To już nie jest ten sam Izrael

OZ ALMOG, socjolog: W społeczeństwie izraelskim obserwujemy zanik narodowej syjonistycznej kultury, jej ultrapatriotyzmu. Kraj jest bardzo podzielony, pełen konfliktów. Co nie przeszkadza mu odnosić sukcesów na wielu polach.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Radość po sukcesie Netty Barzilai, która wygrała konkurs Eurowizji. Skwer imienia Icchaka Rabina w Tel Awiwie, 13 maja 2018 r. / CORINNA KERN / REUTERS / FORUM
Radość po sukcesie Netty Barzilai, która wygrała konkurs Eurowizji. Skwer imienia Icchaka Rabina w Tel Awiwie, 13 maja 2018 r. / CORINNA KERN / REUTERS / FORUM

KAROLINA PRZEWROCKA-ADERET: W filmie promującym 70-lecie kraju izraelski MSZ pyta, co dziś znaczy być Izraelczykiem. I odpowiada, że to znaczy pochodzić z różnych stron świata – Maroka, Polski, Argentyny czy Palestyny – świętować Pesach, Ramadan, Mimounę lub Boże Narodzenie, zjadać marokański kuskus, gulasz węgierski lub „polskie” gefilte fisz. „Bycie Izraelczykiem to wolność do bycia sobą” – mówi lektor. Przyjemna, choć infantylna wizja sugerująca bezproblemowe i radosne trwanie w kulturowym tyglu współczesnego Izraela. Panu z tą wizją po drodze? Bo ja, żyjąc tu, dostrzegam w niej sporo pęknięć.

OZ ALMOG: Patrzę na to głębiej. Z punktu widzenia socjologii i psychologii narodu można stwierdzić, że weszliśmy w erę postsyjonistyczną.

Izrael się zglobalizował. Ponad milion ludzi podróżuje stąd rocznie za granicę, to najwyższy odsetek per capita w skali światowej.

Sytuacja ekonomiczna znacząco się zmieniła: w skali globalnej zajmujemy 23. miejsce pod względem standardów życia. Jednocześnie obserwujemy zanik narodowej syjonistycznej kultury, jej ultrapatriotyzmu wynikającego z rewolucji, jaką to społeczeństwo przeszło.

Kraj jest bardzo podzielony, pełen konfliktów. Owszem, solidarność istnieje, głównie w sytuacjach zagrożeń, bo wciąż jesteśmy otoczeni przez wrogów, wyizolowani – geograficznie, politycznie i kulturowo. Ale to już nie jest ta sama solidarność co kiedyś, nie ta sama naiwność czy bezgraniczna wiara. To już nie jest ten sam Izrael.

Czy dobrze słyszę w tym nostalgię za syjonizmem?

Izraelczycy – także ortodoksyjni Żydzi – wciąż się z nim identyfikują.

Syjonizm jest ideologią moralną i takim też ruchem. Ale również czymś w rodzaju świeckiej religii – trochę jak komunizm w sensie psychologicznym. Jeszcze do niedawna był zbiorem symboli, norm, rytuałów, uczuć, emocji, sposobów postrzegania świata. I to się niedawno drastycznie zmieniło.

Wróćmy na chwilę do pierwszych imigracji. Już te z końca XIX w. kreują mit Sabry, nieodłącznie związany z syjonizmem.

To mit nowego Żyda. „Nieżydowskiego”, „Żyda-goja”.

Jest on odpowiedzią na szalejący w Europie antysemityzm?

Tak – niebezpośrednio i paradoksalnie. Główną diagnozą syjonistów było to, że Żydzi żyją w diasporze, w ­nienaturalnych dla siebie warunkach. Nie zostali zaakceptowani, bo są bardzo przywiązani do swojej tożsamości, także religijnej, a to nie było akceptowane przez nowych nacjonalistów, którzy wymagali totalnego oddania ówczesnym nowym narodom, wykreowanym przez narodową rewolucję i rewolucję przemysłową wieków XIX i XX. A więc rośnie antysemityzm. Nic dziwnego, że syjoniści doszli do wniosku: potrzebujemy własnego kraju, ziemi, niepodległości, nie możemy od nikogo zależeć. W tej chwili nie jesteśmy bezpieczni, czujemy się bezbronni, nasza śmierć jest mniej warta. A przecież mamy już naszą antyczną ojczyznę, nie musimy jej wcale wymyślać. Mamy wszystkie składniki tej ojczyzny: jej obietnicę zapisaną w świętych pismach, historyczne dokumenty, sentyment. Jedyne, czego nam brakuje, to zbudowanie tej starej-nowej ojczyzny – poprzez imigrację do Izraela.

I kogoś, kto tę ojczyznę wywalczy.

