To nie wasza rodzina

Spoczywa razem z przybranymi rodzicami. Na grobie wyryto jego imię, nazwisko, daty urodzin i śmierci. Prawdziwa jest tylko data śmierci. Andrzej Cichy był jednym z dzieci zgubionych podczas II wojny światowej.

19.09.2016

Czyta się kilka minut

Andrzej Cichy z dziećmi: Kariną i Dawidem. Dymaczewo, woj. wielkopolskie, 1995 r. / Fot. Archiwum rodzinne
Andrzej Cichy z dziećmi: Kariną i Dawidem. Dymaczewo, woj. wielkopolskie, 1995 r. / Fot. Archiwum rodzinne

​Córka: – Tata lubił obchodzić urodziny.

– Przecież nie wiedział, kiedy się urodził – ripostuję.

– To była umowna data.

Żona: – Tylko świeczek nie chciał na torcie.

1.

Było tak: w wiklinowym koszu leżał chłopiec. Gdy Edmund spojrzał, dziecko wyciągnęło rączki. Mężczyzna i kobieta poszli dalej, przyglądali się innym dzieciom.

Nie mogli się zdecydować. Obeszli salę. Anna spojrzała na dziecko, które zobaczyli pierwsze. Nawet się nie poruszyło. Ale gdy podszedł Edmund, chłopiec znów wyciągnął rączki.

– Nie miałam na ojca wpływu – powie 18 lat później Anna adoptowanemu synowi.
Syn i tak odejdzie z domu.

2.

Karina Cicha była w czwartej klasie, miała zrobić drzewo genealogiczne rodziny.

– Piszemy prawdę czy zmyślamy? – spytał ją ojciec.

Nie odrobiła lekcji. – Nie mogłam skłamać, że Anna i Edmund to dziadkowie w prostej linii.
Gdy dziś rozmawiamy, żona i córka Andrzeja Cichego wspominają, jak to szukał on śladów rodziny. – Męczyło go, że nic nie wie o biologicznych rodzicach – mówią.

Na ścianie nad nami pejzaż z krętą polną drogą i dwiema brzozami. Jedna z zielonymi liśćmi, druga z pożółkłymi. Jego obraz. – Tata malował pejzaże, a jak był mały, lubił malować konie – mówi córka.
Wertuje opasłe teczki dokumentów po ojcu. – Tata powtarzał, że jest dzieckiem Polki wywiezionej podczas wojny na roboty do Niemiec. Ale nie miał pewności.

– A może był Niemcem?

– Niemcem nie chciał być.

Młodszy brat Kariny wyjechał do pracy na Zachód, zamieszkał pod Dortmundem. – Ojciec nie był szczęśliwy, że Dawid mieszka w Niemczech. Miał uraz do Niemców.

3.

Jest rok 1958, trwa zimna wojna. Tygodnik „Stern” z Niemiec Zachodnich publikuje reportaż o dramatycznej ucieczce mieszkańców tzw. Ostgebiete, niemieckich kresów wschodnich, gdy zbliżał się sowiecki front. Jest w nim taki fragment:

„Przed ratuszem na placu rozłożono koce i kołdry. Na lewo przy rynsztoku stały autobusy, którymi przybyły dzieci. Przy autobusach leżały w koszach do prania najmłodsze z nich, niektóre chore. Przed koszami raczkowały lub leżały większe dzieci, od roku do dwóch lat. Niektóre apatycznie patrzyły przed siebie, inne beztrosko baraszkowały, jeszcze inne krzyczały z głodu i płakały – bezradne i opuszczone.
Z ratusza przekazano przez głośniki rozkaz: »168 dzieci zostało opuszczonych przez siostry Narodowosocjalistycznego Towarzystwa Opieki Społecznej. Wzywa się niemieckich mieszkańców, żeby się tymi dziećmi zajęli«.

Setka dzieci została rozdana, lecz 30–40 pozostało. Zawieziono je do miejskiego szpitala poza miastem. W szpitalu panuje depresyjny nastrój. Nie ma łóżek, mleka, środków do prania. Szpital leży poza miastem przy lesie i siostry boją się iść do miasta, by się czegoś dowiedzieć – ze strachu, że mogłoby się im coś przydarzyć.

