcjonuje.

Wcześniej jeszcze, nim powstały obie te partie, trwała poważna praca intelektualna. Ukazujące się w latach 90. prawicowe periodyki, np. "Przegląd Polityczny", "Nowe Państwo" czy "Arcana", nicowały - często do przesady - wszystkie niedostatki polskiej rzeczywistości po roku 1989. Nawet jeśli czasem niesprawiedliwa, krytyka ta pozwoliła nazwać niewątpliwe niedomagania naszego państwa: niewydolność wymiaru sprawiedliwości, służby zdrowia czy policji; zwyrodnienie samorządów zawodowych w korporacje; brak ambicji w polityce zagranicznej po osiągnięciu głównych celów z początków demokracji (wejścia do NATO i do UE); brak przemyślenia i rozliczenia (intelektualnego, a - tam, gdzie to konieczne i jeszcze możliwe - także prawnego) okresu komunistycznego; niewydolność struktur władzy politycznej (m.in. procesu stanowienia prawa oraz władzy wykonawczej). Już ta prowizoryczna lista pokazuje, że było co w Polsce poprawiać.

Obie partie postawiły na głęboką przebudowę instytucjonalną. Wyborcy wykazali zainteresowanie tymi propozycjami w roku 2001, a w roku 2005 przyznali im rację, odrzucając tych, którzy uważali, że polska demokracja nie wymaga naprawy.

Arka prawicy (1997-2001)

Wcześniej były rządy Akcji Wyborczej Solidarność i Unii Wolności. Tą drugą partią, która skądinąd odegrała decydującą rolę w początkowych latach budowy demokracji, tutaj się nie zajmujemy. Co zaś do AWS-u, trzeba powiedzieć, że rząd, w którym formacja stworzona przez przewodniczącego Solidarności Mariana Krzaklewskiego miała większość ministrów i premiera, zdobył się na kilka poważnych reform (zdrowia, administracji, ubezpieczeń społecznych i szkolnictwa). Jednak reformy nie były wystarczająco głębokie, a rządzący blok zapłacił za to postępującym procesem wewnętrznej dezintegracji i w końcu upadkiem.

AWS był konglomeratem wielu prawicowych partii i partyjek, z których sporo miało silne ciągoty socjalistyczne, a niekiedy nawet populistyczne. Premier Jerzy Buzek przedstawiał technokratyczne podejście do państwa, stawiając na jego usprawnienie, co musiało się

odbywać częściowo kosztem interesów związanych ze starym ustrojem w reformowanych czterech dziedzinach. Partie tworzące AWS, mimo prawicowej retoryki, nie mogły się pogodzić z tą polityką. To pokazywało zresztą specyfikę polskiej prawicy lat 90. (cechę, która przetrwała częściowo do dzisiaj): definiuje się ona jako prawica bardziej w odniesieniu do kwestii światopoglądowych (przychylność wobec obecności chrześcijaństwa i Kościoła katolickiego w życiu publicznym) i obyczajowych (sprzeciw wobec rewindykacji mniejszości kulturowych) niż w odniesieniu do kwestii socjalnych i gospodarczych.

Niemniej AWS była ważnym etapem budowania politycznej reprezentacji prawicy, ponieważ na kilka lat zawiesiła syndrom politycznej samozagłady toczący te środowiska od początku lat 90.

Intronizacja Chrystusa Króla

Przed koalicją AWS-Unia Wolności był okres pierwszych rządów partii postkomunistycznych, SLD i PSL (1993-97). Był to dla prawicy czas politycznego czyśćca. I, jak to w czyśćcu, to i owo się w tym czasie oczyściło. Krytyczna refleksja pozwoliła na stworzenie AWS i na odzyskanie władzy.

Zanim to jednak nastąpiło, prawica wydawała z siebie przez kilka lat głównie histeryczny lament nad niesprawiedliwością losu. Ludzie niegodni, czyli postkomuniści (a do tego

od 1995 r. jeszcze Aleksander Kwaśniewski jako prezydent), byli u władzy i czerpali z tego tytułu liczne przywileje, zaś ci, którzy walczyli i cierpieli za wolność, byli nie tylko poza władzą, ale wręcz - jako opozycja pozaparlamentarna - poza burtą. I znowu cierpieli - taki to już ich prawicowy los prawdziwych patriotów.

