To moja sprawa

Andrzej Bart, pisarz: Im jestem starszy, im dłużej rozmawiam z tymi, którzy dzięki niemu przeżyli, tym bardziej Rumkowskiego rozgrzeszam - dostrzegając brzydotę jego charakteru. Rozmawiali: Andrzej Franaszek i Agnieszka Sabor

25.08.2009

Czyta się kilka minut

Tygodnik Powszechny: Bohaterem "Fabryki muchołapek" uczynił Pan Chaima Rumkowskiego? Dlaczego?

Andrzej Bart: Myślałem o nim, odkąd po raz pierwszy usłyszałem czarną legendę o salonce, którą miał jechać do Ausch­witz i o więźniach z Sonderkommando, którzy żywcem mieli go tam wrzucić do pieca. Taka opowieść zrobiła odpowiednie wrażenie na młodym chłopaku. Po kilku latach powiedziałem śmiało do Arnolda Mostowicza, największego znanego mi znawcy żydowskiej Łodzi: "Panie Arnoldzie, chciałbym kiedyś napisać powieść o Rumkowskim". Zauważyłem w jego oczach ogromne zainteresowanie i zrozumiałem, że sam o tym myśli. Do tej rozmowy nigdy nie wróciliśmy. Po wielu latach napisałem ,,Fabrykę muchołapek".

Skonstruowaną jako imaginacyjna rozprawa sądowa, w której powinien zapaść wyrok. Tymczasem wobec postawy Rumkowskiego jesteśmy bezradni.

W książce adwokat okłada laską krzesło stojące obok Rumkowskiego. To mój pisarski wyrok, wydany po namyśle najdłuższym z możliwych. Im jestem starszy, im dłużej rozmawiam z tymi, którzy przeżyli getto, tym bardziej Rumkowskiego rozgrzeszam - dostrzegając oczywiście brzydotę jego charakteru. Uważał, że jeśli udowodni Niemcom przydatność ekonomiczną łódzkich Żydów, uratuje społeczność. Mówi się o kolaboracji. Ale czymże ona jest w skali państw przegrywających wojnę? Naród podbity wykonuje polecenia zwycięzcy. Większość Europy pracowała dla Niemców. W Ursusie, w Radomiu produkowano dla III Rzeszy. Jeśli mielibyśmy jakikolwiek poważny przemysł, pracowałby dla Niemców. Tak samo jak zakłady Peugeota czy Škody. Z Łodzi włączonej do Rzeszy zabierano Polaków do przymusowej pracy w niemieckich fabrykach i na niemieckich polach. Czy byli oni kolaborantami? Jak więc ludzie zamknięci w getcie mieliby nie pracować za możliwość przeżycia?

Zresztą, getto łódzkie produkowało nie tylko dla wojska. Najwięcej zamówień na towary z getta pochodziło od kupców z Łodzi. Rumkowski otoczył się wybitnymi fachowcami, którzy dokonywali cudów w każdej branży. Działały szkoły - także wtedy, kiedy poza gettem już ich nie było. Nikt nie mógł przypuszczać, że konferencja w Wannsee ze swoim ostatecznym rozwiązaniem kwestii żydowskiej przyniesie hekatombę na nieznaną wcześniej skalę.

W Rumkowskim nieznośna jest przede wszystkim megalomania, postawa pysznego władcy, który rozdaje łaski lub kary. Te banknoty z jego podobizną, znaczki pocztowe... Nie był jednak potworem, był po prostu głupi. Choć i w tej kwestii chciałbym się za nim wstawić, bo wśród ludzi zajmujących się polityką współcześnie, widzę wielu takich, którzy postawieni na jego miejscu mogliby zachować się gorzej.

Jednak naszym romantycznym wyobrażeniom bardziej odpowiada Czerniakow, szef Judenratu warszawskiego, który popełnił samobójstwo, by nie wypełniać rozkazów niemieckich.

Kiedy starszemu gminy w Zduńskiej Woli Niemcy kazali przyprowadzić do wyjazdu w nieznane grupę Żydów, powiedział, że może przyprowadzić czworo: siebie, żonę i dwoje dzieci. Zginął oczywiście, a zduńskowolscy Żydzi albo zginęli później, albo zabito ich na miejscu. Getto warszawskie pod rządami Czerniakowa wydawało się łodzianom edenem. Kto miał w Warszawie rodzinę, robił wszystko, aby się z nią połączyć. Szczęśliwcy, którym się to udało, pisali potem w listach, że po raz pierwszy mogli się najeść do syta. W warszawskim getcie były kawiarnie, muzyka, resztki normalnego życia, a przede wszystkim minimalny kontakt z miastem. Z pieniędzmi można było jakoś przeżyć, podczas gdy w Łodzi tylko ten, kto pracował, miał szansę na zupę. W 1942 r. getto warszawskie przestało istnieć w sposób najdosłowniejszy z możliwych, a getto w Łodzi trwało nadal.

