Tragizm złych alternatyw

Nie było ogólnonarodowego zrywu z mniejszymi szansami na sukces niż Powstanie Styczniowe. Już w zarodku zdawało się skazane na klęskę. A jednak trwało najdłużej ze wszystkich polskich powstań.

14.01.2013

Czyta się kilka minut

Powstańcy styczniowi na obrazie XX-wiecznego malarza Leszka Piaseckiego, od lewej: żołnierka z oddziału Grylińskiego, piechur z oddziału Łopackiego i oficer „żuawów śmierci” (formacji tworzonej na wzór francuski). / Fot. Archiwum Zajdler / EAST NEWS
Powstańcy styczniowi na obrazie XX-wiecznego malarza Leszka Piaseckiego, od lewej: żołnierka z oddziału Grylińskiego, piechur z oddziału Łopackiego i oficer „żuawów śmierci” (formacji tworzonej na wzór francuski). / Fot. Archiwum Zajdler / EAST NEWS

I

Nawet najszlachetniejsza rocznica nie usprawiedliwia kłamstwa. Dlatego na samym początku trzeba szczerze powiedzieć: legenda Powstania Styczniowego blaknie. Obraz insurgentów w czamarach, rzędem kos osłaniających się przed szarżującymi kozakami, rozpalał wyobraźnię pokoleń wybijających się na niepodległość. Dziś jednak zryw sprzed 150 lat ginie choćby w cieniu Powstania Warszawskiego, dzieła naszych ojców i matek, dziadków i pradziadków. Ta erozja pamięci to proces naturalny i nieodwracalny. Żyjemy przecież w świecie w większym stopniu ukształtowanym przez wydarzenia roku 1944 niż 1863.

A jednak warto przypominać i dyskutować o powstaniach, nawet tych odległych już o ponad wiek czy dwa. To bowiem momenty, gdy wola jednostek i zbiorowości napręża się do maksimum. Gdy historyczne i społeczne mechanizmy można obserwować jak pod mikroskopem – powstańczy kontekst wszystko wyostrza i wyolbrzymia. Z chaosu codzienności, która sprawy pierwszorzędne miesza z trzeciorzędnymi – odsączać pozwala sprawy najważniejsze. Nawet banalne z pozoru okoliczności czy jałowe spory zyskują na znaczeniu, gdyż niemal każda powstańcza decyzja pociągała konsekwencje pisane krwią. Nie tylko zresztą własną, ale z reguły również cudzą, i to obficie przelaną. Błędy okazywały się tragiczne, zaniedbania – katastrofalne. Słabostki i wady przywódców czy polityków, które zwykle stanowią przyczynek do kpin i na tym się kończy, w obliczu powstańczych dramatów już nie śmieszą.

To jednak nie oznacza, że na całe zagadnienie nie wolno spojrzeć anegdotycznie. Jeżeli wziąć pod uwagę powstania o zasięgu nie narodowym, lecz regionalnym – można zobaczyć, jak odzwierciedlają się w nich lokalne temperamenty. Wielkopolska na przykład ma na koncie trzy zrywy, w tym dwa skuteczne – co w naszych dziejach stanowi prawdziwy ewenement.

Chodzi o wydarzenia z lat 1806, 1848, a także 1918-1919. Zwłaszcza to ostatnie odznaczało się typową wielkopolską solidnością: wprawdzie powstanie wybuchło spontanicznie, sprowokowane przyjazdem Paderewskiego do Poznania, ale szybko przekształciło się w uporządkowaną operację wojskową.

Z kolei Ślązacy to społeczność pracowita i cierpliwa. Skoro pierwsze powstanie – zainicjowane w sierpniu 1919 r. – nie przyniosło planowanego urobku, niemal dokładnie po 12 miesiącach zorganizowali drugie. A skoro plebiscyt na Górnym Śląsku nie rozwiązał problemu, w 1921 r. wybuchło powstanie trzecie.

Uderzająco w tym kontekście wypada zestawienie Warszawy i Krakowa. Pierwsze z tych miast od XVIII w. było beczką patriotycznego prochu. Warszawa – zawsze w forpoczcie zmian, młoda i dynamiczna – nie zwykła kalkulować, co pod koniec II wojny przyniosło jej zarówno heroiczną epopeję, jak i totalną zagładę. A konserwatywny, statyczny Kraków, stroniący od radykalnych kroków? Otóż Powstanie Krakowskie z 1846 r. to w sumie... jedna bitwa i procesja na Podgórze, którą rozstrzelali Austriacy.

Nie ma jednak w historii Polski powstania regionalnego ani ogólnonarodowego, które mogłoby się mierzyć ze Styczniowym, gdy idzie o paradoksy.

