Tortury przy podwieczorku

Niepojęte, że człowiek tak intensywnie krążący wokół myśli samobójczej owego dnia, 18 września 1939 roku, po wkroczeniu wojsk sowieckich, nie rozporządzał niczym lepszym od tępej żyletki.

09.09.2019

Czyta się kilka minut

Witkacy, fotografia autorstwa Józefa Głogowskiego, lata 30. XX w. / DZIĘKI UPRZEJMOŚCI MUZEUM TATRZAŃSKIEGO W ZAKOPANEM
Witkacy, fotografia autorstwa Józefa Głogowskiego, lata 30. XX w. / DZIĘKI UPRZEJMOŚCI MUZEUM TATRZAŃSKIEGO W ZAKOPANEM

Znam pewnego genjusza z prowincji. Teoretyk sztuki... Co kilka lat wydaje wielki manifest, szereg manifestów. Raz uczy malarzy, jak trzeba malować w sposób ostateczny, jedyny i nieodwołalny. Później rzuca się na reformę teatru i ustala »klucz« dla wszelkiej twórczości dramatycznej. Jeszcze później wypływa hałaśliwie na szerokie wody filozofji... Nie umie co prawda malować, pisać ani myśleć porządnie, ale zdobył sobie sławę i rozgłos wśród naiwnych i nikt jakoś nie spostrzegł, że ten domorosły Archimedes zawraca głowę sobie i ludziom...”.

Ten portret Stanisława Ignacego ­Witkiewicza, nieznany, zdaje się, witkacologom (ja pierwszaa!) odmalował w 1935 r., na przedostatniej stronie książki „Literaturę trzeba przewietrzyć”, felietonista i popularyzator nauki Bruno Winawer. Stanisław Ignacy Witkiewicz nazwał go za to „Widmon Brudnawer”.

Od tych czasów zmieniło się wiele. Witkacy nie tylko zdobył zasłużoną pośmiertną sławę, lecz stał się nawet ikoną popkultury. Wiemy już o nim sporo. Z kim się wadził i kogo uwodził, co sądził o Wittgensteinie i jak radził sobie z hemoroidami, czemu nie zwiedził wysp Trobrianda ani Kielc, kim byli w jego życiu fryzjer Pinno i kotka Schyzia. Nie wiadomo tylko, jak to wszystko połączyć, kim był naprawdę i z jakiej pestki wyrósł. Albo inaczej: jak stworzył siebie. Osiemdziesiąt lat po tragicznej śmierci Witkacego jest to wciąż jeszcze zagadką. I w tym jego siła.

Sztuczki sztuki

Młody Staś Witkiewicz, przyszły Witkacy, wyrastał pod ciśnieniem. Od dziecka ciążył na nim obowiązek bycia genialnym. Nikt zresztą w Zakopanem i okolicach, a już najmniej on sam, w geniusz Stasia nie wątpił. Tylko – bagatela! – jak się to robi? Siłą ojcowskiej perswazji Staś został malarzem, lecz gdy w roku 1908 zobaczył, co się maluje w Paryżu, pojął, że już nie nadąży. Mógł jeszcze zostać pisarzem, filozofem, podróżnikiem, matematykiem (złożył papiery na politechnikę lwowską), wreszcie królem życia. To akurat szło mu najlepiej. Każda z tych ról wymagała jednak myślenia, więcej: oryginalności. A z czego wydusić oryginalność? Młodopolska retoryka paradoksu podpowiadała: ze sprzeczności. I Stanisław Ignacy Witkiewicz został paradoksalistą.