Rumkowski miał więc nadzieję, że zostaną kiedyś uwolnieni?

Nawet wojna trzydziestoletnia musiała się kiedyś skończyć. Nikt nie mógł przewidzieć szaleństwa nazistów. Rumkowski był syjonistą. W getcie młodzi pionierzy ćwiczyli pracę na roli, aby w przyszłości budować w Palestynie państwo żydowskie. Na pewno wierzył, że doczekają wolności. Jednak po likwidacji wszystkich gett i w getcie łódzkim zażądano daniny z ludzi. Starcy, chorzy i dzieci do lat dziewięciu... getto długo żyło nadzieją, że wysłani nie jadą na śmierć, jednak Rumkowski i wysocy urzędnicy na pewno znali prawdę. Wtedy też musiał podejmować najstraszliwsze decyzje. Ratować jednych, poświęcając drugich, czy nie ratować i nakazać gettu ruszyć pospołu do gazu? Opowiadał mi ówczesny czternastolatek, że ubrał swojego małego braciszka jak dorosłego, aby wydał się starszy. Kiedy to nie pomogło i żołnierz rozdzielił ich kolbą karabinu, nie poszedł jednak za bratem do wagonu, choć mógł. Do dzisiaj nie może dać sobie z tym rady. Ktoś powiedział kiedyś: "Wszyscyśmy narzekali na Rumkowskiego, ale nikt by nie chciał być na jego miejscu".

Czy ma Pan kontakt z ludźmi, którzy przeżyli Litzmannstadt Ghetto?

Oczywiście. Mówi się, że gdyby Rosjanie nie zatrzymali się na Wiśle albo gdyby powiódł się zamach na Hitlera, w łódzkim getcie przeżyłoby ponad 70 tys. ludzi. Przeżyło ich według różnych szacunków od 2 do 15 tys. Więcej niż we wszystkich gettach na wschodzie Europy razem wziętych.

W "Fabryce muchołapek" występuje chłopiec adoptowany przez Rumkowskiego. W rzeczywistości dzieci, które adoptował i kazał adoptować swoim bezpośrednim podwładnym, było więcej. Dziewczynka wtedy, a teraz dorosła kobieta, mieszkająca w Stanach, napisała mi, że do końca swoich dni będzie wdzięczna Rumkowskiemu, że ofiarował jej życie. Żadne z adoptowanych dzieci nie ma wątpliwości, że to on je uratował. Są wspaniałymi ludźmi, którzy przez swoje życie dużo dali światu. Po wojnie przed żydowskim sądem stanął dostojnik getta Marek Kliger. Pracował dla gestapo i wskazywał ludzi ukrywających pieniądze. Został uniewinniony, gdyż przedstawił świadków twierdzących, że uratował im życie. Więc co tu mówić o Rumkowskim.

Specyfiką dzielnicy zamkniętej Litzmannstadt jest to, że znalazło się w nim 20 tys. Żydów z Zachodu. Tylko w jednym transporcie przyjechało 700 adwokatów z rodzinami.

Jak mówiono w getcie: "Mamy tu więcej przyszłych noblistów niż reszta świata". Na łódzkie Bałuty, czyli do przedwojennej dzielnicy nędzy, dojeżdżali pullmanowskimi wagonami. Stacja nazywała się Radegast. Ze swoimi skórzanymi walizami i ciepłą odzieżą trafili do miejsca, w którym ludziom już brakowało żywności. Wszędzie brud i warunki higieniczne obrażające wszelkie oczekiwania. Zobaczyli straszliwą karykaturę Wschodu, o którego istnieniu woleliby nie pamiętać. Żydzi niemieccy, posiadacze Żelaznych Krzyży z I wojny, do końca nie wierzyli, że stanie im się coś złego. Spotkanie na Bałutach dwóch cywilizacji nie trwało długo, bo elitę umysłową Europy, jako nieprzydatną do pracy fizycznej, posłano na śmierć - jeszcze przed dziećmi do lat dziewięciu. Wśród przymusowych gości z Pragi znalazły się Gabriela Hermannowa i Valeria Pollakowa z mężem Josefem - siostry i szwagier Franza Kafki. Samego Franza uratowała gruźlica i śmierć, bo także mógł przyjechać do Łodzi.