II

Nie było ogólnonarodowego powstania z mniejszymi szansami na zwycięstwo niż Styczniowe. Słabszego pod względem militarnego przygotowania i potencjału. Nie było powstania, które wybuchłoby w tak niesprzyjających okolicznościach. Już w zarodku wydawało się skazane na klęskę; w jego powodzenie nie wierzyli nawet ci, którzy zdecydowali o jego wybuchu. W porównaniu z Insurekcją Kościuszkowską i Powstaniem Listopadowym, w szeregach insurgentów z 1863 r. nie znalazły się żadne oddziały regularnego wojska, a bez koszarowego przysposobienia, ładu taktycznego i zaplecza logistycznego na dłuższą metę bić się niepodobna. A jednak – jak zauważył znawca epoki Stefan Kieniewicz – Powstanie Styczniowe trwało najdłużej ze wszystkich. Właściwa wojna partyzancka ciągnęła się aż 15 miesięcy, a ksiądz Brzóska z Podlasia desperacko bronił się jeszcze wiosną 1865 r.

Charakterystyczne, że powstańcy zrezygnowali z prób zajęcia Warszawy. Miasto bez przerwy pełne było rosyjskich żołnierzy (i donosicieli). Zamachowcy, usiłujący we wrześniu 1863 r. zabić generała Fiodora Berga, musieli ciskać bomby z czwartego piętra kamienicy, zamiast zaatakować jego powóz z ulicy. W stolicy roiło się od Moskali do tego stopnia, że zamachowcy nie byli w stanie rozstawić się na jezdni. Tymczasem w tym samym mieście bez przeszkód działał konspiracyjny Rząd Narodowy, zarządzający zbuntowanym krajem. Jak to wyjaśnić?

Zwłaszcza że i jego funkcjonowanie to czysty paradoks. Cieszył się szeroką legitymizacją, choć głównym narzędziem jego władzy była tylko... pieczęć z Orłem, Pogonią i Michałem Archaniołem (narodową symboliką Polski, Litwy i Ukrainy). Ściągał podatki, rozporządzał niekiepskim budżetem, tworzył i reformował administrację terenową, via Paryż starał się uprawiać dyplomację. Nie brak historyków, którzy piszą wręcz o naszym pierwszym Państwie Podziemnym. Jednocześnie rząd znajdował się w permanentnym kryzysie, raz po raz ulegał politycznym rozgrywkom i personalnym perturbacjom, włączając w to nawet zagarnięcie pieczęci i zamach stanu. Na dodatek centralna władza – podkreślmy – powstańcza trzymała się z dala od wojskowych, a walki toczyły się na ogół w oderwaniu od jakiegokolwiek planu strategicznego.

Takich przykładów, dotyczących zarówno ogólnych mechanizmów, jak i jednostkowych losów – można wymienić tu mnóstwo. Na razie poprzestańmy na generalnym wniosku: Powstanie Styczniowe było fenomenem. I do pewnego stopnia pozostanie zagadką.

Zresztą od paradoksów nie są wolne nawet nasze wyobrażenia o skutkach tamtych wydarzeń. Już wielu współczesnych widziało w Powstaniu Styczniowym pierwszą z serii katastrof, które stanowiły wręcz zagrożenie dla biologicznego bytu narodu. To przekonanie było tak powszechne, a wrażenie tak piorunujące, że walkę o niepodległość z bronią w ręku zawieszono na cztery dziesięciolecia. Właściwie dopiero Organizacja Bojowa PPS wróciła na dawny powstańczy szlak.

Jeśli jednak uważnie przyjrzymy się szacunkowemu – innego nie ma i być nie może – zestawieniu strat, okaże się, że bilans nie był aż tak porażający. Powołując się znów na Kieniewicza, policzmy: 20 tys. poległych i zamordowanych, około tysiąca straconych, paruset zmarłych w więzieniach; do 40 tys. zesłanych i skazanych na katorgę, z których połowa nie wróciła do ojczyzny, i jeszcze 10 tys. emigrantów. A zatem straty – biorąc pod uwagę polskojęzyczną społeczność Kongresówki oraz ludność katolicką Litwy i Rusi – nie przekraczają jednego procenta.

Oczywiście trzeba wziąć poprawkę, że krwawiła głównie narodowa elita, co czyni szkody i represje dotkliwszymi. Ale i tak o hekatombie nie ma mowy, a po Powstaniu np. gospodarka w Kongresówce rozkwitła. Nie zanotowano także zastoju w polskim życiu politycznym i kulturalnym (choćby w literaturze nastąpił wysyp talentów).