Każda samodzielna formacja kulturalna prokuruje swój zestaw bomb retorycznych. A potem spuszcza je na poprzedników. Na przełomie XIX i XX w. w arsenale były paradoksy. „Naga dusza”, „wyrażać niewyrażalne”, „natura naśladuje sztukę”, „szczytem tańca jest stać bez ruchu”, „prawdziwa miłość jest w śmierci”, „najpiękniejsza jest rzecz, która nie istnieje”, „człowiek jest najsilniejszy, gdy jest całkiem sam” – każde z tych powiedzonek rujnowało coś bezpowrotnie. Staś Witkiewicz w garderobie duszy własnej montował nie gorsze bomby, lecz kaprys historii w postaci światowego konfliktu, rewolucji rosyjskiej i podobnych sprawił, że odpalił ją dopiero po pierwszej wojnie. Innymi słowy, styl myślenia minionej epoki przeniósł w inne czasy. Ów przemycony szlag­wort to „Czysta Forma”.

Paradoks i tajemnica

Skryty w tej nazwie paradoks – wskutek przeterminowania – zyskał jeszcze na jadowitości. Sekretu swej tajnej broni nigdy Witkacy nie zdradził. Tak wyjaśniał, by nie wyjaśnić. Jak ten kamień filozoficzny odkrył?

Pierwszą przymiarkę zawiera młodzieńczy traktacik „Marzenia improduktywa” (1903), gdzie pada zadziwiające zdanie: „Jeśli coś istnieje, to tym samym zaprzecza temu principium, według którego istnieje” (później trafi ono do pierwszej, nieopublikowanej powieści „622 upadki Bunga” z 1911 r.). Co znaczy – gdyby to przełożyć na pragmatykę egzystencji – że wszelki stan rzeczy wiedzie do swego przeciwieństwa: niepodległość do podległości, niechęć do chęci, nienawiść do miłości, ale też dobro do zła, piękno do brzydoty i na odwrót. Wszystko musi stać się własnym przeciwieństwem – i wtedy dopiero mości się w istnieniu. A dodać jeszcze należy, że każda rzecz może być każdą inną. Tak, światopogląd czasów, kiedy to było pisane, znał dwie mody: nihilizm i mistycyzm. Maturzysta Witkiewicz połączył je w sposób niemal doskonały.

Jeszcze przed pierwszą wojną wyłoniła się formuła kolejna: „jedność w wielości”. W sferze sztuki oznaczała podporządkowanie wszystkiego, co przypadkowe, końcowej rewelacji. Witkiewicz jednak, już czasem podpisujący się „Witkacy”, rozszerzył ją na psychologię. Zatem między tym, co do nas dociera, a tym, czym się stajemy, zachodzi alchemiczna transmutacja: antynomie składają się na jedność osobowości. „Ja” to bowiem wynik gry przeciwieństw. A im sprzeczności więcej, im głębsza komplikacja, tym potężniejsza jedność. Kandydat na kogoś godnego miana „osoby” karmić się więc powinien tym, co na pozór niezborne. Tkwić, dajmy na to, nosem w przestrzeni Banacha, a zarazem tarzać się w rozpuście, bezbrzeżną życzliwość łączyć z aktami sadyzmu, siusiając w krzakach przenikać wzrokiem głąb kosmosu, tworzyć ogólną teorię wszystkiego nad kuflem piwa w zakopiańskiej knajpie Bielatowicza. I Witkacy to robił.

Czystą Formę, najtęższy paradoks, na jaki się zdobył, uzbroił bodajże w Rosji, gdzie na czas pewien idee i czyny przestały podlegać prawu grawitacji. Rzecz w tym jednak, że forma to pojęcie nieodłączne od treści – a już czysta forma, w pełni treści wyzbyta, jest wręcz niewyobrażalna. Nic nie znaczy, a ściślej: znaczy nic, bo nic jej nie wypełnia, a więc nie określa. Innymi słowy, nie może być wielu czystych form, bo wszystkie byłyby jednakowe. Na tym to spostrzeżeniu zbudował Witkacy swój paradoks: Czysta Forma to pojęcie graniczne, za którym nic już nie ma, z wyjątkiem zawrotnego absolutu. Toteż zmierzając do Czystej Formy, zerkamy, będąc artystą, tam, gdzie pędzel nie sięga. Bo przecież, jak wiadomo, Sztuka przez duże „S” winna zmierzać właśnie do absolutu, który Witkacy zwał Tajemnicą Istnienia. Za sprawą Czystej Formy owszem, zmierza – i to na skróty.