Pewnego przedpołudnia dzieci zostają załadowane do dwóch wagonów towarowych. Na podłodze leży słoma, poza tym nic. Nic, przy pomocy czego można by utrzymać przy życiu roczne i dwuletnie dzieci. Po drodze, gdy pociąg się zatrzymuje, siostry wybiegają na pola, kradną parę ziemniaków. Gotują na dwóch kamieniach kartoflaną zupę, piorą kilka pieluszek. Tak żyją kilka tygodni na zatłoczonych, zniszczonych trasach kolejowych. Przejeżdżają przez Drezno, Gubin, Landeshut [dziś Kamienna Góra na Dolnym Śląsku – red.]. Trwa bezskuteczna walka o życie dzieci, 10–15 z nich umiera.

Gdzieś na Śląsku trzy siostry znowu wybiegają podczas krótkiego postoju, żeby znaleźć coś do jedzenia. Gdy przybiegają z powrotem na dworzec, pociągu już nie ma. Dokąd pojechał? Jakiś Rosjanin wzrusza ramionami. Gdzieś koło Breslau ostatnia siostra wyskakuje z pociągu, nie chce jechać na wschód” (cytat za: Daina Kolbuszewska „Niemka. Dziecko z pociągu”, przeł. Maria Kolbuszewska).

4.

Gdy czytelnicy „Sterna” wzruszają się nad reportażem (to czas, gdy w RFN pamięta się głównie o własnych ofiarach wojny), nastoletni Andrzej siedzi w oknie i maluje konie. Widok ma świetny: po drugiej stronie ulicy rząd furmanek załadowanych pszenicą. Wystarczy odsłonić firankę, by widzieć konie różnej maści. Andrzej maluje plakatówkami białe, gniade i kare szkapy.
Czasem słyszy pogardliwe: „Niemiec!”. Ale po II wojnie ludzie często się tak przezywają, niektórzy słowo „Niemiec” piszą z małej litery. Ciotka głaszcze go po głowie, powtarza: „Nie martw się. Oni i tak cię kochają”.

Niczego się nie domyśla.

5.

Dochodzi dwudziesta, gdy na dworzec kolejowy w wielkopolskim Rawiczu wtacza się towarowy skład. Jest 6 czerwca 1945 r.

Tutejszy węzeł kolejowy to strategiczne miejsce, krzyżują się tu linie wiodące na zachód, południe i wschód. Jadą transporty: wysiedlani Niemcy i polscy wysiedleńcy z Kresów.

Kilka kilometrów na zachód od Rawicza była przed wojną granica polsko-niemiecka. Nowej, na Odrze, jeszcze nie ustalono. W mieście działa prosowiecka władza PKWN. Rawicz naszpikowany jest bezpieką, sowiecką i rodzimą.

6.

– To ja byłem chłopcem w wiklinowym koszu, który wyciągał rączki do Edmunda – mówi mi 67 lat później Andrzej Cichy. Oczy ma wilgotne.

Jest październik 2012 r. Rozmawiamy w jego rawickim domu z ogródkiem. Pijemy mocną kawę, zalewajkę. Za oknami złota jesień, kwitną astry. Sam je sadził. Ogrodnictwo, po malowaniu, to jego druga pasja.

– Największą krzywdę zrobiłem ojcu – Andrzej ma wyrzuty sumienia, gdy mówi o swej ucieczce z domu. Czy wtedy nie miał wyrzutów? – Miałem 19 lat, działałem w emocjach.

7.

6 czerwca 1945 r. służbę na stacji w Rawiczu ma zawiadowca Stanisław Stachowiak. Unosi czerwoną chorągiewkę, by zatrzymać wjeżdżający pociąg. Na peron schodzi kierownik składu. Przedstawia się jako Willi Rochowski.