Jeśli jednak nawet owa martyrologiczna księgowość nie wypada aż tak zatrważająco, jak zwykliśmy uważać, na ostrości wcale nie traci pytanie fundamentalne: czy warto było się bić?

III

Grono oskarżycieli Powstania Styczniowego nigdy nie przebierało w słowach. Wybuch serca przeciw zdrowemu rozsądkowi. Szaleństwo. Romantyczny obłęd. Powstanie, które narzuciły Polsce dzieci. Próba samobójcza (na szczęście nieudana). Skok w przepaść. I tak dalej... Historycy, pisarze i publicyści w prokuratorskich togach piętnują powstańcze mierzenie sił na zamiary. Naiwną wiarę, że szczytna idea zniesie brutalne uwarunkowania Realpolitik. Jednocześnie wypominają pieniactwo jednostek, intrygi i chore ambicje, niewspółmierne do mizernych talentów.

Z kolei obrona Powstania Styczniowego opiera się na dwóch zasadniczych założeniach. Po pierwsze, naszą uwagę przenosi na postawy szlachetne i bohaterskie. Jaskrawym przejawem tych zabiegów jest parafraza rzymskiego vae victis, czyli biada pokonanym – na gloria victis, chwała pokonanym. Po drugie, adwokaci powstańców z 1863 r. dowodzą, że wybuch był nieunikniony, a Powstanie stało się wydarzeniem przełomowym. Choć poniosło klęskę, uruchomiło ważkie przemiany społeczne (uwłaszczenie chłopów), otworzyło przed polskim społeczeństwem drogi ku nowoczesności i uratowało narodową tożsamość, którą zapewne podkopałaby polityka ugody.

Szukając w tym sporze rozstrzygnięcia, miotam się między dwoma autorami, których styl i logikę rozumowania, a także postawę życiową niezwykle cenię. W 1963 r. na łamach „Tygodnika Powszechnego” Stanisław Stomma opublikował artykuł miażdżący dla wydarzeń o stulecie wcześniejszych. Pod znamiennym tytułem: „Z kurzem krwi bratniej”. Akurat po człowieku, który głosił teorię tzw. mądrości etapu, można się było takiego stanowiska spodziewać.

Nieco dziwić może za to obrona Powstania Styczniowego, którą znajdujemy w książce Pawła Jasienicy „Dwie drogi”. To przecież autor z reguły uderzający w ton zdroworozsądkowy, np. z uporem przypominający Polakom, że międzynarodowa polityka nie kieruje się miłością bliźniego, ale zasadą do ut des (daję, abyś dał). A jednak w zrywie z 1863 r. widział Jasienica wartość tak wielką, że bezpardonowo rozprawiał się z jego krytykami, nie szczędząc im zarzutów o zwykłą głupotę.

To nie miejsce, aby streszczać złożoną argumentację obu – wywodzących się z Litwy – publicystów. Dla przykładu warto jednak przedstawić, jak obaj wytrawni analitycy patrzą na wydarzenie kluczowe, czyli przesądzającą o wybuchu Powstania naradę z 3 stycznia 1863 r.

Stomma podkreśla, że decydowało zaledwie kilku ludzi. Agaton Giller, współpracujący z zachowawczym stronnictwem Białych, głosował przeciw. Jan Maykowski był za, ale potem się załamał i zaczął wahać. Dwóch kolejnych przedstawia Stomma w najciemniejszych barwach: ks. Karola Mikoszewskiego jako wyzutego z godności i pozbawionego charakteru awanturnika, w przypadku zaś Oskara Awejde przypomina, że po uwięzieniu w Cytadeli bez skrupułów sypał towarzyszy. Z kolei Stefan Bobrowski i Zygmunt Padlewski: młodzi, zdolni i zaangażowani, ale porażająco lekkomyślni. Stomma nie może się nadziwić, że w takim właśnie gronie zapadła decyzja mająca drastyczny wpływ na życie milionów.

Ale jego zarzuty nie ograniczają się do personaliów. Stomma podkreśla, że członkowie Komitetu Centralnego Narodowego nie brali pod uwagę okoliczności międzynarodowych, zwłaszcza stanowiska Prus. O wybuchu Powstania przesądziła przede wszystkim płomienna przemowa Bobrowskiego, którą Stomma ocenia jako przejaw żywiołowego, ale politycznie bezrefleksyjnego pędu do walki z Rosją. Przelana krew miała na zawsze przekreślić jakąkolwiek ugodę z Moskalami i uratować polską duszę.