Tylko jak używać Czystej Formy? Ano – tu włącza się koncept poprzedni – stosując jedność w wielości. Im więcej dzieło sztuki nagromadzi treściowych sprzeczności, tym większa szansa, że się nawzajem zetrą na jakość formalną. Synteza ta, niczym bigos litewski z „Pana Tadeusza”, ma dać efekt tyleż cudowny, ile niepojęty. Witkiewicz łudził się, że można to zaplanować i skonstruować. Ma się rozumieć, wiedział, że na formę składają się treści (kształty, dramaturgia barw, anegdota obrazu) i że poza ich strefą zaczyna się bezformie. Toteż nigdy nie zaaprobował abstrakcji ani bełkotu. Ten ostatni krok, po którym sztuka coś reprezentująca przestawała być sobą, uczynili inni. Czysta Forma była więc, wbrew stereotypom na jej temat, czymś na kształt skafandra: miała pozwolić obcować z absolutem, w sensie metafizycznym, lecz nie dać się przezeń wchłonąć.

Dziwność

Poświęcenie się sztuce poddanej takim rygorom oznaczało, jak już powiedziano, życie paradoksalne, czyli angażowanie sporej energii w scalanie rozbieżnych poczynań i doznań w nadjakość. Witkacemu, licząc od jego powrotu z Rosji w roku 1918, energii tej starczyło na lat siedem.

Potem, jak wiemy, zwolnił obroty, porzucając malarstwo eksperymentalne i rezygnując w znacznej mierze z dramaturgii na rzecz powieści. Później jeszcze skupił się na z grubsza fachowej robocie filozoficznej i pouczaniu narodu. Złośliwość historii sprawiła, że z okresu największej aktywności, do roku 1925, mamy, nie licząc anegdot, nadzwyczaj mało świadectw. Przepadła masa obrazów i tekstów, zaginęła większość korespondencji z czasów, kiedy Witkacy był tuzem awangardy, użerał się jak szalony z wrogami i przyjaciółmi, żył w Zakopanem na skalę, do jakiej się nigdy w Polsce nawet nie zbliżył nikt inny, tworząc swą dziką legendę i nie mniej dzikie dzieła.

Wtedy to właśnie zaaplikował kulturze polskiej nieporównywalny z niczym zastrzyk dziwności. Tak bowiem w jego wydaniu wyglądało rozwiązanie kompleksu geniusza na kredyt, który młodość spędził na dociekaniach, gdzie w nim ten geniusz tkwi. Skutkiem okazała się dziwność. W dziwności Witkacy spełnił się bez reszty.

Jak to w praktyce wygląda, warto pokazać na tekście mało znanym, bo niekompletnym. „Nowa homeopatia zła” (1918) była pierwszą sztuką pisaną już w Polsce, w dodatku na cztery ręce z Tadeuszem Langierem; zachował się sam początek. Co dodał Langier, nie wiadomo, bo ktoś zgubił manuskrypt, niemniej to, co przytoczę, jest czysto witkacowskie. Otóż w trakcie podwieczorku na idyllicznej plebanii zjawia się inkwizytor ­Torquemada w stroju pontyfikalnym, z fioletowymi pomponami na pantoflach, i wszystkim obecnym z satysfakcją obiecuje tortury.

„Nikt się nie oprze. Każdy bez przymusu, bez hipnozy, bez żadnej siły zewnętrznej podda się, a potem może nie wytrzymać”. Kogoś wprawia to w zachwyt: „Podwieczorek wiejski połączony z torturami!”, ale wikary ma wątpliwości, co znaczy „nie wytrzymać”. I sam udziela sobie wyjaśnienia zdaniem, z którego dumni byliby tacy mistrzowie metafizyki w prozie, jak Gombrowicz czy Schulz: „Nie wytrzymać, to znaczy pęknąć – ale co będzie, jeśli nie wytrzymamy jeszcze przed pęknięciem – co zapełni ten skrawek czasu będący granicą wszelkich urzeczywistnień?”. Nim rzecz się jednak dopełni, wkracza oddział mundurowych i daje salwę. Ktoś pyta: „Z czyjego rozkazu panowie strzelają?”, a wówczas pada genialna odpowiedź: „Jesteśmy ochotnikami, należymy do batalionu ochotników rozstrzeliwaczy”.

