Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Sto sześćdziesiąt hrywien trzeba wydać w sklepie internetowym u naszych dzielnych braci, jeśli chce się nabyć flakonik wyciągu z muchomora czerwonego. Większość linków, jakie poznajdowałem przy szybkiej kwerendzie, prowadzi do firm zarejestrowanych na wschodzie, w tym także w Rosji, albo ich tutejszych odnóg. Na dalekie pogranicza głupoty forów i grup muchomorowych skierował mnie kolega, który czule wychwytuje na wpół śmieszne, na wpół upiorne czkawki obyczajowe wielkomiejskiej klasy średniej (średniej głównie umysłowo), która szuka „pozasystemowych” podniet. Moda na świadome zatruwanie się tymi grzybami wychodzi właśnie z ciemnej, znachorskiej niszy i nie wątpię, że wkrótce także rodzimi oszuści zwęszą interes na eliksirach dla ludzi zdesperowanych ciężką chorobą lub znudzonych dotychczasowymi narkotykami.
W sumie to o wiele tańsze i łatwiejsze niż podobne w skutkach wyprawy do Brazylii w celu poddania się magicznym działaniom jadowitej żaby – nie wiem, czy bardziej jadowitej od prezydenta Jaira Bolsonaro. Tańsze, ale i przaśne, każdy w przedszkolu kleił muchomorka z kolorowego papieru i nabywał słusznego przed nim lęku – dlatego siewcy zabobonu uciekają się do podręcznikowych manipulacji słownych, używając łacińskiej nazwy i nadając grzybowi podmiotowej mocy: to nie człowiek idzie go szukać i zrywać, to on mu się objawia i niejako wzywa do zerwania: „zjedz mnie”. Jak w przypadku pewnej fikcyjnej (widocznie nie każdy to rozumie) Alicji.
Potrzeba szukania skrótów do zdrowia i zadowolenia – to w ogóle nie dziwi. Ale smuci mnie ten akurat jej przejaw w lokalnym kontekście. Grozi bowiem zerwaniem cennego paktu wzajemnego zaufania, jaki jesienią w Polsce zamienia około połowę populacji w grzybiarzy, a drugą połowę – w tym piszącego te słowa – we wdzięcznych konsumentów ich zdobyczy. Pomimo wszystkich przemian obyczaju ta bardzo pierwotna forma zbieractwa oraz przydatna do niego wiedza reprodukuje się, pozostaje powszechna i wyróżnia nas na tle krajów, gdzie żeby zerwać borowika, ugotować go albo sprzedać, potrzeba kwitów i licencji, a w ogóle to najlepiej nie ruszać, skoro w sklepie sprzedają hodowlane. Nasze grzyby są pyszne, dobry rydz lub kozak jest dla mnie wart smakowo więcej od przereklamowanej trufli, mamy ich w bród, są łatwe i bezpieczne, umiemy je sobie zapewnić bez żadnego udziału rynku i instytucji – więc po co teraz psuć ten delikatny układ perwersyjnym kaprysem, który zaraz zresztą minie, gdy internety oszaleją na punkcie nowego panaceum, oby tylko nieskutecznego, a nie wprost szkodliwego.
A może to przesadne obawy, ile to już razy zapominaliśmy o różnych przelotnych bzdurkach. Nie wróżę np. długiego życia nowej formie przekąski, która „zażarła” tej jesieni wpierw na TikToku, by stać się fenomenem godnym opisywania przez zupełnie poważne gazety (niniejszym „Tygodnik” dołączy do ich grona). Goście przychodzą na kolację, a nie chce wam się artystycznie układać serów i wędlin na desce? Weźcie miękkie masło, rozsmarujcie je łyżką na tejże desce półcentymetrową warstwą, po czym posypcie czym bądź: wpierw solą, potem ziołami i przyprawami, drobno siekanymi orzeszkami, żeby chrupało, maźnijcie jeszcze płynnym miodem (jeśli trzymacie takowy, ja poza akacjowym nie kupuję płynnych, bo to oznacza, że są oszukane). I na koniec obowiązkowo jadalne kwiatki, cała łączka. Goście mogą smarować nożem to coś na przygotowanych obok kromkach albo zagarniać kawałkiem bagietki.
W dzieciństwie lubiłem przejeżdżać połówką rzodkiewki przez osełkę świeżego masła, zostawiając w niej podłużny ślad – nie budziło to wówczas entuzjazmu dorosłych. Dziś wiem, że byłem prekursorem butter board , czyli deski maślanej. Próżność i bezsens tej techniki są odwrotnie proporcjonalne do wizualnych efektów dostępnych w setkach wariantów na waszych ekranach. A co najważniejsze w kontekście TikToka – całe przygotowania da się skondensować do pół minuty – tyle właśnie trwa pierwszy, założycielski, by tak rzec, filmik pewnej nowojorskiej foodfluencerki.
Oczywiście nikt mi nie wmówi, że normalny człowiek ma w kuchni na podorędziu słoiczek świeżych płatków nasturcji lub bratka. Ale to tylko kino, nie jedzenie. Zatrzymuję się nad tym dłużej niż zwykle, bo mnie w sumie cieszy, że w tym raczej odrealnionym środowisku ktoś okazuje szacunek do oldskulowego, niewegańskiego masła. Którego – jak głosi pierwsze przykazanie mojej kuchennej wiary – nigdy za dużo. ©℗

Warto sobie przy tej okazji przypomnieć, ile radości może dać zawczasu przygotowane masło z ziołami – nie tylko z natką pietruszki. Teraz jest akurat ten moment, kiedy przed zimą przycinam na tarasie szałwię i miętę, których część przechowam właśnie w maśle. Technika jest w sumie prosta, jednak często zapominamy o dwóch sprawach: po pierwsze, trzeba miękkie masło mocno utrzeć w misce, choćby widelcem, jeśli nie mamy dobrego miksera, tak by stało się jasne i puszyste (to samo zresztą zróbcie, jeśli chcecie mieć tiktokową deskę maślaną: napowietrzone masło lepiej przyjmuje smaki). Bardzo dobry efekt daje dodatek garstki grubej soli oraz paru kropel soku z cytryny i odrobiny cienko startej skórki z tejże. Następnie rolujemy masło w wałki grubości 2 cm, ciasno zawijamy w folię aluminiową i chowamy do lodówki albo mrozimy.