Tymczasem Jasienica zwraca uwagę na inne słowa Bobrowskiego. Jeśli Rząd Narodowy ogłosi uwłaszczenie chłopów oraz „zasadę wolności i równości dla wszystkich bez względu na wyznanie i narodowość – to, chociażbyśmy ponieśli klęskę, chociażby powstanie upadło, to jednak nie zerwie się nić walki, nie zginie idea organizacji narodowej dla samoobrony, dla odzyskania niepodległości. Prawa ogłoszone staną się podstawą przyszłych prac narodowych”. Rachuby Bobrowskiego – podkreśla Jasienica – spełniły się błyskawicznie; nieudany zryw zmusił cara do przeprowadzenia uwłaszczenia, a powstańcza legenda pokrzepiła narodową tożsamość. Co się zaś tyczy walki z Rosją, Jasienica konkluduje: „Takie to były skomplikowane czasy, że kto tylko pragnął walczyć w Polsce o postęp socjalny, kulturalny i cywilizacyjny – ten musiał wojować z żołnierzem mówiącym po rosyjsku. I to nie tylko dlatego, że najwyższy przełożony tego żołnierza, cesarz rosyjski, Polskę podbił, lecz także dlatego, że władca ów gwarantował i ochraniał zacofany, szkodliwy ustrój nad Wisłą”.

W negocjowaniu z Rosją ewolucyjnych rozwiązań częściowych Stomma widział szansę na budowę „polskiego Piemontu”, przyczółka umożliwiającego w przyszłości odzyskanie jedności i niepodległości. Z kolei Jasienica to nie powstańców, lecz zwolenników reform margrabiego Wielopolskiego, a nawet umiarkowanych Białych oskarżał o naiwność i chybione kalkulacje. I przeprowadzał charakterystyczny dla siebie – błyskotliwy, choć ryzykowny – wywód: bez wydarzeń z 1863 r. w Królestwie Polskim nie doszłoby do szybkiego uwłaszczenia chłopów, a bez uwłaszczenia wieś nie stanęłaby murem za niepodległą Polską w latach 1918–1920, gdy przyszło bronić ledwie co odzyskanej niepodległości.

IV

Polską historię od drugiego rozbioru (1793 r.) aż po koniec XIX w. doskonale charakteryzuje określenie ukute przez Mariana Brandysa: tragizm beznadziejnych alternatyw. Kolejne pokolenia wielokrotnie mierzyły się z sytuacją, gdy dobrego wyboru po prostu nie było. Stąd w tamtym czasie tyle skomplikowanych życiorysów: żarliwi niegdyś bojowcy zamieniają się w ugodowców, a nawet kolaborantów, jak choćby generał Józef Zajączek. Zarazem są i tacy, co przez lata trzymają się biernego oporu, aby nagle rzucić się w wir straceńczego boju.

Dobrego wyboru nie było też w 1863 r. Pisząc o ostatecznym akcesie Białych i innych umiarkowanych do Powstania Styczniowego, Kieniewicz użył czasownika „ześlizgiwanie się”. To faktycznie była równia pochyła i nieubłagane siły fizyki ściągały każdego w jednym tylko kierunku. Kierunku spadku. Przykładem Romuald Traugutt: jego późniejszy naczelny przywódca, do Powstania przystąpił dopiero w kwietniu 1863 r., początkowo nie widząc w walce z bronią w ręku żadnego sensu. Po aresztowaniu wyjaśniał podczas przesłuchania: „jako Polak osądziłem za mą powinność nieoszczędzanie siebie tam, gdzie inni wszystko poświęcali”. Powinności dotrzymał, trwając na stanowisku z przedziwną sumiennością, do samego końca wykonując urzędnicze obowiązki i czekając za rządowym biurkiem na nieuchronną śmierć.

O tragizmie beznadziejnych alternatyw przesądzała sytuacja geopolityczna. Powstanie Styczniowe ostatecznie dowiodło, że Polacy nie wybiją się na niepodległość, jeśli Europą nie wstrząśnie nowa wielka wojna. Pozostało czekać, szykować się i nie przegapić okazji.

Udało się dzięki temu, że mimo tragizmu beznadziejnych alternatyw i krwawo przegranych powstań tysiące ludzi powtarzało za Horacym: nil desperandum. Nigdy nie wolno rozpaczać, ale – zanim jeszcze ostygną zgliszcza – trzeba się brać do roboty.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Były dziennikarz, publicysta i felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie zdobywał pierwsze dziennikarskie szlify i pracował w latach 2000-2007 (od 2005 r. jako kierownik działu Wiara). Znawca tematyki kościelnej, autor książek i ekspert ds. mediów. Od roku… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2013

Artykuł pochodzi z dodatku „Powstanie Styczniowe – 150 lat