Ginęli w Chełmnie nad Nerem. W Auschwitz nie działała jeszcze maszyneria zagłady, a Rudolf Höss przyjeżdżał do Chełmna na naukę. Pierwsze eksperymenty polegały na polewaniu gaszonym wapnem żywych ludzi spędzonych do dołów. Zaniechano ich, bo żołdacy nie wytrzymywali tego widoku. Potem więc przyzwoicie: szpaler zieleni, a na białym budynku flaga szwajcarskiego Czerwonego Krzyża. Przyjeżdżających z getta witał gruby żołnierz pykający fajkę i przyjaźnie doradzał kąpiel, bo przecież w Łodzi "nie mieli państwo za czysto". Zalecał pozostawienie cennych przedmiotów, gdyż dezynfekcja może im zaszkodzić. Coraz węższe korytarze prowadziły do ciężarówek, w których zabijały ich spaliny. Sproszkowane kości wrzucano do Neru.

Mówiąc o Zagładzie coraz rzadziej posługujemy się świadectwem, a coraz częściej literaturą i sztuką. Przykładem "Fabryka muchołapek".

Aby dotykać historii, potrzebna jest wiedza, ale też intuicja. Pamiętniki, opowieści świadków są nitkami, z których artyści tkają swój obraz. W getcie każdy znał tylko swoje małe poletko i drogę do pracy. Dopiero po wojnie ci, którzy przeżyli, wzajemnie się informowali o tym, co było na innej ulicy i w innym resorcie. Panorama getta dopiero się dla nich objawiała. W pierwszym projekcie "Fabryki muchołapek" rozprawę sądową relacjonować miał młody dziennikarz z Izraela. Zrozumiałem jednak, że za mało wiem o młodych dziennikarzach z Izraela, a oni nie dość znają Łódź. Ktoś inny zresztą nie mógłby z taką czułością dla mieszkańców Łodzi wytłumaczyć istnienie napisów antysemickich na ścianach domów. Myślę także nieskromnie, że tylko ja mogłem bezpiecznie wprowadzić dziewczynę z getta do swojego miasta.

Trzymając się epizodu z napisami antysemickimi na murach: jak postrzega Pan współczesną atmosferę miasta?

Nie jestem wielkim znawcą współczesnej Łodzi, choć coś wiem o niej. To jedyne miasto w środku Polski, które straciło nie tylko Żydów, ale i Niemców, którzy je zakładali. Opowiadał mi nieżyjący już pisarz Andrzej Braun, że jego przodkowie z warsztatem tkackim przyjechali tu na sankach ciągniętych przez psa. Sam mieszkam teraz w domu, którego właścicielem był Niemiec, a który w podwórzu miał maleńką fabryczkę. Jego matka nie wytrzymała po wojnie obozu na Sikawie, w którym ich umieszczono. Pewnego razu odwiedzili mnie starsi państwo, on adwokat na emeryturze, ona w ciężkiej depresji. Zauważyłem, że rozglądają się po mieszkaniu, jakby coś im się w nim nie zgadzało. Okazało się, że ukrywali się podczas wojny w małym pokoiku, który dotykał łazienki, a który teraz jest jej częścią. Żydzi ukrywający się w kamienicy Niemca. W tym właśnie tkwi istota tej Łodzi, która mnie interesuje i o której wiem więcej.

Kim więc był Mordechaj Chaim Rumkowski?

Mam w Sztokholmie zaprzyjaźnione małżeństwo. Byli w łódzkim getcie. Bardzo się kochają, oboje porobili świetne kariery, są bogaci, ona grywa na podwieczorkach u królowej. Jeśli się kiedykolwiek kłócą wieczorami, to tylko o Rumkowskiego. Każde z nich ma o nim swoje zdanie, z którego od ponad pół wieku nie ustępuje o krok. To moja odpowiedź.

Andrzej Bart (ur. 1951) jest prozaikiem, laureatem Nagrody Kościelskich (1991 r.), autorem m.in. książek "Rien ne va plus" i "Don Juan raz jeszcze", a także "Fabryki muchołapek" (2008).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2009

Artykuł pochodzi z dodatku „Stacja Radegast (34/2009)