Oto coś, by tak rzec, z samego pępka epoki: kwintesencja rewolucji. Tuż potem tekst się urywa. Siła słowa, energia absurdu i kalejdoskopowa zmienność sytuacji sumują się w wizję, której godna snu dziwność zapowiada wyzwolony, autonomiczny teatr. Pisząc to, i trzydzieści innych sztuk (z których co trzecia przepadła), Witkacy wiedział, czym jest i będzie nowoczesność. I co sobie szykuje.

Dynamika

Praktyczną konsekwencją „jedności w wielości” jest wszystkoizm. Obrazy i literaturę, a także własne bycie, trzeba maksymalnie wypełnić wszystkim, co się zmieści. Tak działa horror vacui, lęk przed próżnią. Na obrazach panuje zamęt, a w tekstach literackich ludziska rzucają się na siebie bez aktów i stadiów pośrednich. Co do powieści, miejsca puste w szermierce słów i galopie zdarzeń przejmuje wielomówny, przenikliwy i dobrze poinformowany narrator. Narrator ów, możliwie bliski Witkacego we własnej osobie, komentuje na bieżąco tyrady postaci, a także ich myśli i stany fizyczne, zwłaszcza skrajne. Aż się zapluwa, żeby nadążyć za procesami psychicznymi własnych tworów. Na co Marcel Proust zużyłby setkę stronic, ugniata w pigułę (iście końska dawka). Jego światami rządzą kontrast i dynamika. Toteż dramaty i powieści Witkacego mają rytm accelerando tłoków maszyny parowej z zepsutym regulatorem Watta. Spodobałoby mu się to porównanie.

Czytelnik ma wrażenie, że jego światy nie mieszczą się w sobie. Zaraz coś trzaśnie, wybuchnie, zasypie scenę szczątkami. I tak też przeważnie się dzieje. Przerysowane postacie mają, co do jednej, cechy kabotynów, wypadki gnają przez draństwa i zbrodnie ku katastrofie ogólnej, rzeczywistość od pierwszych scen przechyla się w karykaturę. Wszystko to byłoby dość ponure, gdyby nie było zarazem wstrząsająco śmieszne. I tu jesteśmy blisko sedna. Praktykę pisarską Witkacego można bowiem, gdyby ktoś musiał, imitować, można też z pewnym trudem dzielić ogół jego przekonań, lecz nie sposób powielić jego poczucia humoru. Drugiego takiego zjawiska nie zna – ośmielam się powiedzieć – literatura światowa.

Witkacego jednak piekielnie przejmuje fakt, że dynamika, którą stara się w pisaniu odtworzyć, to dynamika rozpadu i rozkładu. Ten nieodwracalny proces trzeba jak najściślej opisać i zbadać, póki czas, dopóki działa zmysł krytyczny. Schyłek świata indywidualizmu i narodziny globalnego mrowiska, skutek podziemnych prac bezimiennych sił historii, przejawiają się w kształtach absurdu, lecz absurdalne nie są – raczej tragiczne. Trud zaangażowanego w ową dokumentację artysty jest, oczywista, groteskowy w tym sensie, że nie zda się na nic. Żadna przyszłość go nie doceni, bo właśnie następuje metamorfoza rodu ludzkiego w owadzi. Toteż jego pracom patronuje wisielczy humor. Bo Witkacy tworzy postacie usiłujące żyć wciąż po swojemu, i jest bez reszty po ich stronie. Tak, to rozczulająco śmieszne: jakby grupa rozbitków na topniejącej krze dmuchała na nią, by ją ochłodzić. W momencie przesilenia.