Trochę tu schematyzuję ówczesny prawicowy dyskurs, ale naprawdę tylko nieznacznie. W gruncie rzeczy bowiem przejawiało się w nim mocno przekonanie, że prawica ma jakiś specjalny tytuł nie tylko do władzy politycznej, ale i do rządu dusz Polaków. Był też w tym dyskursie obecny ton lekceważenia i dla wyroków demokracji, i dla wagi instytucji politycznych - do tego drugiego jeszcze wrócimy.

Spektakularnym przejawem tego cierpiętniczego tonu była batalia konstytucyjna w latach 1994-97. Prawica najpierw odmawiała demokratycznie wybranemu parlamentowi prawa do uchwalenia ustawy zasadniczej, podnosząc jego niereprezentatywność. Następnie, gdy większość parlamentarna popierająca wypracowany w Zgromadzeniu Narodowym projekt zaproponowała prawicy pozaparlamentarnej udział w końcowych pracach, ta rościła sobie prawo do specjalnego traktowania. Twórcy tzw. projektu obywatelskiego (skupieni wokół NSZZ "Solidarność") domagali się, aby w referendum Polacy wypowiedzieli się na temat dwóch projektów, zapominając o tym, że projekt parlamentarny przeszedł wcześniej długą procedurę w komisji konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego, zaś projekt obywatelski był, pod tym względem, dziełem jednego środowiska politycznego. Gdy im tego odmówiono, przypuścili niebywale gwałtowny i niemal doskonale pozamerytoryczny atak na projekt Zgromadzenia Narodowego. W finale tej awantury członkowie władz Solidarności wystosowali apel do społeczeństwa i episkopatu, uznając, że konstytucja "stanowi dla Polski zagrożenie nie mniejsze niż bolszewicka nawałnica w 1920 r.". Odwołując się do "cudu nad Wisłą", napisali: "Przekonani, że ludzkimi siłami będzie nam bardzo trudno odrzucić przedstawioną w referendum Konstytucję, postanawiamy ponownie dokonać intronizacji Chrystusa Króla A.D. 1997". To groteskowe przedsięwzięcie spaliło na panewce, ponieważ biskupi odmówili w nim udziału, ale pokazywało łatwość i brak skrupułów, z jakimi nasza prawica posługuje się w swoich działaniach politycznych symboliką chrześcijańską.

Jednoczenie przez podział

Okres 1993-97 był też czasem, rozpaczliwych początkowo, prób zjednoczenia. Historia polskiej prawicy w latach 90. była zdominowana przez te syzyfowe wysiłki.

A syzyfowe, bo pozbawione elementarnej ideowej elastyczności i politycznej samodyscypliny. Nikt nie zliczy wszystkich prawicowych formacji tamtego czasu ani prób ich politycznego agregowania, tych wszystkich "siódemek" i "czwórek". Były to byty nadzwyczaj niesolidne głównie dlatego, że liderzy jednoczących się ugrupowań wydawali się (i byli rzeczywiście aż do 1997 r.) niezdolni do ideowych, politycznych, a w końcu i personalnych (obsada stanowisk w gremiach kierowniczych) kompromisów. Wydawali się nie rozumieć, że w poważnej polityce mogą coś znaczyć tylko silne partie, ergo wydawali się nie rozumieć, że dla realizacji tego wyższego celu trzeba samoograniczyć własne ambicje i własną ideową sterylność.

Najbardziej spektakularnym przykładem takiej niezdolności do kompromisu były próby wyłonienia jednego kandydata reprezentującego większość środowisk prawicowych przed wyborami prezydenckimi w 1995 r. Nawet autorytet Kościoła w osobie ks. Józefa Maja, proboszcza parafii św. Katarzyny w Warszawie, nie pomógł. Powołany, głównie staraniem ks. Maja, tzw. Konwent św. Katarzyny, będący rodzajem ponadpartyjnego ciała koordynacyjnego, miał wypracować kompromis. Skończyło się to widowiskową kompromitacją, kiedy w wyniku głosowania dwoje kandydatów (Hanna Gronkiewicz-Waltz i Jan Olszewski) ogłosiło swoje zwycięstwo.