No właśnie, bo tu jest kolejna diagnoza: mentalność – główny problem Żyda w diasporze – sprowadza się właściwie do jego pasywności, do oczekiwania na Mesjasza. Ponieważ nie jest niezależny, łatwo go skrzywdzić, łatwo pozbawić go podstawowych człowieczych praw. Np. w Polsce Żyd nie może kupić własnej ziemi, więc co robi? Zostaje handlarzem. I to zresztą, zamiast uspokoić prawodawców, tylko zaostrza antysemityzm.

Syjoniści mówią więc: trzeba wyeliminować pasywność, stworzyć niezależnego, aktywnego, samowystarczalnego Żyda. I tu rodzi się idea Sabrów: pierwszych pokoleń w moszawach [moszawa to spółdzielnia rolnicza; od kibucu różniła się tym, że jej ziemia była własnością prywatną, a nie wspólną – red.], w syjonistycznych koloniach, w kibucach. Sabry – ci rdzenni Izraelczycy, tubylcy – są niemalże cudem. To pochodzenie jest elitarne, jest powodem do dumy. Dodatkowym powodem – bo Żydzi mają podstawę poczucia własnej wartości, wynikającą ze świętych pism: jesteśmy narodem wybranym! Te same pisma muszą zaakceptować – ze wszystkimi tego konsekwencjami – również chrześcijanie, co zresztą wpędza ich w poczucie niższości. Ta sprawa nas prześladuje. Ale Sabra przynosi do tego poczucia jeszcze jeden komponent: jesteśmy nie tylko narodem wybranym, ale też jesteśmy elitą pośród Żydów.

Jesteśmy lepsi od tych w diasporze?

Oczywiście! O to chodzi. Żydzi w Europie czy Ameryce patrzą na Sabrów z podziwem. Prawdziwie, jesteście nowymi Żydami! Tym samym wielu z nich podświadomie akceptuje stereotyp antysemicki: może jesteśmy bierni nie bez przyczyny, może nie jesteśmy tak silni, tak niezależni, tak atletyczni jak wy – Sabrowie. Na szczęście teraz mamy prawdziwych Żydów – wy nimi jesteście!

Sabra niesie ze sobą ważne przesłanie: żyje w kibucu lub moszawie, a jego najwyższą wartością jest ciężka praca.

To izraelski kowboj, antydekadencki, na każdym kroku demonstrujący swoje połączenie z naturą, także swoim wyglądem: rozwiane wiatrem kręcone włosy (fryzurę taką nazywamy blorit), specyficzna czapka (tembel), sandały jak u biblijnych herosów, ubrania w kolorze khaki. Oczywiście nie nosi żadnych symboli religijnych – jarmułki czy kapelusza – bo nie jest religijny. Religijność – czekanie na Mesjasza – kojarzy mu się zresztą z pasywnością. A syjonizm jest świecką rewolucją: nie musimy czekać na zbawcę, bierzemy sprawy w swoje ręce. Jego język jest prosty, bezpośredni, dugri. Nie potrzebuje żadnych masek, jest do bólu szczery. Wraz z innymi tworzy wielką rodzinę. I oczywiście mamy tu też wizerunek żołnierza: nowy Żyd ma być silny, twardy. Ale też piękny, opalony, wysportowany. Bo stereotypowy Żyd z diaspory jest przecież brzydki, słaby, blady.

I nagle w latach 80. XX w. to wszystko się zmienia...

Izrael otwiera się na świat, prywatyzuje się, przeżywa kolejną rewolucję: high-tech i gwałtowny ekonomiczny wzrost. Społeczeństwo zaczyna się indywidualizować.

I jest rozczarowane Sabrą?

Nie tyle rozczarowane, ile rozliczone z mitem. Już z niego wyrosło. Sabra jest właściwie wytworem izraelskiej elity: europejskiej, związanej z lewicową i socjalistyczną partią Mapai (później Avoda). Wśród nich było wielu Aszkenazyjczyków, także polskich Żydów, zajmujących najwyższe pozycje w państwie, cieszących się ogromnym sukcesem. Wiele podgrup społecznych czekało tylko, aż powinie im się noga – one czuły się wykluczone z narodowego mitu. Gdy Sabra triumfował, część społeczeństwa pogrążała się w kompleksie niższości.

Kto się tak czuł? Żydzi orientalni, ­Mizrachijczycy?