Zawiadowca przegląda skład. Do towarowych wagonów doczepiono dwa osobowe. W środku małe dzieci. Stachowiak ocenia, że prawie setka. Wycieńczone, z biegunką. Niektóre ledwo żywe. A Rochowski się plącze. Mówi, że jest Niemcem, ale jego przodkowie byli Polakami. Że w pociągu są polskie dzieci ze szpitala w Saaz (dziś Žatec w Czechach) i wiezie je do Wrocławia.

Ale coś tu nie gra: jeśli dzieci jadą ze szpitala, powinny mieć dokumentację i opiekę, choćby pielęgniarek. Opieki nie ma, a Rochowski nie ma papierów. Otaczają go kolejarze i milicjanci.

Wyjaśnijmy: Žatec był jednym z tych miejsc w przedwojennej Czechosłowacji, gdzie żyło sporo Niemców. Odkąd jesienią 1938 r. III Rzesza anektuje część Czechosłowacji, Žatec nazywa się Saaz. Na zdjęciach z tego czasu widać hajlujących Niemców, witających wojsko Hitlera. Niemieckie panowanie skończy się 8 maja 1945 r., gdy wejdą tu Sowieci.

8.

Zachowało się oświadczenie Rochowskiego, spisane odręcznie po niemiecku wtedy w Rawiczu: powtórzył w nim, że z polskimi dziećmi ze szpitala w Saaz jedzie „nach Breslau”.

– Nie mógł jechać do Wrocławia! – oburzył się kilkadziesiąt lat później Andrzej Cichy. – Wrocław był zrujnowany.

Cichy się mylił, kolejowe transporty docierały już do miasta.

600-tysięczny Breslau, jedno z większych miast Rzeszy, przez pierwsze lata wojny jest bezpieczny: nie dolatują tu alianckie bombowce. Zmienia się to w styczniu 1945 r., gdy Armia Czerwona zaczyna ofensywę, która doprowadzi ją do Odry. Przez Breslau ciągną uciekinierzy ze Śląska, przerażeni wieściami o sowieckich mordach i gwałtach. Breslau, ogłoszony twierdzą, ma się bronić. Ale dopiero gdy Sowieci ruszają, władze nakazują ewakuację cywilów.

„Rozporządzenie to jest zbrodnią popełnioną na niemieckim narodzie” – zapisze ks. Paul Peikert, proboszcz katolickiej parafii św. Maurycego (autor wstrząsającego dziennika z oblężenia miasta). Nie przesadza: na zatłoczonych dworcach ludzie się tratują, gubią się dzieci. Wielu ucieka pieszo. Mróz sięga 20 stopni, więc tysiące giną. W lutym Sowieci oblegają Breslau. Miasto podda się dopiero 6 maja, cztery dni po upadku Berlina.

9.

Dzieje transportu niemieckich dzieci, opisane sugestywnie przez „Stern”, kilka lat temu mogli poznać polscy czytelnicy. Daina Kolbuszewska opisała to w książce „Niemka. Dziecko z pociągu”. Jej bohaterkami są Anita Liebenberg i Gertrud Wieczorek.

Obie rodzą się w 1943 r. w Breslau. Pierwsza trafia do domu dziecka, druga do żłobka. W sierpniu 1944 r. niemieckie władze wywożą maluchy z domów dziecka i żłobków do Jannowitz (Janowice Wielkie w Kotlinie Jeleniogórskiej). Potem, w lutym 1945 r., do Maffersdorf koło Liberca (Czechy). W maju dzieci mają być ewakuowane dalej (towarzyszą im siostry i lekarka), ale 8 maja transport wpada w ręce Sowietów – właśnie w Saaz.

Pod koniec maja maluchy zostają umieszczone w pociągu, który po kilkunastu dniach dojeżdża do Wrocławia. Część umrze na tyfus i z wycieńczenia. Reszta trafi do klasztoru urszulanek w Wartha (Bardo Śląskie) – są tam jeszcze niemieckie zakonnice. Tylko niektóre dzieci odnajdą potem niemieckie rodziny. – Te, które zostały, wychowały się w polskich rodzinach i w domach dziecka, nie wiedząc, że są Niemcami – mówi Kolbuszewska.