W połowie lat 90. naznaczony m.in. blamażem Konwentu św. Katarzyny obóz polityczny, który próbował się tam - nieskutecznie - integrować, zwykł się nazywać obozem patriotyczno-niepodległościowym. Narzuca się tu uwaga, że brak powagi w realnym działaniu politycznym działacze ci próbowali kompensować coraz bardziej srogimi patriotycznymi minami. Coś z Gombrowicza.

Gen samozagłady

Prawica popadła w ten ton skargi na los i przyznawania wyłącznie sobie tytułu do patriotyzmu zaraz po wyborach 1993 r. Były to pierwsze wybory z progiem zaporowym

w okręgach (w wyborach z 1991 r. obowiązywał tylko próg przy rozdziale mandatów z listy krajowej). Uchwalona w 1993 r., za rządu Hanny Suchockiej, ordynacja wyborcza ustanawiała nowy system przeliczania głosów na mandaty (tzw. metodą d’Hondta) oraz 5-procentowy próg (dla koalicji: 8 proc.). Nowy system premiował silniejsze partie kosztem słabszych. Cel tych zmian był oczywisty i powszechnie znany: chodziło o ustabilizowanie sceny politycznej poprzez usunięcie z niej mniejszych formacji. Był też dobrze uzasadniony potrzebami młodej demokracji: dotychczasowy system przyczyniał się do wielkiego rozdrobnienia Sejmu, a w konsekwencji powodował znaczną niestabilność gabinetową (świadczą o tym dzieje rządów Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej).

Doświadczenia zachodnich demokracji, które przeprowadzały podobną reformę systemu wyborczego, dowodziły niezbicie, że musi ona powodować odsiew małych partii i jedynym na to lekarstwem jest tworzenie większych bloków wyborczych. Wbrew tej oczywistości partie prawicowe z uporem szły do wyborów samodzielnie albo, w najlepszym razie, w koalicjach niegwarantujących sforsowania progu wyborczego. Rezultat był łatwy do przewidzenia, a mimo to liderzy prawicy wydawali się nim zaskoczeni. Natychmiast też uruchomili trwający dobrych kilka lat lament nad niesprawiedliwością systemu wyborczego (w którego uchwaleniu mieli udział) i nad niereprezentatywnością wyłonionego w ten sposób Sejmu.

Godzi się jednak dodać, że po 1993 r. wśród wielu rozpaczliwych prób budowania jedności były dwie relatywnie udane. Przez parę lat działały większe konfederacje partyjne, a to Porozumienie 11 Listopada (Partia Konserwatywna, Unia Polityki Realnej, Partia Chrześcijańskich Demokratów, Stronnictwo Ludowo-Chrześcijańskie, Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne) oraz Przymierze dla Polski (Porozumienie Centrum, Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, Porozumienie Ludowe, Ruch dla Rzeczypospolitej i Koalicja Konserwatywna). Pewną rolę odegrał też, współpracujący z NSZZ "Solidarność", Sekretariat Ugrupowań Centroprawicowych (Ruch Trzeciej Rzeczypospolitej, Zjednoczenie Polskie, Chrześcijańsko-Demokratyczne Stronnictwo Pracy, Stronnictwo Wierności Rzeczypospolitej), a po wyborach prezydenckich 1995 r. - Ruch Odbudowy Polski.

Centrum, które przeszło na prawo

Ta część prawicy, która w latach 90. lamentowała nad swoim złym losem, dawała sobie tytuł do wyłączności na patriotyzm, a potem beznadziejnie łączyła się przez podział, uplasowała się na scenie politycznej w dość specyficznym miejscu. Specyficznym, bo niekoniecznie łączy się z prawicowością antyelitaryzm, podobnie jak niekoniecznie się z nią łączy niechęć do prywatyzacji oraz niezdolność rozumienia parlamentarnej gry większościowej. Była to prawica specyficzna: zapiekła w swojej wrogości do liberalizmu, a pod pewnymi względami nawet do systemu liberalnej demokracji.