Również Żydzi religijni, prawicowi, wszyscy poza „elitą weteranów”. Ich dyskryminacja przebiegała na wielu różnych płaszczyznach: nie tylko ekonomicznej i społecznej, ale też psychologicznej. Aż wojna Jom Kippur z 1973 r. zaowocowała ogromną frustracją [atakując wtedy z zaskoczenia, kraje arabskie zaskoczyły Izrael i wydawało się, że może tę wojnę przegrać; po okupionym dużymi stratami zwycięstwie w Izraelu zaczęły się dyskusje i rozliczenia, kto ponosi winę za to zaskoczenie – red.]. To przełamało oligarchię Partii Pracy. Wystarczyły cztery lata, aby Likud doszedł do władzy – a wraz z nim, po raz pierwszy, wykluczone dotąd grupy.

Likud, czyli partia prawicowa, narodowo­-konserwatywna. Rządząca zresztą do dziś.

Wtedy też wielokulturowa percepcja, uwzględniająca różnorodności naszego społeczeństwa, zaczęła coraz silniej pojawiać się w mediach, w badaniach naukowych, na rynku i oczywiście w sferze politycznej. Zauważono, że traktowanie ludzi równo przekłada się na ekonomiczny zysk – bo na więcej klientów. Izrael otworzył się na świat, zaczął się globalizować. I tu pojawia się paradoks. Z jednej strony cieszymy się, że poprawił się nasz standard życia. Z drugiej strony tracimy naszą wyjątkowość i solidarność. Myślimy indywidualnie: chcemy mieć karierę, dobre życie, miłość, dzieci, przyjemność. Wątek geograficzny przestaje być ważny: możesz osiągnąć te cele osobiste gdziekolwiek indziej. Terytorium czy lokalna kultura są mniej ważne niż kiedyś.

Co w takiej sytuacji pozostaje z syjonizmu?

Badania w Izraelu wykazują, że ponad 90 proc. Żydów wciąż uważa syjonizm za ważny, może nawet za jeden z ważniejszych celów w życiu. Ale w praktyce to wygląda inaczej. Wiele osób decyduje się na emigrację z Izraela. Mieliśmy taki termin na emigranta yored: „ktoś, kto idzie w dół”, jako metafora moralnego upadku i kogoś, kto w pewnym sensie zdradza. Teraz wyjazd jest do zaakceptowania: żyj tam, gdzie ci wygodniej. A zatem syjonizm jest ważny, ale emigracja z Izraela nie jest taką hańbą jak kiedyś.

Jak wynika z badań, które cytuje Pan w swojej książce „Wielokulturowy Izrael”, większość dorosłej populacji Izraela chciałaby dostać europejski paszport – w tym polski. Tak „na wszelki wypadek”. Boją się? Izrael nie jest bezpieczny?

Tak, mają to na uwadze. Mówią: żyjemy tu tak długo, mieliśmy nadzieję, że konflikt zostanie rozwiązany po Oslo [w 1993 r. w Oslo premier Icchak Rabin i szef Organizacji Wyzwolenia Palestyny Jasir Arafat podpisali porozumienie, które zapoczątkowało tzw. proces pokojowy i miało doprowadzić do ostatecznego rozwiązania konfliktu – red.]. Tymczasem pokoju jak nie było, tak nie ma, a eskalacje konfliktu raz na jakiś czas rozbudzają falę terroryzmu. Syjonizm przestał być imperatywem – gdy nim był, ludziom nie zależało na osobistym bezpieczeństwie, byli gotowi poświęcać życie dla idei trwania w tym miejscu. A teraz, gdy tym imperatywem nie jest, nie musisz już niczego poświęcać – myślisz realnie o swoim bezpieczeństwie. Bo poczucie bezpieczeństwa jest też wypadkową indywidualistycznego sposobu myślenia. Dla tych osób np. polski paszport jest więc dostępem do Europy. Jest jakby pasem bezpieczeństwa.

Jacy są współcześni Izraelczycy?

Nie są ultranacjonalistyczni, jak czasem można usłyszeć w niektórych mediach. Skrajna prawica i lewica są marginesem, a nie większością. Większość Izraelczyków nie jest też bardzo religijna. Świadomi swoich korzeni, jednocześnie nie mają problemu z akceptacją grup LGBT. Ludzie mają raczej elastyczne poglądy polityczne, usytuowane gdzieś „pomiędzy”. Większość z nich byłaby za kompromisem terytorialnym z Palestyńczykami tak długo, jak to zapewnia bezpieczeństwo. Z brakiem zaufania w stosunku do Arabów bardziej im po drodze z Europą Wschodnią niż z krajami Zachodu. Nie mają tej naiwnej lewicowej percepcji, patrzą na sprawy realistycznie. Nie lubią politycznej poprawności, są świadomi różnic kulturowych, różnic w mentalności. Wiedzą, że nieprawdą jest, że pokój można zawrzeć tylko wtedy, gdy pójdziemy na kompromisy. Że pokój zaczyna się wraz z akceptacją egzystencji sąsiada. Przecież Arabowie nie akceptują izraelskiej egzystencji.