Ale zanim 8 czerwca 1945 r. pociąg dojedzie do Wrocławia, zatrzymuje się w Krotoszynie, w Wielkopolsce – kilkadziesiąt kilometrów od Rawicza. Jakaś Polka przygarnia Anitę, inna Gertrud. Kierownik pociągu spisuje dane kobiet. Dzięki temu Anitę w latach 60. odnajdą niemieccy rodzice (będzie ich odwiedzać do śmierci). Gertrud sama odszuka brata w Niemczech.

Pytam Kolbuszewską, czy jej bohaterki uważają się za Polki czy Niemki? – To niemożliwe do rozstrzygnięcia – tłumaczy. – Pytanie, czy są Polkami czy Niemkami, jest dla nich dręczące.

10.

Znów Rawicz, 6 czerwca 1945 r. Gdy Rochowski plącze się w zeznaniach, po mieście roznosi się, że na stacji stoi pociąg z chorymi maluchami. Ktoś puszcza plotkę, że to dzieci powstańców warszawskich. Zbiegają się ludzie. Niosą mleko, pieluchy. 12 najbardziej chorych dzieci zostaje w Rawiczu – nie przeżyłyby dalszej podróży.

W mieście mają doświadczenie z sierotami. W kwietniu przyjęli 40 malców z ośrodka dla dzieci przymusowych robotnic w pobliskim Herrnstadt (Wąsosz). Chętnych do zaopiekowania się było więcej niż dzieci.

Teraz 12 maluchów z pociągu trafia do ośrodka Czerwonego Krzyża u sióstr elżbietanek – jak wcześniej dzieci z Herrnstadt. Wkrótce zabiorą je do domów kolejne rodziny.

Malcy z Herrnstadt mieli na szyjach tabliczki z nazwiskiem i datą urodzin. Dzieci z pociągu Rochowskiego nie mają nazwisk. Nie wiadomo, kiedy się urodziły, kim ani jakiej narodowości są ich rodzice. Datę urodzin określi po wyglądzie lekarz Stanisław Dzieciuchowicz (legenda Rawicza, dziś ma swoją ulicę). Miejsce urodzenia wszystkie dostaną to samo: Rawicz. Imiona i nazwiska dadzą im opiekunowie. – Dostaliśmy nową tożsamość – powie mi później Cichy.

11.

Anna jest księgową, Edmund milicjantem, komendantem posterunku MO w Miejskiej Górce pod Rawiczem (wkrótce wyda się, że był w AK – wsadzą go do więzienia, wyjdzie po śmierci Bieruta). Pobrali się przed wojną, teraz mają koło trzydziestki. Bezdzietni. Gdy słyszą, że w ośrodku Czerwonego Krzyża jest 12 malców z pociągu z Czechosłowacji, postanawiają przygarnąć jedno. Wezmą to, które wyciąga rączki do Edmunda.

W domu uznają, że chłopiec nie pożyje długo. Nie wiedzą, czy jest ochrzczony, więc spieszą się z chrztem. Chcieliby go pochować ochrzczonego. W kościele w Miejskiej Górce ksiądz nadaje mu imię Andrzej.

Dzieciuchowicz określił jego wiek na 12 miesięcy. Urzędnicy wpisali więc, że urodził się 7 czerwca 1944 r. w Rawiczu. Anna i Edmund dadzą mu nazwisko.

12.

Gdy 6 czerwca 1945 r. ludzie wyciągnęli z wagonów 12 dzieci, pociąg odjechał.

Taka jest oficjalna wersja.

Czy mógł tak sobie odjechać? Dokąd pojechał? Co stało się z resztą dzieci? Pytania się mnożą.
– Rochowski mógł wykorzystać zamieszanie i uciec – zgaduje Jerzy Zielonka, dziennikarz z wielkopolskiego Kościana, który pisał o tajemniczym transporcie. – W tej historii wszystko jest możliwe. A może pozwolono mu odjechać nach Breslau? Zielonka latami zajmował się sprawą. – Doszedłem do ściany. Zostało za mało dokumentów.

13.