Powieści i dramaty Witkacego warto czytać z intencją wyłapania, w którym punkcie świat przedstawiony staje „na przełęczy bezsensu”, waha się – i zaczyna się staczać. Jacyś ludzie, tacy i owacy, czegoś chcą, mają ze sobą różne sprawy, i wtem – na skutek zderzenia ich kaprysów, ambicji, kompleksów – zawala się, pochłaniając nieszczęsnych, cała rzeczywistość. Oni tego nie widzą, do ostatniej chwili licząc piętra w trakcie lotu w dół z wieżowca.

Ucząc takiego spojrzenia, Witkacy jest – rzecz w literaturze polskiej wyjątkowa – naprawdę wywrotowy. Obnaża samokompromitację jednostek, grup, społeczności. Jeden śni o arcydziele, drugi o wszechpotędze, trzeci skamle do wstrząsów metafizycznych, czwarty to blagier; jedna tchnie damskim demonizmem, druga doń aspiruje, trzecia, do czasu, jest spłoszoną myszką. Są jak figury szachowe, którymi Witkacy rozgrywa odmienne, a zawsze te same końcówki. W nic innego grać nimi nie można. Nimi, czyli nami.

Uwięziony w swoim błazeńskim świecie jak Jonasz w wielorybie, zasługuje Witkacy na miano zyskane z okazji francuskiej wystawy „Présences polonaises” sprzed dekady: „prorok mimo woli”, le prophète involontaire. I wie o tym. Stąd, gdy patrzy z boku na ów świat i siebie, nie pozostaje mu nic innego, jak gest śmiechu.

Blisko drzwi

Przed połową lat 30., skończywszy „Szewców” (1934), Witkacy, jak się zdaje, odkrył w sobie więźnia własnych wizji. Zajął się wtedy czymś innym: publicystyką i filozofią. „Narkotyki” (1932) przyjęto wydziwianiem, „Niemytych dusz” (1936) nie udało się wydać, a opracowywanego przez lata traktatu „Pojęcia i twierdzenia implikowane przez pojęcie Istnienia” (1935) sprzedano do wojny ledwie sześć egzemplarzy. Był to więc sukces cząstkowy, u którego źródeł leżała przynależność autora do odmiany polemistów niezdolnych się zgodzić z kimkolwiek co do czegokolwiek. Takim Witkacego zapamiętano najlepiej: nachmurzony pan kiele pięćdziesiątki, który pod szyldem Firmy Portretowej sporządza niezliczone konterfekty pastelem, a modele grobowo milczą.

Nie umiał stworzyć sobie środowiska ani kultywować przyjaźni. Miało to zapewne związek z młodzieńczym odepchnięciem zaborczej miłości ojca: odtąd serdeczność zdawała mu się podejrzana. Weźmy bilans stosunków Witkacego z wybitnymi postaciami epoki. Józef Piłsudski: kalumnie, potem fascynacja; Stefan Żeromski: podziw, potem żale; Bronisław Malinowski: przyjaźń, potem złośliwości; Leon Chwistek: braterstwo, potem mobbing; Karol Szymanowski: bliskość, potem nienawiść; Tadeusz Boy-Żeleński: partnerstwo, potem chłód; August Zamoyski: namiętność, potem milczenie; Antoni Słonimski: sympatia, potem zjadliwość; Aleksander Wat: ciepło, potem nic; Władysław Strzemiński: życzliwość, potem zero; Karol Irzykowski: polemika, potem przytyki; Witold Gombrowicz: zapał, potem zerwanie; Bruno Schulz: fascynacja, potem lekceważenie; Roman Ingarden: respekt; Alfred Tarski: podziw, fraternizacja na tle alkoholowym.

Co do kobiet – na każdą, z którą był bliżej, rozciągał prawo własności.