Ale nie powie Pan chyba, że Izrael nie ma problemu z dyskryminacją. Widać to gołym okiem. Etiopscy Żydzi, praktycznie nieobecni w wyższych sferach kraju, czy Arabowie, którzy – choć są obywatelami Izraela – nie cieszą się tymi sami przywilejami co reszta; że już nie wspomnę o stereotypach.

Nie ma chyba kraju, w którym ten problem by nie występował. Wciąż mamy dyskryminację kobiet, osób religijnych, Etiopczyków, Rosjan, a także Arabów. Swoją drogą, z każdej ankiety przeprowadzonej na przestrzeni ostatniej dekady dowiadywaliśmy się, że większość ­Arabów ma w Izraelu dobre życie i jest zadowolona. Mają najwyższy możliwy standard życia, także na tle innych krajów Zachodu: dobre warunki, dostęp do świetnej ­edukacji i dobrego ubezpieczenia zdrowotnego. Perspektywa życiowa Arabów w Izraelu jest najwyższa spośród wszystkich Arabów na świecie.

Jest też grupa Żydów pochodzących z krajów arabskich, wspomniani wcześniej Mizrachijczycy. Dziś mówią głośno o dyskryminacji, jaka spotykała ich w poprzednich dekadach, i coraz bardziej pną się po społecznej drabinie. To nowa klasa średnia?

Klasa średnia to ponad 3,5 mln ludzi, z których ponad jedna trzecia to tzw. nuworysze. Klasę średnią podzieliłbym na „weteranów” – to głównie Aszkenazyjczycy – oraz tę „nową”, do której przynależą głównie Żydzi orientalni. Swoją edukację i standard życia polepszali od przełomu lat 80. i 90. XX w. Spotkać ich można zarówno w północnych dzielnicach Tel Awiwu, jak i w małym Atlit. Ich styl życia, estetyka, smak pozostają pod wpływem orientalnym – słuchają muzyki mizrachi, jedzą tadżin, świętują Mimounę. Jednak najsilniejszy wpływ wywiera na nich kultura amerykańska. Globalizacja, wypłukująca nas z lokalnej „izraelskości”, to właściwie tendencja dotycząca także innych krajów, np. Polski. Zauważamy, jak maleje liczba różnic między nami a innymi krajami Zachodu.

Ben Gurion byłby zadowolony ze społeczeństwa „wyzbytego izraelskości”?

Nie zapominajmy, że Izrael pozostaje naszą wielką narodową dumą. To przecież niemalże kraj-cud! Nie tylko jego powstanie, ale też osiągnięcia: przodowanie w nauce, high-tech, innowacjach, medycynie, rolnictwie. W osiągnięciach demokracji, w pluralizmie społeczeństwa. Jesteśmy narodem sukcesu i najwyraźniej wciąż to pogłębiamy. Wciąż jesteśmy bardzo „rodzinnym” społeczeństwem; większość z nas służy w armii, wielu Izraelczyków widzi w tym swoją powinność i czuje swoje „narodowe przeznaczenie”. Niestety, między nami i naszymi sąsiadami istnieje kulturowa przepaść. Większość z nas mówi najpierw: „Jestem Izraelczykiem”, a dopiero później: „Jestem Żydem”, choć to się ze sobą oczywiście łączy. Tak, Ben Gurion by się ucieszył. ©

OZ ALMOG (ur. 1956) jest socjologiem i historykiem, specjalizuje się w popkulturze, subkulturach i stylu życia w Izraelu. Jeden z najważniejszych komentatorów współczesnego społeczeństwa, autor książek. Jest, jak mówi, zafascynowany swymi polskimi korzeniami: jego dziadkowie wyjechali z Polski przed II wojną światową. Mówi, że odczuwa wdzięczność wobec polskiej kultury i edukacji, którą dziadkowie przekazali rodzicom, a następnie jemu. Podczas rozmowy nazywa naszą dziennikarkę „swoją przybraną siostrą”. Po polsku ukazały się jego dwie książki: „Wielokulturowy Izrael” oraz „13 Flotylla. Komandosi izraelskiej marynarki wojennej na Morzu Czerwonym 1967–1973”, której bohaterem jest także jego ojciec – zasłużony admirał Zeev Almog, były dowódca izraelskiej marynarki wojennej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. w 1987 r. w Krakowie. Dziennikarka, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego” z Izraela, redaktorka naczelna polskojęzycznego kwartalnika społeczno-kulturalnego w Izraelu „Kalejdoskop”. Autorka książki „Polanim. Z Polski do Izraela”, współautorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 24/2018

Artykuł pochodzi z dodatku „70 lat państwa Izrael