Rawicz, początek lat 60. Andrzej rośnie, marzy o szkole plastycznej. Najbliższa jest we Wrocławiu. Matka się nie zgadza. Nie chce rozłąki (musiałby mieszkać w internacie). Posyłają go do technikum rolniczego w Bojanowie obok Rawicza. Może codziennie dojeżdżać.

– Dlaczego chłopak o artystycznych zdolnościach poszedł do technikum rolniczego? – zapytałem. Cichego w tamten jesienny poranek przy mocnej kawie.

– Bo lubiłem malować konie.

Po pierwszej klasie rodzice uznają, że może lepsze będzie dla niego wojsko. Idzie do szkoły łączności w Zegrzu. Tam proponują mu przejście do wojsk rakietowych, kuszą wyjazdem do Leningradu. „Tylko musielibyście zerwać kontakt z rodziną – słyszy. – Ale to nie byłby dla was problem, bo to nie wasza rodzina”.

Andrzej składa fakty z dzieciństwa. Słyszał: znajda, Niemiec. Ciotka powtarzała, że rodzice „i tak cię kochają”.

Pisze do domu: „Czy jesteście moimi rodzicami?”.

Odpisuje matka (pisownia oryginalna):

„Mój Kochany Andrzeju!

Jak wiesz była wojna, a każda wojna pociąga za sobą ofiary – czy to życie – czy to inne i niestety Ciebie to również spotkało.

Po wojnie wiosną 1945 roku ożyły najróżniejsze transporty – istna kołomyjka – wojska, ludzi ze wschodu na zachód – z zachodu na wschód, między innymi i dzieci – z kąd trudno powiedzieć czy ze szpitali, domów wychowawczych czy zabranych przez Niemców rodzicom. Faktem jest że takie transporty przejeżdżały przez Rawicz na wschód. Dzieci chore i słabe, które by nie wytrzymały tak dalekiej drogi pozostawiono w Rawiczu.

Ja o tym transporcie mało wiedziałam bo nie pracowałam i miałam mało styczności z ludźmi – ale wiedział o tym ojciec i właśnie pamiętnego dnia skłonił mnie do pójścia z nim by zobaczyć te dzieci.

Poszłam – wprowadzono nas do dużej sali gdzie były same koszyki czy też kojce, a w nich najróżniejsze dzieci – obraz nędzy i rozpaczy – w tej chwili gdy to wspominam to mi się serce kraje.

Przy samym wejściu stał koszyk, a w nim dziecko bladziusieńkie, chore na które mało kto zwracał uwagę ze względu na to, że było tak słabe i gdy ojciec przy tym koszyku przystanął dziecko to wyciągnęło do niego rączki my poszliśmy dalej – ludzi było wiele – jedni z ciekawości, inni ze szczerego współczucia, a inni żeby się zaopiekować…

Obeszliśmy wszystkie dzieci lecz na żadne ojciec się nie zdecydował (nie mówię o sobie, gdyż byłam przeciwna). Wychodząc – ojciec znowu spojrzał na dziecko przy wejściu i ono znowu do niego wyciągnęło rączki – i to przesądziło sprawę... Żadne tłumaczenie, że dziecko słabe, chore nie pomogło… albo to albo żadne… i w ten sposób znalazłeś u nas opiekę i dom”.
Andrzej przeczytał list. Do domu już nie wrócił.

14.

Pociąg, którym w czerwcu 1945 r. jechały Anita Liebenberg i Gertrud Wieczorek, to nie ten sam, którym wieziono 12 dzieci adoptowanych przez rawickie rodziny. – Nie zgadza się nazwisko kierownika pociągu – mówi mi Kolbuszewska. – Chyba że Rochowski ze strachu podał nazwisko np. polskich przodków, na których się powoływał.

Bo jednak wiele faktów się zgadza: Saaz, szpital, „nach Breslau”... No i daty: 6 czerwca – Rawicz, 8 czerwca – Wrocław. Wprawdzie to tylko 60 km, ale po wojnie podróże koleją trwały długo.

– W tym czasie kursowało wiele takich pociągów – studzi hipotezy Kolbuszewska. – A może były to dzieci z Lebensbornu? Niczego nie można wykluczyć.

Ale jeśli miałyby to być polskie dzieci, to czemu w niemieckim pociągu?