Jedno ze wspomnień daje nam go u schyłku życia. Stefan Otwinowski tak pisał o warszawskim klubie literatów, który Witkacy nawiedzał milcząco i z rezerwą: „W pewnej chwili to jego wyodrębnienie zaczęło wszystkich niepokoić. Ktoś odważny spytał: »Dlaczego pan pozostaje tak jakoś z boku naszej rozmowy?«. Witkiewicz po namyśle odpowiedział: »Kiedy na was patrzę, chciałbym być jak najbliżej drzwi«. I właściwie zawsze był taki, jakby chciał wyjść z pokoju, z Warszawy, a nawet wyjść w ogóle”.

Niepojęte, że człowiek tak intensywnie krążący wokół myśli samobójczej, igrający z tą wizją i zafascynowany nią, nie zaopatrzył się przez lat dwadzieścia w broń palną (co nie było zbyt trudne) albo w skuteczną truciznę (co przy jego kontaktach z podejrzanymi farmaceutami zdaje się fraszką). Owego dnia w Jeziorach, 18 września 1939 r., dzień po wkroczeniu wojsk sowieckich, kiedy przyszła chwila, nie rozporządzał niczym lepszym od żyletki. Gorzej nawet: wedle jednej z relacji Czesławy Oknińskiej, towarzyszącej mu wtedy, przyjął z pokorą zarzut, że jest nieogolony, i przed ostatnim spacerem starannie się ogolił. A ówczesne żyletki należało ostrzyć po każdym użyciu. Miał co prawda drugą, ale była dla niej. Siadł zatem pod dębem z tępą żyletką w dłoni. Przeszedł w symbol, nie nadawał się na alegorię.

Czego dokonał? Bardziej niźli pisarzem, a zwłaszcza niż myślicielem hołdującym wnioskowaniom sformalizowanym, był jednym z najwybitniejszych w Polsce filozofów egzystencji praktykującej. Na tym się znał naprawdę: na życiu i śmierci. I w tym ma rangę światową. Niełatwo znaleźć formułę, która tę rzecz wyraża, lecz na myśl przychodzi Mickiewiczowska „Droga nad przepaścią w Czufut-Kale” z zaklęciami, by nie zaglądać w otchłań:

Mirzo, a ja spojrzałem! Przez świata szczeliny
Tam widziałem... com widział, opowiem – po śmierci,
Bo w żyjących języku nie ma na to głosu.

Tym, którzy chcą wiedzieć, opowiada to dzisiaj. ©


Miejsce, które wybrał

80 lat temu, 26 sierpnia 1939, roku Witkacy – autor czterech powieści (dwie wydano pośmiertnie), kilkudziesięciu dramatów (część zaginęła), prac filozoficznych i estetycznych oraz dzieł plastycznych (w tym obfitej produkcji Firmy Portretowej) – przyjeżdża z Zakopanego do Warszawy. Zgłasza się do komisji poborowej, ale z powodu wieku (54 lata) i stanu zdrowia nie dostaje karty wcielenia. Z 3 na 4 września jego żona Jadwiga wyjeżdża na prowincję. Witkacy opuszcza Warszawę dzień później wraz z ówczesną partnerką Czesławą Oknińską-Korzeniowską. W Brześciu znów bezskutecznie zgłasza się do wojska. Ruszają pieszo na wschód, zatrzymują się w Jeziorach na Polesiu (dziś Ukraina). 17 września dowiadują się z radia o przekroczeniu granicy przez wojska sowieckie. Następnego dnia rano wedle relacji Czesławy (pierwszej z kilku, jakie pozostawiła) Witkacy mówi: „To dziś”. W miejscu, które wybrał na samobójstwo, dodaje: „muszę jeszcze teraz, kiedy jest Polska”. Oboje zażywają leki, Witkacy tnie sobie nadgarstki. Szukający znajdują jego ciało i nieprzytomną Czesławę. ©(P) TF

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka, literaturoznawczyni, krytyczka. Autorka dwóch książek akademickich („Stanisław Brzozowski wobec Cypriana Norwida” oraz „Lektura jako spotkanie. Brzozowski – tekst – metoda”) i trzech prozatorskich („Elizje”, „po drugiej stronie siebie”, „Strefa… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2019