Porozumienie Centrum, pierwsze polityczne dziecko Jarosława Kaczyńskiego, było początkowo, jak wskazuje nazwa, partią... centrum. Takie było przynajmniej oryginalne założenie Kaczyńskiego. Bardzo szybko jednak, bo już w okresie wojny na górze, ugrupowanie przeszło zdecydowanie na prawo. Andrzej Kostarczyk pisał o tym niedawno w "Gazecie Wyborczej": "To założenie stanęło w pewnej opozycji w stosunku do strategii. Chodziło o to, by przejąć niezadowolenie społeczne wywołane dolegliwościami transformacji i uniemożliwić żywiołowy rozwój nurtów populistycznych, które mogły zagrozić modernizacji państwa".

Wydaje się, że pomysł na przejmowanie populistów spodobał się Jarosławowi Kaczyńskiemu tak, że gotów był okresowo wracać do niego wiele lat później. Także w roku 2010.

Korzenie teraźniejszości

Dzisiaj na pozór prawica ma się w Polsce bardzo dobrze. Jaka ona jest? Ta jej część, którą reprezentuje Platforma, zapomniała o swoich korzeniach dalszych i bliższych. Ani słychu, ani widu po postulacie świeckości państwa stawianym niegdyś przez Kongres Liberalno--Demokratyczny.

To są, można rzec, odległe korzenie. Ale i te bliższe zdają się nie mieć żadnego znaczenia. Liberalizacja gospodarki, uzdrowienie finansów publicznych, likwidacja przywilejów grupowych - Platforma podtrzymuje z tego liberalnego arsenału tylko jakieś popłuczyny, a generalnie uważa, że jedyna słuszna polityka to polityka podobania się przeciętnemu Polakowi, który w gruncie rzeczy chce tylko świętego spokoju. Prosisz? Masz!

Ta zaś część prawicy, którą dziś reprezentuje Prawo i Sprawiedliwość, pamięta o swoich korzeniach jakby lepiej. Może nawet za bardzo, o ile przyjąć za słuszne, że w polityce też się uczymy na błędach. PiS jednak niewiele się nauczył, skoro dalej przypisuje sobie wyłączność na patriotyzm, kwestionuje prawowitość legalnej władzy prezydenta, instrumentalnie wykorzystuje symbole religijne.

Najważniejsza z lekcji, których PiS nie odrobił, to sekciarstwo. Nazwałem to, w odniesieniu do prawicy lat 90., genem samozagłady. Tym razem może nie będzie tak źle, ale wolta, jaką wykonał Jarosław Kaczyński tuż po wyborach prezydenckich, pozwala mówić o zwycięstwie ducha sekty.

Wieczorem 4 lipca Kaczyński wprawdzie przegrał, ale w sposób, który pozwalał mówić o solidnych podstawach do odzyskania władzy. Nic wprawdzie nie było pewne (w tym sensie nic nie jest pewne w demokratycznej polityce), ale formacja polityczna przegranego kandydata odzyskiwała zaufanie Polaków i zdolność koalicyjną. Z takim stylem uprawiania polityki mogła, przy całej programowej niezgodzie wobec Platformy, prezentować się jako poważny pretendent do władzy. Teraz już, na własne życzenie, nie może.

Mamy więc prawicę, która zdominowała życie polityczne, ale nie mamy rządu, który, jak na prawicę przystało, reformuje państwo, odchudzając je i racjonalizując. Nie mamy też poważnej alternatywy. Lewicowa jest w ogóle wątła. Prawicowa zaś, w postaci PiS-u zajmującego się wyłącznie katastrofą smoleńską, jest skazana na wieczne pozostawanie na marginesie. Taka opozycja nie służy dobrze demokracji, bo nie mobilizuje rządu. Mechanizm polaryzacji utrwala ten stan rzeczy. Mamy więc stan politycznej bezalternatywności.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2010