– Może Rochowski kłamał, by ratować swoją skórę? – zastanawia się Kolbuszewska.

Przypominamy sobie jego oświadczenie. Pismo krzywe, linijki zjeżdżają w dół, jakby Rochowski pisał je pod presją. Pod lufą karabinu? A może nam się tylko zdaje?

– Rochowski mógł nawet nie wiedzieć, gdzie jest: w Polsce czy w Niemczech – mówi Jerzy Zielonka. – Jak zobaczył polskie i sowieckie mundury, to co miał powiedzieć? Że wiezie niemieckie dzieci?

– Czy to możliwe, by Niemcy martwili się o polskie dzieci i organizowali dla nich transport? – pytam prof. Annę Wolff-Powęską, znawczynię stosunków polsko-niemieckich.

– A może to był dobry Niemiec? – odpowiada. – Albo chciał się przypodobać Polakom? Przecież jako Niemiec był na ich łasce. Niczego nie można wykluczyć.

Pytam Marię Rutowską, historyk z Instytutu Zachodniego. – Zbyt wiele tu niewiadomych. Ten transport wygląda jak pociąg widmo – odpowiada.

15.

Andrzej odchodzi z komunistycznej armii. Kilka lat później przyjeżdża do Rawicza na Wszystkich Świętych. Przy grobie przybranych dziadków wita się z Anną i Edmundem. Atmosfera była chłodna. – Ani oni na mnie nie czekali, ani ja do nich nie lgnąłem – wspominał mi potem.

Żeni się i sprowadza do Rawicza. Lata biegną. Umiera ojciec. Andrzej przez trzy lata wozi codziennie motorynką obiady chorej matce.

List od matki próbuje pokazać dorosłej córce. Nie chce go przeczytać.

16.

W 1986 r. Jerzy Zielonka drukuje w „Panoramie Leszczyńskiej” serię tekstów pod wspólnym tytułem: „Dzieci z Herrnstadtu”. Opisuje losy maluchów z Wąsosza i z pociągu Rochowskiego. Do redakcji dzwonią i piszą czytelnicy. – Mieli pretensje, że wywlekam ich rodzinne sprawy. Niektórzy bali się, że może są dziećmi nazistów – opowiada Zielonka.

Ale po artykułach wiele dawnych dzieci kontaktuje się ze sobą. Już w wolnej Polsce założą stowarzyszenie, Cichy zostanie prezesem. Odtąd żyje jednym: chce wyjaśnić tajemnicę pociągu, który wtedy stanął w Rawiczu. Grzebie po archiwach, studiuje książki. Nie znajdzie wiele: w archiwum w Lesznie jest tylko oświadczenie Rochowskiego. We Wrocławiu szuka jego adresu, ale w dawnych spisach nie ma ulicy, którą podał. Pisze do Czech. Odpowiedź rozczarowuje: „Dokumenty Urzędu Miejskiego w Žatcu z okresu II wojny światowej zostały niestety zlikwidowane. Kronika miasta Žatec została zakończona jesienią 1944 r.”.

Po ukazaniu się jej książki Kolbuszewska rozmawia z Cichym. Nie wie jeszcze, że to dwa różne pociągi. Namawia go, by napisał do Niemieckiego Czerwonego Krzyża. List jest gotowy. Ale Cichy go nie wyśle.

Kolbuszewska: – Jakby się bał, że znajdzie dowód, iż był w pociągu wiozącym niemieckie dzieci. Wolał zostać Polakiem.

17.

Karina Cicha: – Tato chorował. Gdy trzy lata temu szedł do szpitala, pożegnał się z sąsiadami i z kwiatami w ogródku.

– Wiosną posadził lilie – wspomina żona. – Nie zdążył zobaczyć, jak kwitną.

Pogrzeb był w upalne lipcowe popołudnie, w 2013 r. Andrzej Cichy leży w jednym grobie z Anną i

Edmundem. Na nagrobku wyryto jego imię, nazwisko, datę urodzin i śmierci.

– Zgadza się tylko data śmierci – mówi Karina.

I tak chyba musi pozostać. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2016